Houellebecq z ogromną lekkością opowiada o perypetiach, frustracjach – głównie seksualnych – bohatera, dając nam okrutny, acz pewnie niedaleki od prawdy obraz zdegenerowanego życia znudzonej klasy średniej wyższej.
Gdy 46-letni Florent-Claude Labrouste udaje się do psychiatry, potwierdza postawioną przez siebie diagnozę – cierpi na depresję. Lekarz co prawda jest zawiedziony, że pacjent nie ma myśli samobójczych, ale w końcu istnieje nadzieja, że i te przyjdą w swoim czasie. Labrouste dostaje to, po co przyszedł – receptę na lek nowej generacji Captorix. Białe tabletki zwiększają wydzielanie serotoniny – potocznie nazywanej hormonem szczęścia – przez co umożliwiają pacjentom „powrót do podstawowych rytuałów normalnego życia w rozwiniętym społeczeństwie z nową energią”.
Ale ich zażywanie nie jest pozbawione niepożądanych skutków ubocznych – jak nudności, zanik libido i impotencja. Bohater na wstępie zaznacza, że na nudności nigdy nie cierpiał. Za to zanik libido potęguje w nim tęsknotę za tym, co już zapewne – jak twierdzi – utracił bezpowrotnie, jeśli w ogóle tego naprawdę doświadczył. Czyli – za miłością.
To Michel Houellebecq stworzył Florent-Claude’a i uczynił go narratorem najnowszej powieści „Serotonina”. Na pozór bohaterowi niczego do szczęścia nie brakuje. Jest analitykiem-agronomem pracującym na zlecenie ministerstwa rolnictwa za bardzo przyzwoite pieniądze. Jako jedynak odziedziczył niezły spadek po rodzicach (którzy byli wspaniali, kochający, jedyne, czego im nie może darować, to imię: „Moje imię jest kompletnie do dupy”). Mieszka w Paryżu, w luksusowym wieżowcu z pięknym widokiem. Ma wakacyjny dom w Hiszpanii. Jeździ mercedesem G350 TD z napędem na cztery koła i wozi nim swoją 20 lat młodszą japońską dziewczynę o imieniu Yuzu.
Ale… I tu lista jest jeszcze dłuższa, na co mu to wszystko, za co inni dziękowaliby Bogu? Co mu po ładnym widoku z apartamentowca, skoro nienawidzi Paryża i jego mieszkańców – zwłaszcza tych ekolewicowców? Dlaczego pracuje dla rządu, skoro swoimi analizami przyczynia się do upadku lokalnych produktów francuskich: warzyw, sera czy mleka – bo taniej sprowadzać je zza oceanów? Japońska dziewczyna z kolei czyha tylko na jego pieniądze i śmierć, a że ma wyjątkowo wysokie potrzeby seksualne, to chadza na „libertyńskie wieczorki”, gdzie bierze udział w orgiach. Poza tym jest nadęta i wiecznie niezadowolona. Na domiar złego Francja idzie na dno, zbliża się upadek Unii Europejskiej i w ogóle świata. Ale w końcu to bohater Houellebecqa, więc nie należy oczekiwać optymisty i szczęśliwego zakończenia.
Tak więc Florent-Claude zapada na depresję i rozlicza się z życiem, bo nic dobrego nie może go już spotkać. Robi to w sposób radykalny. Wypisuje się z pracy, mieszkania, dziewczyny, przenosi się do hotelu i udaje, że go nie ma. Pali papierosy – trudno znaleźć hotel z pokojami dla palących, udaje mu się to po wielu próbach – przesiaduje w kawiarniach i wspomina, nie oszczędzając nam rozmyślań filozoficzno-psychologicznych. Rozpamiętuje kobiety, z którymi był związany – czy raczej ich ciała i seks, choć bywa, że i intelekt – i usiłuje po latach nawiązać z nimi kontakt. Odwiedza dawnego, jedynego przyjaciela. A ten uczy go strzelać.
Houellebecq z ogromną lekkością opowiada o perypetiach, frustracjach – głównie seksualnych – bohatera, dając nam okrutny, acz pewnie niedaleki od prawdy obraz zdegenerowanego życia znudzonej klasy średniej wyższej. To raczej smutna książka, czasem wręcz irytująca, ale miejscami, przez swój sarkazm, nawet zabawna. Bezlitosny, daleki od poprawności politycznej język autora nierzadko kłuje, ale niekończące się zdania czyta się jedno po drugim i trudno jest przestać. W końcu to za talent literacki w tym roku prezydent Francji Emmanuel Macron uhonorował pisarza Legią Honorową.
Mnie Houellebecq zaskoczył jednym – w przerwach między długimi, szczegółowymi opisami fantazji i wspomnień erotycznych bohatera mamy rzucone niby mimochodem cudne fragmenty kulinarne. Sporo dowiemy się o normandzkich serach, ale też o wielu odmianach hummusu czy daniach, które Florent-Claude zamawia albo w przeszłości jadał. Autor nie szczędzi detali: „Spędziłem dłuższą chwilę na studiowaniu karty, wybierając w końcu zapiekane z masłem i czosnkiem ślimaki z Burgundii (sześć sztuk) oraz tagliatelle ze smażonymi na oliwie przegrzebkami. (…) Rozumowanie Claire zdawało się iść tym samym torem, jako że postawiła na grzankę ze szpikiem i solą z Guérande oraz zupę z miętusa po prowansalsku z sosem aioli”.
Mam nadzieję, że ktoś znający się na kuchni skusi się na analizę „Serotoniny” pod kątem gastronomicznym.
Michel Houellebecq, „Serotonina”, przeł. Beata Geppert, WAB
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.