Zawody na najmniej kontrowersyjną gwiazdę Hollywood wygrywa w przedbiegach. Wszyscy go lubią, wszyscy go cenią, nikt złego słowa nie powie, bo pewnie trzeba by nazmyślać. Czy Tom Hanks, największy poczciwiec amerykańskiego kina, jest takim człowiekiem, jakich zwykle grywa?
Nie każdy bohater nosi pelerynę. Tom Hanks zbudował swoją wysoką pozycję w przemyśle filmowym, grywając prawdziwych, ale pozbawionych spektakularnych przymiotów i paranormalnych mocy herosów. To nadzwyczajne zwyklaki. Banda sympatycznych przeciętniaków, którzy znaleźli się w nieprzeciętnie wymagających okolicznościach i muszą sobie poradzić. Widownia kocha Hanksa za to, że bez teatralnych naddatków grywa zdeterminowanych, wrażliwych, uczciwych everymanów, a wybory podejmowane przez jego filmowych bohaterów układają się w uniwersalny elementarz przykładnego, etycznego życia. W zasadzie trudno dziś wyobrazić sobie wzruszające kino środka, które medytuje nad sensem istnienia, bez Toma Hanksa w jednej z głównych ról.
40 lat minęło
W „Here. Poza czasem”, najnowszej, epickiej produkcji Roberta Zemeckisa (w kinach w Polsce od 27 grudnia), gra Richarda, najpierw zakochanego młodego chłopaka, potem głowę rodziny, która mierzy się z dylematami i wyzwaniami dorosłości, wreszcie pogodnego nestora wielopokoleniowego rodu oddającego się słodko-gorzkiej refleksji nad absolutną ulotnością rzeczy. Tak, Zemeckis nakręcił film o tym, że czas płynie, a Hanksowi powierzył trudne fizycznie zadanie, by zagrać tę samą postać na różnych etapach życia. Zmarszczki można naciągnąć, ale wbrew pozorom nie wszystko załatwiają efekty specjalne. – To wymagająca fizycznie rola – potwierdzał w podcaście Josha Horowitza „Happy Sad Confused”. – Opowieść zaczyna się, gdy mój bohater jest jeszcze w liceum. Siedemnastolatek stoi w określony sposób. W określony sposób chodzi, mówi, podnosi się z kanapy i gania za młodszym rodzeństwem. Tego siedemnastolatka i faceta, który go gra, dzieli 50 lat. Z radością jednak donoszę, że nie jestem jednym z tych gnojków, którzy codziennie ok. 16.00 serwują sobie mocny koktajl, albo o 15.00, albo gdy tylko wybije 14.00 (śmiech). Robiłem wszystko, by utrzymać świątynię w jak najlepszej formie.
Czy w równie nieskazitelnym stanie jest dziś kariera jednego z najlepiej opłacanych amerykańskich aktorów? Hanks w tym roku świętuje niemałą rocznicę – właśnie mija 40 lat od premiery filmu „Plusk”, produkcji, która była pierwszym dużym sukcesem w portfolio aktora, a równocześnie rola w „Here. Poza czasem” Zemeckisa jest setną w jego dorobku (tak wskazuje serwis IMDB). Gdyby ktoś zechciał świętować wieloletnie panowanie Toma Hanksa w Hollywood, oglądając tylko jeden ważny film z jego udziałem, to co powinien wybrać? Rebusy, z którymi na co dzień mierzą się fizyczki kwantowe, są prostsze.
Gdy Tom Hanks gra geja
Niektórzy do końca życia będą go kochać za tamte dwie pamiętne komedie romantyczne z lat 90: „Bezsenność w Seattle”, gdzie zagrał romantycznego wdowca, zagubionego po śmierci ukochanej żony, i „Masz wiadomość”, gdzie z kolei wcielił się w księgarza monopolistę, który nawiązuje korespondencyjny romans z właścicielką kameralnego sklepu z książkami. Dla innych największą rolą Toma Hanksa na zawsze pozostanie ta tytułowa w filmie „Forrest Gump”, o prostolinijnym naiwniaku, którego los pcha na pierwszy front najważniejszych wydarzeń epoki – i tak chłopak, któremu wytykano niski iloraz inteligencji, zostaje bohaterem narodowym i dorabia się milionów na połowach krewetek.
„Forrest Gump” wszedł do kin latem 1994 r., został nagrodzony sześcioma Oscarami, w tym dla Hanksa w kategorii Najlepszy Aktor, i do tej pory zarobił prawie 680 mln dolarów. Dla mnie jego najważniejszą rolą niezmiennie pozostaje ta, za którą też dostał Oscara, ale rok wcześniej. Prawnika zarażonego wirusem HIV z filmu „Filadelfia” w reżyserii Jonathana Demme’a. Chociażby dlatego, że to produkcja o zupełnie innym ciężarze gatunkowym niż te, w których występował wcześniej. Podejmująca ważny społecznie temat – epidemii choroby, od której amerykańscy politycy chętnie odwracali wzrok, przy milczącym przyzwoleniu konserwatywnej części społeczeństwa wykorzystującej chorobę, by rozpędzić się w swoich homofobicznych przypowieściach o boskiej karze za moralne zepsucie. – Wiesz, kim ja jestem w tym filmie? – zagajał Hanks w podcaście Horowitza. – Twoim sąsiadem. Gościem, który pracuje w tym samym banku. Albo w tej samej szkole i tak jak ty uczy historii. Tyle że ja umieram na AIDS.
„Filadelfia” zmusiła Amerykę do dyskusji sprytnym i wówczas pewnie koniecznym podstępem, używając figury geja, którego łatwiej było zaakceptować, bo jest porządnym obywatelem, prawnikiem, żyjącym w wieloletnim, monogamicznym związku. I zagrał go ten miły chłopak, Tom Hanks. – A czy dziś heteroseksualny mężczyzna powinien go grać? Nie. Film miał jasny cel – przekonać ludzi, żeby przestali się bać. I dlatego potrzebowano, żebym to ja zagrał geja. Dziś już jesteśmy w innym miejscu i nie sądzę, żeby publiczność zaakceptowała taki brak autentyczności – mówił dwa lata temu w rozmowie z „The New York Times”.
Gdy Tom Hanks gra ciągle to samo
Można marudzić, że Tom Hanks się powtarza. Że w kółko gra tę samą postać. – Gościa, na którego można liczyć? Normalnego faceta, którego życie stawia w nienormalnej sytuacji? Ja widzę to tak. Dysponuję konkretną fizjonomią, którą wnoszę do każdego filmu – tak jak De Niro wnosi jakiś rodzaj złośliwości do każdej roli, którą gra – opowiadał w tym samym wywiadzie dla „The New York Times”. – Ale to nie znaczy, że nie można z tej samej fizjonomii korzystać inaczej niż wcześniej. Na przykład, gdy Clint Eastwood zapytał mnie, czy chcę zagrać Sully’ego [bohater filmu „Sully” z 2016 r. w reżyserii właśnie Clinta Eastwooda – przyp. red.], odpowiedziałem, że już grałem taką rolę. Co Clint skomentował: „No właśnie, już grałeś”. I ja to potraktowałem jak wyzwanie. Jakbym usłyszał, że istnieje jeszcze jakieś nieodkryte terytorium.
Gdy nie obraża się na naturalne predyspozycje, grywa bohaterów, których się lubi i pamięta. Jak wspomniany Sully, pilot amerykańskich linii lotniczych, który awaryjnie lądował na rzece Hudson, bohatersko ratując życie pasażerom samolotu – film był ekranizacją prawdziwej historii. Albo jak główny bohater filmu „Mężczyzna imieniem Otto”, gdzie Hanks wciela się w zrzędzącego, gburowatego wdowca, który najchętniej zawinąłby się już z tego świata, ale ciągle ktoś mu przeszkadza. A to roszczeniowi sąsiedzi, a to zbłąkany kot. Z kolei gdy aktor próbuje buntować się przeciwko własnemu wizerunkowi i gra na przykład szemranego impresario Elvisa Presleya, efekt jest co najmniej karkołomny. Bo to nie tak, że Hanks nie ma na koncie gorszych występów i kiepskich filmów. Miewa i takie. Wszystkie jednak wynagradza w dobrych uczynkach.
Człowiek środka na czasy podziałów
Ma reputację jednej z najmilszych gwiazd w Hollywood. Nie zadziera nosa. Udziela wywiadów z wdziękiem wytrwałego gawędziarza biegłego w anegdotach z historii kina. Chętnie pozuje do zdjęć z fanami i fankami, odpowiada na listy, czasem nawet wysyła prezenty – głównie modele maszyn do pisania vintage, które kolekcjonuje. Skoro jesteśmy przy prezentach – kupił kiedyś ekspres do kawy, żeby dziennikarze w press roomie Białego Domu mogli wypić dobre espresso, a potem przez kilkanaście lat dosyłał nowszy model, gdy tylko taki pojawiał się na rynku. Ameryka kocha Hanksa, bo jest spełnieniem fantazji o idolu idealnym.
Normals, domator, kulturalny i uśmiechnięty, niespecjalnie ekscentryczny. Od 36 lat żonaty z tą samą kobietą, aktorką Ritą Wilson. Jest wierzącym, praktykującym katolikiem (przed ślubem z Wilson przeszedł na grekokatolicyzm), ale o liberalnych poglądach politycznych. Angażuje się w kampanie społeczne i wspiera finansowo organizacje charytatywne działające w obszarze praw człowieka czy walki z następstwami klęsk żywiołowych. Żarliwie protestował, gdy lata temu kalifornijscy kongresmeni próbowali przeforsować prawo uświęcające prehistoryczną definicję małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. Jest sojusznikiem osób queerowych. Mężczyzna starych zasad i nowych wartości. Człowiek środka, nie wadzi nikomu. Co w czasach galopującej polaryzacji, gdy spieramy się o wszystko i wszystkich, i bezwzględnej cancel culture, która nikogo nie traktuje ulgowo, robi z Hanksa ewenement. Można go nie lubić co najwyżej za to, że wszyscy go lubią, ale to naprawdę zbędna przekora.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.