Od cukierkowego brzmienia woli ciężki, wibrujący bass, od przeestetyzowanych historii – prawdziwe doświadczenia. Ania Leon jest twarzą nowej fali popu, która otwiera kolejny rozdział w historii polskiej muzyki.
Jest lipiec 2009 roku. Na lotnisku Gdynia-Kosakowo zgromadziło się 60 tysięcy miłośników najróżniejszych gatunków muzycznych – od ciężkiego rocka po alternatywną elektronikę. To kolejny rekord ustanowiony przez wciąż młody festiwal. Na Open’erze grają w tym roku Kings of Leon, The Prodigy i Lily Allen. Fanów muzyki elektronicznej czekają m.in. koncerty Crystal Castles i M83. Trzynastoletnia Ania Leon jest wśród nich. Oba zespoły poznała dzięki przyjaciółce, z którą przyjechała na festiwal: – W moim domu zazwyczaj słuchano tego, co akurat leciało w radiu – popu, trochę rocka. To ona wprowadziła mnie w świat alternatywnych brzmień i jestem jej za to dozgonnie wdzięczna. Do dziś jest moją wyrocznią w kwestiach muzycznych – mówi. Wyjazd na wymarzony festiwal poprzedziły długie negocjacje z rodzicami, którzy nie chcieli puścić nastolatek samych z Częstochowy do Gdyni. Ostatecznie stanęło na tym, że towarzyszyli im w podróży pociągiem. Pierwsze festiwalowe doświadczenie było dla Ani jak muzyczna inicjacja: – Możliwość zobaczenia ulubionych artystów na żywo nadaje słuchanej muzyce twarz, ciało, charakter. To niezwykłe przeżycie.
Od tego czasu na Open’era wracała regularnie. W lipcu tego roku ponownie przyjechała do Gdyni, tyle że tym razem to ona stanęła na openerowskiej scenie przed ponad 150-tysięczną publicznością. – To było spełnienie marzeń i jeden z najważniejszych koncertów w mojej karierze – przyznaje Leon. Występ był ukoronowaniem świetnego roku artystki. W czerwcu ukazał się jej debiutancki album „Łezki”, podpisała kontrakt z polską wytwórnią Kayax i skończyła koncertowe tournée po Polsce. Dla Leon to zwieńczenie pierwszego rozdziału jej kariery.
O tym, że chciałaby zajmować się muzyką, wiedziała zawsze, ale długo brakowało jej odwagi, by podzielić się swoim talentem ze światem. – Od dziecka byłam bardzo nieśmiała, dlatego o mojej pasji przez lata wiedzieli tylko najbliżsi, a ja śpiewałam wyłącznie pod prysznicem – wspomina. – Dorastałam w „motoryzacyjnym” domu. Samochody nigdy mnie nie interesowały, więc byłam w rodzinie trochę czarną owcą, która zamiast o pięknych autach chciała mówić o nutach i dźwiękach – dodaje. Uprosiła rodziców, by zapisali ją na zajęcia gry na pianinie i śpiewu w szkole muzycznej. Co prawda Anię szybko znudziła dyscyplina i przestarzały repertuar, więc ostatecznie zrezygnowała z nauki. – Gdybym wiedziała, jak bardzo te umiejętności przydadzą mi się w przyszłości, zacisnęłabym zęby i ćwiczyła codziennie, bez słowa skargi – przyznaje.
Na pewien czas odłożyła marzenie do szuflady. Gdy nadszedł czas wyboru studiów, dała sobie jeszcze jedną szansę. – Postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i wyjechać do Los Angeles. Dostałam się na roczny program Vocal Performance w Musicians Institute College of Contemporary Music, na którym osoby bez klasycznego wykształcenia muzycznego mogły zdobyć podstawy niezbędne do pracy w branży. To był dla mnie bardzo formatywny czas – mówi.
Cały tekst znajdziecie w listopadowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.