Laureat Nagrody Pulitzera kilka lat temu powrócił do Detroit, żeby napisać wstrząsający reportaż o upadku rodzinnego miasta. W swojej nowej książce „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”, która ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa Czarne, dawny dziennikarz „New York Timesa” na krańcach Stanów Zjednoczonych szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego jego rodacy wybrali Donalda Trumpa na swojego prezydenta.
Korporacje, które kradną, ludzie, którzy nienawidzą innych ludzi, prezydent, który nic sobie nie robi z krzywdy swoich wyborców. Obraz Stanów, który wyłania się z twojej książki, jest okrutny. Musisz chyba bardzo nie lubić Ameryki…
Skądże! Ja ją kocham.
A co ci się w niej podoba?
Wszystko!
Nie potrafisz zachować kamiennej twarzy, gdy to mówisz.
Jestem prawdziwym Amerykaninem. Podoba mi się podejście moich rodaków: Zostawcie mnie, do cholery, w spokoju.
To nazywasz wolnością?
Nie, to nie jest wolność. Nikt nie jest naprawdę wolny. Ale to wystarczająca doza wolności. W Ameryce możesz robić, co chcesz. A państwu nic do tego. Przecież mam swoje prawa! – to dobra odpowiedź na wszystko.
A czy to nie oznacza braku odpowiedzialności?
Odpowiedzialność spoczywa na każdym z nas. Im większa sfera wolności, tym większa odpowiedzialność. Co nie oznacza, że ktoś się tym u nas przejmuje.
Dziennikarze też się nie przejmują, chociaż na nich spoczywa odpowiedzialność opowiadania o świecie tym, którzy nie mogą go zobaczyć.
Sugerujesz, że dziennikarze są głupawi? Zgadzam się. Pokazują ludziom najstraszniejsze rzeczy, często bez komentarza, kończąc swój materiał słowami: I… wracamy do studia. A ludzie nie wiedzą, co o tym myśleć. Dziennikarze przestali dążyć do prawdy, drążyć, zadawać niewygodne pytania. Donoszą o tym, że w tym i tym mieście doszło do morderstwa. I już, porzucają temat.
Ty nie porzucasz. Jesteś jak detektyw.
W Detroit w ostatnich latach zdarzało się po 320 morderstw rocznie. Tylko 20 sprawców trafiało do więzienia. Czy to jest okej, że mordercy pozostają bezkarni?
Tak jak piszesz, Stany to dziki kraj. Ja byłam na Południu, w Kalifornii, w Chicago, w Nowym Jorku. I wciąż nie wiem, co o twoim kraju myśleć.
Przyznaj się, podoba ci się.
Tak, ale mnie przeraża. W tej nieskończonej przestrzeni czuję się samotna.
Rozumiem cię dobrze. I gdziekolwiek docierasz, widzisz, że coś nie działa. Wchodzisz do sklepu spożywczego po chipsy, a tam paraduje koleś z karabinem maszynowym. Udało mi się oddać w książce absurd tego kraju?
Tak, pokazujesz taką Amerykę, jaką widziałam na własne oczy. W tym roku lecę do Teksasu.
Będziesz uczyć się strzelać?
Nie, no coś ty.
A wiesz, że możesz tam wypożyczyć broń maszynową na każdym rogu?
To dla Europejczyka niepojęte.
Dla nas też! Przecież jesteśmy ludźmi tak jak wy! A jednak nie da się w Stanach wprowadzić ograniczenia dostępu do broni. Ja, jako dziennikarz, nowego prawa nie przeforsuję. Moją rolą jest słuchać, pytać, troszczyć się.
Na przekór mediom konserwatywnym, które popierają Donalda Trumpa?
Nie wiem, czy popierają. Moi pracodawcy, np. w stacji telewizyjnej Fox, nie wierzyli, że Trump zostanie prezydentem. Nie widzieli w nim realnego zagrożenia. Gdy w trakcie kampanii wyborczej zacząłem w niego uderzać, dostałem telefon od szefostwa, żeby zostawić go w spokoju. Bo przecież jest zabawny. To było dopiero cyniczne.
Cynizm uniemożliwia nam bycie dobrymi dziennikarzami?
Trzeba być sceptykiem. Ale takim, który w coś wierzy.
Ty jesteś idealistą?
Jeszcze kilka lat temu bym o sobie tak nie pomyślał. To się zmieniło. Teraz wierzę, że trzeba pociągać władzę do odpowiedzialności. Muszą odpowiadać na niewygodne pytania. Dlatego przed kamerą błaznuję. Trochę jak Jon Stewart. I pytam tych notabli-malwersantów w twarz, jakim cudem po odjęciu z 20 milionów dziesięciu zostaje im zero. Gdy ja liczę, wychodzi mi 10… Rozliczam władzę, całkiem dosłownie. Przed kamerą burzę czwartą ścianę. Jesteśmy razem z widzami.
A czy to nie oznacza robienia kiepskich programów? Takich, jakich oczekują niewymagający widzowie?
Robię to, czego widzowie według mnie potrzebują. Buduję z nimi relację. Gdy traktujesz ludzi z szacunkiem, otrzymasz go w zamian.
Media w większości traktują ludzi jak idiotów.
U nas media umizgują się do władzy. Reporterzy chodzą na przyjęcia do lokalnych notabli. I na Facebooka wrzucają sobie z nimi zdjęcia. Nie mów mi, że w tej sytuacji pozostają bezstronni i niezależni. Dlatego właśnie trzeba zbudować międzynarodową ekipę ludzi, którym zależy. Chcesz do niej dołączyć?
Oczywiście! Chociaż u nas też nie jest łatwo dotrzeć do ludzi. Jedynie 37 proc. przeczytało w ubiegłym roku książkę. Tym większy osiągnąłeś tu sukces. W twoim spotkaniu autorskim wzięło udział dwieście osób! Zdarza się, że przychodzą trzy.
Bo ja piszę krótkie zdania. Dostosowuję formę do naszych czasów. Dzisiaj czyta się inaczej. W toalecie na tablecie.
A o czym chcesz pisać?
Frapuje mnie to, dlaczego jest tak źle, choć tyle osób mówi, że jest tak dobrze.
Dobrze jest tylko establishmentowi.
Ale nawet klasy uprzywilejowane mają poczucie, że nadciąga katastrofa. Ale już nie wojna, bo niby z kim ta wojna, z nami samymi? Jaki jest sens nacjonalizmu w obliczu zagłady? Jaki jest sens bycia Amerykaninem czy Polakiem?
Ludzie chcą się identyfikować jako Polacy.
No właśnie. To irracjonalne.
Polska jest inna niż Ameryka – biała, homogeniczna, zamknięta. A lęk jest ten sam – przed obcymi.
Bo świat jest odzwierciedleniem tego, co masz w głowie. Jeśli czujesz się zagrożony, wszędzie widzisz zagrożenie.
O ludziach, którzy się boją – Meksykanów, osób homoseksualnych, kobiet – piszesz w swojej książce. Kreśląc niepopularny portret Amerykanów. Trudno ci było przekonać wydawcę do publikacji tak kontrowersyjnej książki?
Moja wydawczyni powiedziała mi, że publikuje bestsellerową autobiografię LeBrona Jamesa po to, żeby móc też drukować książki misyjne. Moją traktuje jako taką właśnie działalność. „Shitshow!” To kontynuacja reportażu o Detroit. Chciałem sprawdzić, czy to, co wydarzyło się w moim mieście, ma miejsce także w innych miejscach Stanów. Doszedłem do wniosku, że brak zaufania społecznego to powszechny problem.
Twoi czytelnicy nie boją się przeglądać w tej książce jak w krzywym zwierciadle?
Boją się, ale mierzą się z tym. Coraz mniej osób wierzy w American Dream. Kiedyś ciężka praca przynosiła pieniądze. Dziś osoby, które pracują naprawdę ciężko, nie są w stanie wyżywić rodziny. Zaczynają myśleć, że nie są wystarczająco dobrzy. Że Ameryka ich odrzuca. To powoduje ogromną frustrację. Choć to nieprawda.
A ty kiedyś uległeś mitowi amerykańskiego snu?
Chciałem zarobić trochę kasy, wiadomo. Ale nie miałem ambicji, żeby zbić fortunę. Najważniejsza jest dla mnie moja córka. Ona musi być zaopiekowana. I tak to przecież działa też u innych. Nie wszyscy marzą o pałacach, ale wszyscy chcą dać poczucie bezpieczeństwa swoim dzieciom. Ludzie dają radę. Zrobią wszystko, żeby ich dzieci nie cierpiały.
To nie będzie łatwe, zwłaszcza w kontekście kryzysu klimatycznego.
O tym mówi się w Ameryce za mało. Stany są wielkie, wciąż nie ma tu tyle ludzi, wydaje się, że zasoby są nieograniczone. U nas zawsze chodzi o pieniądze.
Ale ludzie nie są szczęśliwi. Nawet jeśli mają pieniądze.
Nie, nie są. Ciężko dać się przekonać, że wszystko idzie świetnie, chociaż media sprzężone z działami PR-u wielkich korporacji wciąż karmią nas amerykańskim snem. Detroit upada, a działki wyprzedaje się korporacjom za bezcen. Czy ja jestem szalony, czy to jest dziwne? Trzeba wierzyć własnym obserwacjom, a nie temu, co mówią media. Bo przecież przed kryzysem 2008 roku, który leży u źródeł naszych kłopotów, mówiło się, że wszystko idzie doskonale.
A system się popsuł.
Bo nikt nie rozumiał, co się dzieje. Dlaczego rozpadające się domy były nagle warte milion dolarów? Nikt nie pilnował banków.
Dlaczego?
Bo woleli podążać za powszechnie obowiązującą narracją. Wygodnie im było nie widzieć ludzi, którzy znaleźli się poza systemem.
Jesteś lewicowcem?
Niby dlaczego? Bo widzę nierówności społeczne? Nie, jestem pragmatycznym centrowcem.
A dlaczego tak wiele ludzi głosuje sprzecznie ze swoimi interesami?
Dlaczego robotnik należący do związku zawodowego głosuje na republikanów? Bo Donald Trump mówi to, co ludzie tylko myślą. Podczas jego rządów najważniejszym wydarzeniem było wprowadzenie gigantycznych ulg podatkowych dla korporacji. I kto o tym mówi? Nikt. Bo to nudne. Więc ja muszę o tym pisać. Myślę codziennie przed zaśnięciem, że nie mam wyboru. To przecież moja misja.
Czytając twoją książkę, wielokrotnie nie wiedziałam, czy wyrażasz swoje opinie, czy przyjmujesz perspektywę pokrzywdzonych.
Łatwo mi przyjąć ich perspektywę, bo nigdy nie uważałem się za kolesia z establishmentu.
Przecież dostałeś Pulitzera! Dostałeś się do elitarnego klubu.
Tak, dostałem się. Hurra! Nie zrozum mnie źle, cieszę się z tego. Opanowałem styl życia dziennikarza „New York Timesa”. Na chwilę się w tym nawet zatraciłem. Otrzeźwienie nadeszło po ataku na WTC. Potrzebowałem wrócić do domu. Miałem w Detroit iść z mamą do teatru. Ale wylądowaliśmy w barze. I się upiliśmy. A ona odwróciła się do pary przy stoliku niedaleko nas, żeby pijackim głosem powiedzieć, że jej syn dostał Pulitzera.
Nigdy nie wyrzekłeś się swoich korzeni?
Nigdy. Ale nie podchodzę do miejsca, w którym się urodziłem, bezkrytycznie. Niektóre fragmenty mojej książki sprawiły mojej matce ból. Chyba zostałeś jednym z tych dupków ze Wschodniego Wybrzeża – zarzuciła mi wtedy. To mnie poruszyło. Zacząłem się zastanawiać, kim chcę być. Czy chcę prowadzić poranne wiadomości? Czy chcę udawać? Czy chcę bać się upijać, żeby nie wyszło, kim naprawdę jestem? Teraz znowu mogę być sobą. Ale nie pracuję już w „Timesie”.
Gdy jesteś tam, w środku, musisz udawać, że wiesz, co robisz?
Tak. Gdy zrezygnowałem z pracy w „New York Timesie”, pracowałem fizycznie, zdarzało mi się myć podłogi na Coney Island, imałem się różnych prac. Ale wiesz, gdybym został w Nowym Jorku, nigdy nie napisałbym o Detroit. I nie zobaczyłbym prawdziwej Ameryki. Mam przyjaciela, który wybrał tamto życie. Tak, mieszka w Nowym Jorku. Ale wcale nie w jakimś wielkim apartamencie, tylko na kilkunastu metrach. Rozwiódł się. I musi robić wszystko, co każe mu szef. Ja mam dom, cudowną żonę i córkę. Jestem szczęśliwy. Oczywiście, że miewam momenty depresji. Nie da się być dobrym w tym, co robimy, i nie zaliczać załamań nerwowych. Czy tęsknię za tamtym życiem? Za pensją, za prestiżem, za podróżami? Zdarza mi się. Gdy dzwonisz z „New York Timesa”, każdy premier podniesie słuchawkę. Ale nie mógłbym tam pisać tak, jak chcę.
Jak sprawiasz, że twoi rozmówcy, kierowcy ciężarówek, górnicy, robotnicy, się przed tobą otwierają?
Widzą mnie, a nie dziennikarza z Nowego Jorku. I widzą, że jestem w stanie im pomóc. Gdy napisałem o szesnastoletnim chłopaku z najbiedniejszej dzielnicy Detroit, który nie ma żadnego wsparcia finansowego, ludzie zaczęli wysyłać mi pieniądze, żebym mu je przekazał. Dałem mu ten czek. Jego matka powiedziała wtedy, że zalega ze spłatą kredytu. Za dziewięć dni mieli odebrać jej dom. Syn wręczył jej więc całą tę sumę. I znowu o tym napisałem. Ludzie chcieli im spłacić całą hipotekę! Bo wiesz, ludzie tak naprawdę są dobrzy. Ja też zaangażowałem się jeszcze głębiej, załatwiłem mu prawnika itd. Zrobiłem wszystko to, czego nie powinien robić „poważny” dziennikarz. A na mnie to, że mogę komuś pomóc, działa najlepiej.
Czujesz się wtedy częścią zmiany na lepsze?
I tak, i nie. Wiem, że wszystkie nasze działania są niewystarczające. Mogę zmienić życie mojego bohatera, ale nie zmienię świata. Chyba że przekonam kilku czytelników do tego, że naprawdę żyjemy w popieprzonych czasach.
I nie reagujemy?
I nie reagujemy.
Zawsze znajdujesz współczucie dla ludzi, których opisujesz.
Tylko nie dla korporacji. Dla reszty tak. Bo nawet tych, którzy wygłaszają najgłupsze, najbardziej nienawistne, wsteczne poglądy, można zbawić. Każdego można starać się wyedukować, co nie znaczy, że się uda. Ale pamiętaj, że ja też nie mam gotowych odpowiedzi. Ja też tylko próbuję.
Ale ludzie dalej chcą głosować na Trumpa, mimo że zmiana, którą obiecywał, nie nadeszła.
Chcą na niego głosować, bo wydaje im się, że jest dobra koniunktura gospodarcza. Dopóki gospodarka nie imploduje, nie zyskamy pełnego obrazu sytuacji. Ekonomia działa na autopilocie.
I Amerykanie wciąż kupują.
I pożyczają. 90 proc. Amerykanów straciło w ostatnich latach majątki. Powodzi im się coraz gorzej. Pracują, dostają wypłatę, ale mają długi, nie stać ich na dom, zapożyczają się. I nikt im nie pomaga.
Ludzie, o których piszesz, są samotni. Dlaczego nie próbują sobie pomóc?
Bo uważają, że porażka to ich wina. Zastanawiają się, jakim cudem ci, którzy tracą miliony na Wall Street, dostają milionowe bonusy. I nie znajdują odpowiedzi.
A jak dostają te bonusy? Jak wspinają się na szczyt?
Nie wspinają się na niego, tylko są tam od początku. W Stanach możliwość awansu społecznego jest znikoma.
I to jest prawdziwy problem tego kraju?
Tak, bo ludzie nie mają nadziei na lepsze życie dla swoich dzieci. Wiesz, tydzień temu postrzelono w Detroit dzieciaka. Nie przyjechała do niego karetka. Okazało się, że mieszka sam z rodzeństwem, bez pieniędzy, bez rodziców, w domu bez wyposażenia. W Polsce, w Europie to nie byłoby możliwe. Gdzie jest w Stanach opieka społeczna? Gdzie jest szkoła? Gdzie państwo? Brakuje u nas systemu wsparcia. I dlatego wciąż mamy shitshow.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.