Choć recenzje zbiera mieszane, w Londynie na spektakl legendarnego scenarzysty Davida Mameta chodzą tłumy. Ściągnięte nazwiskiem dawno niewidzianego Johna Malkovicha, ale przede wszystkim obietnicą odpowiedzi na pytanie, jakim cudem Harvey Weinstein, oskarżony o molestowanie )seksualne przez połowę Hollywood, tak długo pozostawał bezkarny.
Na londyńskiej scenie teatralnej od lat zderzają się perspektywy. Można tu usłyszeć różnorodne głosy, konfrontując je z własnym. West End, często nawet przed nowojorskim Broadwayem, eksperymentuje z formą. Teraz jak świeże bułeczki sprzedają się bilety na „Sunday in the Park with George” z Jake’iem Gyllenhallem w teatrze Savoy (to musical Stephena Sondheima) już na lato przyszłego roku i na „Lungs” z gwiazdami netfliksowego „The Crown” – Mattem Smithem i Claire Foy – w teatrze Old Vic (premierowo już tej jesieni). Kilkanaście miesięcy temu pojawiła się informacja o tym, że sam David Mamet szykuje sztukę inspirowaną kontrowersjami wokół Harveya Weinsteina.
Bardziej utytułowanego twórcy niż Mamet do tego projektu znaleźć się nie dało. To żywa legenda, obok Aarona Sorkina, Charliego Kaufmana, braci Coen i Quentina Tarantino jeden z nielicznych scenarzystów, którzy tak trafnie, a jednocześnie tak oszczędnie rozprawiają się amerykańskim snem.
W latach 80. i 90. napisał „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” Rafelsona, „Werdykt” Lumeta, „Nietykalnych” De Palmy czy „Nie jesteśmy aniołami” Jordana, a przede wszystkim największy artystyczny tryumf w dotychczasowej karierze, czyli „Glengarry Glen Ross” Foleya, powstały na podstawie jego własnej sztuki, nagrodzonej zresztą Pulitzerem. Mamet w Ameryce traktowany jest jak wyrocznia. Pozostaje człowiekiem instytucją, chociaż w ostatnich latach brakuje mu znaczących sukcesów.
Kiedy więc David Mamet postanowił napisać sztukę o Weinsteinie, informacja wzbudziła niemały entuzjazm wśród jego wielbicieli. Nie powstało jednak niestety dzieło na miarę „Glengarry Glen Ross”. Angielska prasa, z kilkoma wyjątkami, uznała sztukę Amerykanina z Chicago (ojciec scenarzysty jest potomkiem Żydów aszkenazyjskich z Polski) za bełkotliwą, przegadaną, miałką. Słowem, niewypał.
Główny bohater satyry nazywa się Barney Fein (John Malkovich), a podobieństwo fonetyczne do „Harvey Weinstein” jest oczywiście nieprzypadkowe. Co prawda w materiałach prasowych twórcy nie epatują ani nazwiskiem, ani podobieństwem do konkretnych sytuacji i osób z otoczenia producenta, jednak zbieżność nie pozostawia wątpliwości. Fein jest medialnym potentatem, filantropem i koneserem – sztuki, ale i kobiecych wdzięków. Udziela się w radach nadzorczych instytucji kultury, wspiera biedne sieroty w odległych państwach o trudno brzmiących nazwach, zwalcza analfabetyzm. Jednocześnie, rozwalony na kanapie w biurze, z rozpiętymi guzikami koszuli i nie zawsze zapiętym rozporkiem, wydaje polecenia oddanej asystentce, rozstawiając po kątach nie tylko ją, ale i innych pracowników, a nawet utytułowanych scenarzystów, którzy przychodzą z gotowymi tekstami. Czy w ten zawoalowany sposób Mamet próbuje opisać swoją relację z Weinsteinem, tego nie wiadomo.
Feina widzimy w jego najgorszych chwilach. Nie potrafi funkcjonować samodzielnie, polegając bezgranicznie na innych. Cały świat ma na wyciągnięcie ręki, bo wychodzi z założenia, że wszystko da się kupić, wymusić, zdobyć najmniejszym możliwym kosztem, nawet mimo ryzyka. W kieszeni Feina są wszyscy – od najniższych stopniem pracowników jego własnej firmy producenckiej, przez członków Akademii przyznającej Oscary, aż po osobistości ze świata kultury, polityki, nauki. Nic dziwnego, wszak w środowisku utarło się, że błoto potrafi zmieniać w złoto najwyższej próby i tak umiejętnie kształtować gusta widzów i krytyków, że jedzą mu z ręki.
To oczywiście niejedyna oczywista zbieżność z losami samego Weinsteina, którego w późnych latach 80. i 90. uznawano za ucieleśnienie Midasa. Pamiętajmy, że to właśnie za sprawą uporu, sprytu i talentu współzałożyciela firmy Miramax świat miał okazję poznać „Seks, kłamstwa i kasety wideo” Stevena Soderbergha (1989), „Pulp Fiction” Quentina Tarantina (1994), a Judi Dench otrzymała Oscara za drugoplanową rolę kobiecą za drugi najkrótszy występ w historii – na ekranie pojawia się w zaledwie czterech scenach trwających łącznie sześć minut w „Zakochanym Szekspirze” (1998). Bez jego polityki dystrybucyjnej polegającej na wychwytywaniu gorących nazwisk na chwilę przed wielkim wybuchem talentu, a przede wszystkim na udzielaniu kredytu zaufania projektom, które w rękach kogoś innego mogły wylądować w niebycie na półkach wypożyczalni kaset wideo, nie byłoby dziś pewnie sukcesów Tarantina właśnie, ale i świetnej passy „Angielskiego pacjenta” Anthony’ego Minghelli czy „Buntownika z wyboru” Gusa Van Santa. O dawnej świetności Weinsteina niech dodatkowo świadczy chociażby fakt, że w przeanalizowanych oscarowych mowach dziękczynnych w latach 1966–2016 nazwisko Harveya Weinsteina pojawiało się aż 34 razy (podobnie jak imię samego Boga), wyprzedzone jedynie przez Stevena Spielberga (43 wzmianki).
Barney Fein z „Bitter Wheat” to Weinstein z tamtych czasów – prężnego rozwoju Miramaksu, świetnych pomysłów i deszczu Oscarów, które gwarantowały zyski i jeszcze więcej splendoru. Tymczasem tak jak piękny hollywoodzki sen Weinsteina skończył się wraz z ujawnieniem w październiku 2017 roku licznych przypadków molestowania seksualnego, tak i spotkanie Feina z pewną piękną aktorką koreańskiego pochodzenia okazało się początkiem końca potentata. W sztuce Mameta producent próbuje podbić serce kobiety najpierw prośbą i obietnicami, potem groźbą. W planach ma między innymi nakręcenie wysokobudżetowej superprodukcji, którą roboczo określa „wietnamskim »Przeminęło z wiatrem«”, wszak jest mu w gruncie rzeczy zupełnie obojętne, czy odtwórczyni głównej roli pochodzi z Korei, Wietnamu czy z Filipin. Gdy jednak wizja wielkiej kariery jest dla dziewczyny znacznie mniej atrakcyjna niż własna godność, Fein wpada w szał, przestaje się kontrolować, a z jego nalanej twarzy znika na chwilę sztuczny uśmiech zastąpiony grymasem niezadowolenia pomieszanym z urażoną dumą.
Jak to naprawdę z Weinsteinem było, tego się pewnie nigdy nie dowiemy. Na razie skazany na tymczasowy niebyt na hollywoodzkim firmamencie, korzysta z dobrych rad sowicie opłacanych prawników. Właśnie zatrudnił do swojej obrony znaną w Stanach prawniczkę specjalizującą się w przestępstwach o charakterze seksualnym. Kobietę. „Efekt Weinsteina” przetacza się natomiast przez show-biznes niczym tornado. Co jakiś czas w mediach pojawiają się nowe doniesienia dotyczące kolejnych przypadków molestowania wśród osób publicznie znanych.
„Bitter Wheat” opowiada w zasadzie tylko o jednym takim przypadku, ale i tak zdaje się całą sprawę traktować raczej jako farsę, a chwilami przypowieść. Fein od początku do końca wydaje się niczego nieświadomym starszym panem z kłopotami z pamięcią. Z bardzo luźnymi relacjami rodzinnymi, bez korzeni i bez przyszłości. Temat molestowania, chociaż teoretycznie centralny, okazuje się pozbawiony szerszej myśli, refleksji i wniosków. Mamet zdaje się podkreślać grubą kreską swojego bohatera, a jednocześnie brać go w nawias, sugerując między wierszami, że jego zachowanie jest w zasadzie normalne. Ważny, bogaty i wpływowy człowiek ma przecież swoje zachcianki i potrzeby, które realizuje w najmniej subtelny, a przede wszystkim moralnie naganny i bezprawny sposób.
Co z tego, że w „Bitter Wheat” Malkovich dwoi się i troi, pokazując cienie i blaski codzienności możnych tego świata, gdy całości brakuje konsekwencji, a przede wszystkim struktury? Mamet znany jest z pisania natchnionych dialogów, które uderzają z hukiem petardy, celnie i bez owijania w bawełnę. W jego najnowszej sztuce pobrzmiewa tylko miejscami ta dawna wielkość. W Londynie na „Bitter Wheat” wciąż chodzą tłumy ściągnięte nazwiskami dawno niewidzianego Malkovicha (to jego pierwszy występ na scenie w West Endzie od przeszło 30 lat!) i Mameta, który co kilka lat milknie, pisząc coś nowego. Ale to wciąż przede wszystkim tłumy szukające odpowiedzi na pytanie: „kim jest Harvey Weinstein?”. Cóż, tym razem w teatrze odpowiedzi nie znajdziemy. Dobrze jednak, że sztuka powstała. Niech rozmowa wokół #MeToo nie milknie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.