W najnowszym zbiorze reportaży „Biegnij, mała, biegnij” laureatka Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oddaje głos kobietom, które zmagają się z systemem, a Annie Goc opowiadają o doświadczeniach granicznych.
Nie mogłem pozbierać się po lekturze „Biegnij, mała, biegnij”. Czy celem książki było takie wręcz wisceralne oddziaływanie na czytelnika?
W książce są teksty, które ukazywały się od 2013 roku w „Tygodniku Powszechnym” i nowe, dotąd niepublikowane. Kiedy pojawił się pomysł, żeby je zebrać, zastanawiałam się, jak będą na siebie wzajemnie oddziaływać. Choć tematy kolejnych rozdziałów są różne, bohaterki łączy to, że opowiadają o przełomowych momentach. Jedna z kobiet obserwuje, jak zmienia się zachowanie jej córki w szkole baletowej, bohaterka innego rozdziału zadaje pytania o bezdomność syna, a była siostra zakonna zastanawia się, czy można odzyskać wolność po odejściu z zakonu. Każda z nich szuka jednak wyjścia z sytuacji, w której się znalazła.
Trudno mówić tu o zamiarze czy celowości, raczej z „Biegnij, mała, biegnij” wyłaniają się kobiece historie, w których wiele z nas może odnaleźć echa własnych doświadczeń.
Zatrzymajmy się na reportażu otwarcia, „Jestem, żyję”, o Magdzie, która cudem uniknęła śmierci w katastrofie kolejowej. Odbieram go jako opowieść o banalności. Zwykła, codzienna sytuacja, jak podróż pociągiem, całkowicie zmienia życie bohaterki. Porażające.
Historia Magdy Sipowicz właśnie tak się zaczyna – najzwyklej, jak to możliwe. Magda wracała z Warszawy ze spotkania Stowarzyszenia Tłumaczy Polskiego Języka Migowego, z którym współpracowała. Przed siedemnastą wsiadła do pociągu do Krakowa. Miała na sobie nowe kozaki, w przedziale wyjęła kalendarz, w którym miała zapisane plany na kolejne tygodnie, w domu czekali na nią mąż i półtoraroczna córka. Czuła się piękna – jak mówi – taka „wow”. Była w pierwszym wagonie, tuż za lokomotywą, gdy jej pociąg zderzył się czołowo z innym. Wiele lat po wypadku opowiada mi, że jej życie w jednej chwili zostało zniszczone, jak tamten pociąg. Gdy czekała na ratowników, wyobrażała sobie, że idzie o kulach, z protezą zamiast nogi, którą wtedy straciła. Postanowiła, że przeżyje.
Spotykałyśmy się Magdą wiele razy. Upewniałam się, czy ma siłę wracać wspomnieniami do tamtego dnia i przyglądać się szczegółom katastrofy. Wypadek był momentem przełomowym w jej życiu, ale też początkiem tej historii. Dalsza jej część jest o sile Magdy i o tym, skąd ją czerpała.
W innym rozdziale poznajemy Agatę, matkę dziewięcioletniej Olgi, która marzy o szkole baletowej. Kobieta zapytała nauczycielkę ze studium tanecznego, czy jej córka się nadaje. Nauczycielka odpowiedziała, że dziewczynka ma „za krótkie ręce”. Zdanie to uruchomiło czujność Agaty. Zaczęła przyglądać się temu, co dzieje się w szkole, głosom innych rodziców, a także własnym myślom.
Zdań przełomowych jest więcej, prawda?
Tak, jedna z bohaterek usłyszała od swojej matki: „Jesteś gruba”. Słowa te stały się przepowiednią, nie potrafiła się od nich uwolnić. To takie zdania zasłony, za którymi kryje się coś jeszcze, dlatego boimy się za nie zajrzeć. Niektóre z bohaterek „Biegnij, mała, biegnij” próbują to jednak robić.
Magda mówi: „Byłam dla swojego ciała największym katem”. Ciało to również powtarzający się temat zbioru.
Magda opowiada, jak traciła i odzyskiwała ciało. Jak zmieniało się też jej nastawienie do niego. Kilka lat po wypadku obudziła się w nocy, żeby nakarmić syna. Siedziała z nim przy piersi i nagle zobaczyła przed sobą dwa pociągi i siebie na nasypie kolejowym. Spojrzała na dziecko, znów przed siebie – pociągi dalej tam były. Obudziła męża, poprosiła, by zabrał Leonarda i nakarmił go mlekiem z butelki. Wtedy zaczęła odzyskiwać swoje ciało. Nie bez wyrzutów, bo obwiniała się, że porzuciła syna, ale potem zdała sobie sprawę, że najpierw musiała uratować siebie.
W reportażu o szkole baletowej Agata opisuje czas egzaminów wstępnych. Czekała na córkę na korytarzu i zaczęła myśleć o jej ciele inaczej niż dotychczas – jak o czymś obcym, niedziecięcym. Wiedziała, że ciało córki jest oceniane przez komisję. Kibicowała Oldze, bo wiedziała, że szkoła baletowa jest jej marzeniem, ale potem zaczęła dostrzegać coraz więcej sytuacji dla niej niebezpiecznych.
Przemocowych?
W ocenie Agaty – tak. Gdy pracowałam nad książką, spotykałam się ponownie z większością moich bohaterek i bohaterów. Na końcu każdego tekstu podaję datę jego publikacji. Nie dopisywałam jednak dalszej części historii, uzupełniałam jedynie niektóre fragmenty. W reportażu o szkole baletowej postanowiłam dopisać informację o tym, co wydarzyło się kilka lat później. Kiedy powstawał tekst, rozmowa z Olgą, córką Agaty, nie była możliwa, bo dziewczyna była po próbie samobójczej. W tym roku mogłyśmy porozmawiać w bezpiecznych warunkach. Opowiedziała mi, że przemoc w szkole kładła się cieniem także na jej relacji z matką. Oraz o tym, że zgłosiła zachowanie Agaty i założyła matce niebieską kartę.
Zastanawiałaś się, czy „trzeba” godzić się na przemocowe zachowanie, by osiągnąć wielkość?
Pytania o to, gdzie kończy się dyscyplina, a zaczyna przemoc, pojawiają się często w dyskusjach o szkołach baletowych. Agata, która przyznaje, że nie zna się na balecie, też je sobie zadawała. Tym bardziej że jej córka miała zaledwie dziewięć lat, gdy zaczęła ten rodzaj edukacji. Kobieta wielokrotnie powtarzała sobie w myślach, że jeśli zauważy coś niepokojącego, zabierze Olgę ze szkoły. Potem okazało się, że wyjście z tej sytuacji nie było takie proste.
O tym, jak trudno wyjść z relacji, która bywa krzywdząca, jest też reportaż „Laleczka się nie boi”. Jego bohaterka opowiada o ginekologu, który przekraczał jej granice – nie odpowiadał na jej pytania, unieważniał jej wątpliwości i obawy. Jednocześnie w tekście mówi: „Zawsze wszystkim polecam właśnie tego lekarza”. I zadaje sobie pytanie: „Dlaczego to robię?”.
Zaskoczyło mnie, że to Olga ma wyrzuty sumienia za to, co ją spotkało. Jakby nie obwiniała lekarza!
Doszukiwanie się winy w sobie, branie jej na siebie, zwłaszcza w relacjach, w których mamy do czynienia z przemocą, jest znanym mechanizmem. Podczas jednego ze spotkań Olga wspomniała, że lekarz zwykle ma dla niej nie więcej niż dziewięć minut. Czuła się przez to ignorowana. Tym bardziej że mimo wielu wizyt ciągle nie miała pewności, jak historia jej choroby i leczenia wpłynie na to, czy będzie mogła być matką. Olga zauważyła, że wiele kobiet jest traktowanych podobnie, także w sytuacjach bardzo stresujących, np. przed zabiegiem czy po operacji. Pacjentki zostają ze swoimi pytaniami i wątpliwościami.
A czy są to opowieści o dehumanizacji? Pytam też w kontekście reportażu o Janinie L., którą inni z łatwością posądzają o „bycie złą matką”. Dyrektor zawyrokował: „Rodzina nie domagała”, ale nie potrafił wytłumaczyć, co ma na myśli…
To historie raczej o tym, że niektóre z bohaterek nie miały szans w zderzeniu z systemem albo z wyobrażeniami dotyczącymi ról, które próbowały odgrywać, m.in. roli matki.
O Janinie L. jej sąsiedzi i znajomi mówili, że kochała swoje dzieci, choć nie potrafiła o nie zadbać tak, jak robią to inne matki. Dzieci nosiły umorusane ubrania, zwykle za duże, często nieodpowiednie do pory roku. Gdy się okazało, że mają wszy, Janina strzygła im włosy, które potem odrastały tygodniami. W końcu pojawiła się wątpliwość: być może w domu dziecka tym dzieciom będzie lepiej? Historia Janiny L. nie ma szczęśliwego zakończenia. Siostra, która spotkała się z nią tuż przed śmiercią, stwierdziła, że w szpitalu nie była sobą. Od mieszkańców wioski usłyszałam, że Janinie pękło serce.
Systemowość to jeden z kolejnych tematów przewodnich „Biegnij, mała, biegnij”. Rozmawialiśmy o systemie szkolnym i szpitalnym. Jest jeszcze jeden – kościelny.
Przestępstwami związanymi z wykorzystaniem seksualnym osób małoletnich i dorosłych przez księży i zakonników zajmuję się od kilkunastu lat. Bohaterką tekstu „Abonament poza zasięgiem” jest Marta, dziś już dorosła, która jako nastolatka była molestowana przez księdza. W 2018 roku postanowiła sprawdzić, jak działa kościelny system powiadamiania o przestępstwach. Zgodnie z zapowiedziami biskupów w każdej diecezji i w każdym zgromadzeniu zakonnym miał zostać powołany delegat, czyli osoba, która przyjmuje zgłoszenie i nadaje sprawom wewnątrzkościelny bieg. Marta czuła się już dość silna, by zgłosić swoją krzywdę w kurii, choć opowiada także o tym, jak traumatyczne było to doświadczenie. „Nieumarli” – określenie Roberta Fidury [działacza społecznego na rzecz osób wykorzystywanych seksualnie – red.] oddaje to, w jaki sposób wykorzystywanie seksualne może wpłynąć na życie.
Marta próbowała najpierw dodzwonić się do delegata w swojej diecezji. Bezskutecznie – telefonu podanego na stronie internetowej nikt nie odebrał. Zaczęła więc dzwonić do kolejnych. Okazało się, że na stronach wielu diecezji nie ma numeru ani maila delegata. Zdarzało się też, że funkcję delegata pełnił rzecznik prasowy kurii. A więc osoba, która miała przyjąć zgłoszenia od pokrzywdzonych, równocześnie była odpowiedzialna za wizerunek medialny instytucji.
Gdy wreszcie udaje się wam z delegatami skontaktować, ich odpowiedzi szokują!
Widziałam, jak bardzo odpowiedzi delegatów były trudne także dla bohaterki reportażu. „Muszę pani powiedzieć, że jest pani pierwszą, która dzwoni w tej sprawie”, „No co tam się dzieje? To jest jakieś stare czy aktualne?”. Osoba, która została skrzywdzona, słysząc podobne pytania, prędzej odłoży słuchawkę, niż odważy się zgłosić swoją sprawę.
Gdy zbieraliśmy z kolegą redakcyjnym materiał do innego reportażu, usłyszeliśmy, że ksiądz zdecydował się przyjąć funkcję delegata, bo myślał, że nie będzie żadnych zgłoszeń.
Zdarzało się też jednak, że telefon Marty odbierali delegaci, którzy prowadzili rozmowę w bezpieczny sposób – mieli czas, odpowiadali na jej pytania.
Na tle zebranych reportaży optymizmem wyróżnia się ten zatytułowany „Nierozłączni”. Zgodzisz się z tym?
Myślę, że inne historie z „Biegnij, mała, biegnij” też mówią o sile kobiet. Beatę i Juliusza Iwanickich, bohaterów reportażu „Nierozłączni”, poznałam po spotkaniu wokół „Głuszy”, książki o osobach głuchych. Beata jest osobą głuchą, Juliusz choruje na zespół Ushera – niedosłyszy i powoli traci wzrok. Właśnie dlatego postanowili, że zobaczą świat, póki to jest możliwe.
W ich mieszkaniu jest sporo map: Polski – na biurku, z zaznaczonymi miejscami, które planują w najbliższym czasie zwiedzić. Mapa świata – na ścianie, z pineskami, którymi zaznaczają, gdzie już byli. Podróże łączą z pracą na uczelniach. Mają też wspólne kalendarze, dzięki którym mogą się wspierać w codziennych obowiązkach. Beata planuje swój dzień tak, by mogła odwieźć męża do pracy i go odebrać. Juliusz przez długi czas nie mówił współpracownikom, że jest osobą niedosłyszącą i niedowidzącą. Obawiał się, że gdy się dowiedzą, nie zlecą mu ambitnych zadań. O jego niedosłuchu i niedowidzeniu część współpracowników dowiedziała się z reportażu. „To był nasz coming out”,powiedziała Beata.
Gdzie szukasz bohaterek i bohaterów swoich tekstów?
Czasami spotykamy się, tak jak z Beatą i Juliuszem, przypadkowo. Zwykle dowiaduję się o nich przy okazji zbierania materiału do innych reportaży.
Anna Goc – reporterka i redaktorka. Od 2013 roku pracuje w „Tygodniku Powszechnym”, wcześniej współpracowała z krakowską redakcją „Gazety Wyborczej”. Laureatka m.in. Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki, Nagrody im. Beaty Pawlak za książkę traktującą o innych religiach, kulturach i cywilizacjach, Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski oraz Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Za reportaże o prawach osób g/Głuchych nagrodzona przez kapitułę United Nations Global Compact Network Poland, polskie biuro globalnej inicjatywy Sekretarza Generalnego ONZ i wyróżniona w konkursie Pióro Nadziei Amnesty International.
Wydała wywiad rzekę z ks. Adamem Bonieckim „Boniecki. Rozmowy o życiu” (Znak, 2018) oraz „Głuszę” (Dowody, 2022), książkę reporterską o osobach g/Głuchych i polskim języku migowym.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.