Choć opuścił Biały Dom cztery lata temu, 44. prezydent Stanów Zjednoczonych pozostaje jednym z najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Pierwszy tom jego wspomnień – „Ziemia obiecana” – w miesiąc sprzedał się w 3 milionach egzemplarzy. Z książki wyłania się obraz czułego ojca, lojalnego przyjaciela i rozsądnego lidera, dla którego rola męża Michelle liczy się bardziej niż męża stanu. „Ziemia obiecana” w polskim przekładzie jest już dostępna w sprzedaży.
W środę, 6 stycznia, na Twitterze, gdzie każdy jego wpis czyta niemal 128 milionów obserwatorów, Barack Obama napisał, że Ameryka przeżyła „dzień wstydu”. Protesty zwolenników Donalda Trumpa na Kapitolu, które prezydent elekt Stanów Zjednoczonych Joe Biden określił mianem „powstania”, zdaniem Obamy „nie były niespodzianką”. „Winę za nie ponosi ustępujący prezydent, który bezpodstawnie podważał wyniki wyborów” – precyzował.
Od Trumpa, swojego następcy w Białym Domu, 44. prezydent Stanów Zjednoczonych zaczyna też wspomnienia „A Promised Land”. Moment opuszczania Waszyngtonu po ośmiu latach prezydentury, 20 stycznia 2017 roku, opisuje jako „słodko-gorzki”. Słodki, bo zmęczony prezydenturą nie mógł się doczekać „second act”, nowego, spokojniejszego etapu życia. Gorzki, bo Trump zaprzeczał wszystkim wartościom kultywowanym przez Obamę.
Prezydentura zgodna z wartościami
O wartościach, które mu przyświecają, mówił od początku kariery politycznej, a o tym, jak zamierza wprowadzić je w życie – w przemówieniu inauguracyjnym 20 stycznia 2009 roku. Został wybrany na pierwszego afroamerykańskiego prezydenta w ponad 200-letniej historii amerykańskiej demokracji w momencie zwrotnym. Od 2003 roku trwała wypowiedziana przez poprzednika Obamy, George’a W. Busha wojna w Iraku, od 2008 roku – światowy kryzys finansowy, służba zdrowia była w rozsypce.
– Nadszedł czas, by odnowić wierność naszemu duchowi, by wybrać lepszą historię, by dalej nieść ten drogocenny dar, tę szlachetną ideę przekazywaną z pokolenia na pokolenie, tę boską obietnicę, że wszyscy są równi, wolni oraz że każdy ma prawo dążyć do pełnej realizacji osobistego szczęścia – mówił wtedy Obama. Chciał przywrócić Amerykanom nadzieję, utwierdzić ich w przekonaniu, że mimo konfliktów Stany wciąż są zjednoczone, zawalczyć o sprawiedliwość społeczną. – Wiemy, że naszym dziedzictwem jest siła, a nie słabość. Jesteśmy narodem chrześcijan i muzułmanów, żydów i hindusów, a także ateistów. Ukształtował nas każdy język i kultura, która pochodzi z każdego zakątka Ziemi – przekonywał, podkreślając, że Ameryka została ufundowana na wolności. To właśnie wolność – „wspaniały dar” – czyni ją ziemią obiecaną.
W osiem lat prezydentowi udało się obniżyć bezrobocie z 10 do 4,7 procent, zakończyć wojnę w Iraku, unicestwić Osamę bin Ladena (wydarzeniami z maja 2011 roku kończy się pierwszy tom wspomnień), organizatora ataków na WTC w 2001 roku. Prezydent wspierał działania dotyczące równouprawnienia kobiet, osób LGBTQ i mniejszości etnicznych, dbał o weteranów, propagował świadomość na temat kryzysu klimatycznego, optymizm, wizję Ameryki wolnej od rasizmu.
Nie udało mu się doprowadzić do końca reformy służby zdrowia (Obamacare). Wielu komentatorów uważa, że skupiając się na polityce wewnętrznej, mniejszą wagę przykładał do zagranicznej. Nie zapobiegł konfliktowi w Syrii, nie ułożył stosunków z Chinami, nie przeciwstawiał się wystarczająco silnie Rosji (Putina w książce opisał jako „z wyglądu nijakiego”). „Ci, którzy podważali przywódczą rolę Ameryki na świecie, jednocześnie polegają na niej, żeby utrzymać ład” – pisze Obama w „A Promised Land”. Poświęca wiele stron rozmowom z głowami państw o reformie szkolnictwa czy Obamacare, ale za najtrudniejszy dzień prezydentury uważa 14 grudnia 2012 roku. Wtedy w Sandy Hook Elementary w Newtown w stanie Connecticut dwudziestolatek zabił 20 dzieci i 6 nauczycieli. Obama natychmiast przygotował petycję We The People. Wniosek o ograniczenie dostępu do broni w 15 godzin podpisało 100 tysięcy Amerykanów. Na niewiele się jednak zdało poparcie społeczne. Lobby przemysłu zbrojeniowego było zbyt silne, a podnoszone jak zwykle przy takiej okazji argumenty „wolności” i „własności” wygrały z empatycznym i zdroworozsądkowym postulatem Obamy.
Były prezydent pisze o porażkach chętniej niż o sukcesach. Trzyma ego na wodzy, bagatelizuje nawet Pokojową Nagrodę Nobla. „Wygrał mój wizerunek, a nie ja sam” – pisze w „A Promised Land”. W zachowaniu skromności pomaga mu żona, Michelle. Na Twitterze Obama przedstawia się jako „ojciec, mąż, prezydent, obywatel” – właśnie w tej kolejności.
Michelle Obama, czyli pierwsza żona
„A Promised Land” można uznać za awers, dialog, uzupełnienie wspomnień „Becoming. Moja historia” Michelle wydanych w 2018 roku. Po zakończeniu drugiej kadencji Baracka żona Obamy mogła ubiegać się o prezydenturę. Wolała wybrać się w podróż po Ameryce ze swoją książką, by dotrzeć nie tylko do czytelników, ale także do każdego, kogo jej historia mogłaby zmotywować do działania. Jej wspomnienia sprzedały się w 14 milionach egzemplarzy. Barack i Michelle podpisali też kontrakt z Netfliksem. Są jednocześnie autorytetami i celebrytami.
Z lektury „Mojej historii” pozostaje scena spotkania z Barackiem. Ona była bardziej doświadczoną prawniczką w prestiżowej kancelarii w Chicago, on, choć starszy o trzy lata, został jej podopiecznym. Od razu zwróciła na niego uwagę, a on w „APromised Land” przyznaje, że czuł wagę tamtego spotkania. „Skupiona na karierze, robiła wszystko, co powinna, nie miała czasu na głupoty” – pisze o żonie.
Ani razu w „A Promised Land” nie umniejsza jej roli, wielokrotnie za to powtarza, że bez żony nie byłby tu, gdzie jest. Michelle jest dla niego wyrocznią, tak jak kiedyś matka. Antropolożka Ann Dunham o szkocko-irlandzkich korzeniach (zmarła na raka w połowie lat 90.) uważała, że prywatne jest polityczne, czytywała egzystencjalistów i bitników, uczyła syna, że najważniejsze w życiu jest poczucie misji. Jej Barack stał się ucieleśnieniem amerykańskiego snu. O ojcu, Baracku Obamie seniorze, prezydent pisze zdecydowanie mniej. Barack miał zaledwie trzy lata, gdy rodzice się rozstali.
Od dzieciństwa był świadomy, że jest czarnym chłopcem w kraju rządzonym przez białych. Spełniając American Dream, Obama musiał osiągnąć więcej niż rodzice. Nadmiernej być może ambicji nie potrafi wyzbyć się do dziś. W „A Promised Land” przyznaje, że córki – Sasha i Malia – śmieją się z niego, że na basenie nie potrafi się po prostu pluskać, tylko natychmiast zaczyna pobijać własne rekordy.
Kto wymyślił „Yes We Can”
Do szkoły średniej Barack chodził w Honolulu, po maturze zdał na Occidental College w Los Angeles, ale po roku przeniósł się na Columbię. Zamiast korzystać z życia nocnego Nowego Jorku, „żył jak mnich”, nadrabiając zaległości lekturowe (wcześniej czytywał Marksa, żeby podrywać dziewczyny). Studiując prawo na Harvardzie, został pierwszym Afroamerykaninem na stanowisku redaktora naczelnego prestiżowego „Law Review”. Odnalazł się w prawie, ale nie chciał pracować w korporacji. Wolał służbę publiczną. Mama wytłumaczyła mu, że pracując w instytucjach, może zmieniać je od środka.
W 1992 roku Michelle i Barack wzięli ślub, trzy lata później pojawiła się dla niego szansa na wejście do polityki. Od 1996 roku przez trzy kadencje był senatorem stanowym w Illinois, w 2004 roku zwyciężył w wyścigu o miejsce w Senacie Stanów Zjednoczonych, uzyskując najlepszy wynik w historii wyborów w Illinois (70-proc. poparcie). Potem zdecydował się na wyścig po prezydenturę.
– Chciałbym, żeby dzieciaki – czarne, latynoskie, niedopasowane – wiedziały, że mogą coś osiągnąć, poczuły się dobrze, poznały swoje możliwości – odpowiedział Barack zapytany przez Michelle, dlaczego to on miałby wprowadzić się do Białego Domu. Ona uznała to za wystarczająco dobrą odpowiedź. Machina kampanii prezydenckiej była nie do zatrzymania. Amerykanie uwierzyli w hasło „Yes We Can”. Ukute przez czołowego stratega Obamy, Davida Axelroda (nazywanego przez prezydenta „Axe”), Barackowi wydawało się cheesy, trochę tandetne, ale Michelle się spodobało. To przypieczętowało los jednego z najsłynniejszych sloganów w historii polityki.
Jak być prezydentem?
Opowieść o prezydenturze Obama zaczyna w „A Promised Land” od wskazania ulubionego pokoju w Białym Domu – West Colonnade, wspomina córki i pieski biegające po śniegu przed posiadłością (mierzył się też z tym, jak bycie córkami prezydenta wpłynie na Sashę i Malię), z uważnością na detal przywołuje najbliższych współpracowników. „Chciałem pokazać czytelnikowi, jak to jest być prezydentem” – pisze. To po pierwsze. Po drugie, „A Promised Land” ma zachęcić młodych ludzi do służby publicznej. Niemniej ważnym celem, jaki Obama sobie postawił, było docenienie ludzi. „A Promised Land” to książka o czułości, empatii, miłości – do najbliższych, współpracowników, których często traktuje jak rodzinę, wyborców, a nawet przeciwników politycznych, w których zawsze widzi ludzi. Do każdego odnosi się z szacunkiem, najwięcej zarzuca samemu sobie.
Dla „New York Timesa” wspomnienia Obamy zrecenzowała Chimamanda Ngozi Adichie (ta od książki „We Should All Be Feminists”, której tytuł pojawił się na koszulkach Diora w 2016 roku). Zwróciła uwagę, jak sprawnie były prezydent panuje nad słowami, pochwaliła pisarski talent. Klucza do jego zrozumienia szuka w napisanej wcześniej „Audacity of Hope”. Śmiałość nadziei to tytuł dla drogi Obamy idealny.
– Dałeś im nadzieję – powiedziała Michelle mężowi na początku jego politycznej drogi, gdy przemawiał do lokalnej społeczności. Może dawać nadzieję, bo w nim jest ona wciąż żywa. „Nie jestem gotowy porzucić idei Ameryki – wciąż jej potrzebujemy” – pisze. „A Promised Land” to opowieść spełnionego człowieka, który nigdy się nie zatrzymuje, o ziemi obiecanej, która nigdy nie przestaje go zachwycać. – Skoro nazywam się Barack Hussein Obama i urzęduję w Białym Domu, to wiedz, że w Ameryce wszystko jest możliwe – miał powiedzieć jednemu z najbliższych współpracowników.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.