Znaleziono 0 artykułów
07.06.2024

Dlaczego w „Dniu świra” tak wielu Polaków odnajduje własne frustracje?

07.06.2024
„Dzień Świra” w reż. M. Koterski, fot. ©WFDiF

To ciekawe, że w neurozach, malkontenctwie, udrękach Adasia Miauczyńskiego przejrzeliśmy się wszyscy, niezależnie od zawodu i wykształcenia. Koterskiemu udała się rzadka sztuka pogodzenia autorskich ambicji z potrzebami szerokiej publiczności. Czy 22 lata po premierze „Dzień świra” odbieramy inaczej niż kiedyś?

„Codziennie rano boję się otworzyć oczy ze strachu przed świtem. Zupełnie nie wiem, co zrobić z nadchodzącym dniem”  – tymi słowami Adaś Miauczyński rozpoczyna (najprawdopodobniej każdy) poranek. Nadchodzące godziny okażą się dla niego nie tylko tytułowym dniem świra, lecz także dniem świstaka, w którym pełna udręk rutyna sfrustrowanego nauczyciela w średnim wieku stanie się pretekstem do o-mało-co-dokumentalnej historii o wadach narodowych, kryzysie męskości i Polsce przełomu wieków. Pozostaje pytanie – czy 22 lata po premierze „Dzień świra” dobiegł końca? A może wysokie raty kredytów, inflacja i szeroko pojęta neoliberalna rzeczywistość wciąż wznieca w nas chęć wyjścia na balkon i wykrzyknięcia głośnego „dżizas, ku**a, ja pie*dolę”?

Co znaczył „Dzień świra” w potransformacyjnej Polsce

Adasia do szału doprowadza wszystko. „Etiuda rewolucyjna” dochodząca z pobliskiego mieszkania. Poranny szum kosiarek. Sąsiadka, która trenuje karate. Psy w windach, pociągach i załatwiające potrzeby na osiedlowym trawniku. Ludzie szukający najwygodniejszego miejsca w miejskiej komunikacji. Była żona. Przede wszystkim jednak do szału doprowadza go to, że cały świat ma go w głębokim poważaniu – i że on nie jest w stanie z tym faktem absolutnie nic zrobić. „Ktoś by się ze mną liczył, gdybym rzucił cegłą”, powie, ale nigdy nie odważy się tego zrobić.

Dzień świra” uznano niedawno za najlepszy polski film po 1989 r. Trudno się z tym wyborem spierać, tym bardziej że Koterskiemu – w 2002 r. już popularnemu reżyserowi, ale jeszcze przed właściwym wybuchem kariery – udała się rzadka sztuka pogodzenia autorskich ambicji z potrzebami szerokiej publiczności. Narratora Adama Miauczyńskiego,bohatera o twarzach – w kolejnych częściach cyklu –Marka Kondrata, Cezarego Pazury, Andrzeja Chyry – nazwalibyśmy pierwszym everymanem III RP, którego codziennie mijamy na klatce schodowej, ale w ogóle na niego nie zwracamy uwagi; jednocześnie przeklinającego polską rzeczywistość, ale i bezsprzecznie do niej przynależącego. To ciekawe (i alarmujące), że w jego neurozach i malkontenctwie przejrzeliśmy się wszyscy, niezależnie od zawodu i wykształcenia. Do dziś najsłynniejszy film o Adasiu pozostaje frapującym fenomenem – sceny niegdyś wywołujące salwy śmiechu dziś często pozostawiają z poczuciem niewygodnej konsternacji.

Określenie z tytułu filmu stało się nazwą codziennych absurdów i frustracji

„Dzień świra” oglądałam po raz pierwszy w połowie lat zerowych, niedługo po premierze. Miałam wtedy naście lat, a po moim domu krążyła dołączona do jednej z popularnych gazet płyta DVD, którą rodzice wymieniali się z przyjaciółmi. Razem z bratem oglądaliśmy ten „film dla dorosłych”, przewijając w kółko scenę w pociągowej toalecie lub tę zawierającą naukę angielskiego. Satyrę, oczywiście, rozumieliśmy na najbardziej podstawowym poziomie, ale to nie przeszkadzało nam w czerpaniu radości z seansu. I zapewne ta możliwość wielopoziomowego odczytywania filmu, odwołującego się do doświadczenia statystycznych Polaków, zaważyła na jego późniejszym sukcesie; dzięki skeczowej, a momentami wręcz kabaretowej strukturze każdy wciąż może wybrać swoje ulubione fragmenty i samodzielnie zdecydować, w ilu procentach jest danego dnia Adasiem Miauczyńskim.

Po latach mam problem z komediowością tego filmu. Oczywiście jest w nim wiele prawdziwie zabawnych scen, przy których trudno zachować powagę, ale wiele razy jest to dowcip niewygodny, polegający na zawiści lub obeldze. Jasne, znam cytat Gogola o śmianiu się z samych z siebie, jednak w przypadku „Dnia świra” podstawowy koncept bierze się właśnie z frustracji i gorzkiej autoironii. Szósty film o Miauczyńskim do dziś pozostaje obrazem, który rozsadził ramy gatunkowych konwencji, nigdy nie znajdując przekonujących naśladowców. Z miejsca stał się fenomenem, a tytułowego określenia zaczęto używać do nazwania wszelkich codziennych absurdów i frustracji wpisanych w relacje międzyludzkie i codzienne spieranie się nie tylko z Polską, ale w ogóle – ze światem. „Dzień świra” to już nie film, a sposób myślenia. Do dziś zresztą, widząc ludzi neurotycznie przesiadających się w autobusie lub przysłuchując się przypadkowym rozmowom w pociągu, od razu przychodzi mi na myśl satyra Koterskiego.

Rzecz w tym, że polskie filmy powstałe niedługo po transformacji, jak „Chłopaki nie płaczą” (2000), „Psy” (1992) czy „Kiler” (1997), choć często niedoskonałe technicznie, wzięły udział w kreowaniu nowej tożsamości Polaków. Działały jako społeczno-kulturowe fenomeny. Także w przypadku kina Koterskiego cytaty z wypowiedzi bohaterów niepostrzeżenie zakorzeniły się w potocznym języku, a Polacy masowo przeglądali się w postawach i dylematach postaci. Może to kwestia specyfiki tamtych czasów, może innego sposobu działania mediów – jednak trudno byłoby dziś wyobrazić sobie podobne zagęszczenie nowych, kultowych tytułów na platformach streamingowych. A do „Dnia świra” niezmiennie wracamy. Po latach błyskotliwość tego filmu, czujność na szczegół, nieoczywistość ripost i charakterystyczny język, którym posługiwali się bohaterowie – jednocześnie nawiązujący do literackich tradycji, jak i obficie czerpiący z mowy potocznej, marketingu i popkultury – wydają mi się najcenniejszymi elementami, dostarczającymi stosunkowo najwięcej frajdy z ponownego seansu.

Miauczyński swoje poczucie porażki maskuje słowną agresją

Wiadomo – Polacy uwielbiają narzekać i to się nie zmieniło. Jednak dziś Adasia po prostu nazwalibyśmy boomerem, do którego fraza „Weź się, tato” pasuje chyba jeszcze trafniej. Jego wydumane ja, zmuszone do życia w przeciętnym mieszkaniu na ursynowskim osiedlu, musi walczyć z ciągłym poczuciem rozczarowania. Pretensja Miauczyńskiego do świata, brak życiowej sprawczości przy jednoczesnej megalomanii odbieram po latach jako jeszcze bardziej męczące, jeśli nie po prostu żałosne. Fakt, że to właśnie Adasia postanowiliśmy uczynić jednym z naszych ulubionych bohaterów filmowo-narodowych, sytuacji szczególnie nie poprawia. 

Z drugiej strony, Miauczyński oczywiście pozostaje postacią głęboko tragiczną. Rozdarty między karykaturalnym światem romantycznych fantazji a pułapkami własnych maniactw i frustracji. Uzależniony od leków, w toksycznej relacji z matką, która w filmach Koterskiego powraca jako widmo kompleksów i poczucia niespełnienia syna. Adaś przegrał: jako nauczycielowi nie udało mu się absolutnie nic zyskać w wyniku transformacyjnych przemian. Poczucie pustki i samotność markuje fantazjami o nieistniejącej „idealnej kobiecie”, ale dobrze wiemy, że tak naprawdę wcale nie chciałby jej poznać, bo jeszcze mógłby się rozczarować. Typowa dla polskiego kina końca wieku mizoginia łączy go z samcami alfa z kina Pasikowskiego, którzy zdominowali polskie ekrany pod koniec lat 90. Adaś, inteligent, postrzegany był w tamtym czasie jako nieszczególnie atrakcyjny obiekt westchnień. Wiedział, że nie pasuje do oczekiwań, więc swoje zagubienie i poczucie porażki maskował negatywnym nastawieniem i słowną agresją. 

Sporo spostrzeżeń z „Dnia świra” okazuje się przeraźliwie ponadczasowa

Nigdy nie byłam wyznawczynią kina Koterskiego, ale „Dniu świra” nie można odmówić bezkompromisowości, błyskotliwości i jakiejś niedającej się okiełznać dzikiej odwagi, która każe mu przekraczać granice tam, gdzie inni by się pewnie zatrzymali. Choć w świetle dzisiejszych norm część dowcipów wydaje się nie spełniać standardów politycznej poprawności, a niektóre metafory nakreślone zostały zbyt grubą kreską (jak ta, w której polska flaga, rozerwana przez przedstawicieli różnych ugrupowań, krwawi), to sporo spostrzeżeń okazuje się przeraźliwie ponadczasowa. „Trauma polskości” przebija tu w symbolicznych scenach i niby mimochodem rzucanych spostrzeżeniach („A może Polska to ta ojszczana klapa…?”). Dosadna i nie pozostawiająca żadnych wątpliwości „modlitwa Polaka”, nawiązująca do fasadowej religijności polskiego społeczeństwa, brzmi niezmiennie poważnie i przybijająco – niczym spowiedź grupy, która potrafi zjednoczyć się chyba tylko we wzajemnym poczuciu wrogości.

Dzisiaj Adam Miauczyński pewnie nadal byłby wściekły. Miałby niespłacony kredyt za mieszkanie, oczywiście we frankach. Do szału doprowadzałaby go muzyka disco polo na „Sylwestrach Marzeń”. Słysząc rodzimy język na wakacjach za granicą, odwracałby się na pięcie i udawał, że nie jest Polakiem. Może poszedłby na terapię, ale raczej machnąłby ręką na takie milenialskie fanaberie. Przynajmniej po nędzną nauczycielską pensję nie musiałby się fatygować na pocztę, bo przychodziłaby bezpośrednio na konto, zostawiając go w niesłabnącym poczuciu oszukania i goryczy, co wylewałby (anonimowo) w komentarzach na stronie „Gazety Wyborczej”.

Joanna Najbor
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Dlaczego w „Dniu świra” tak wielu Polaków odnajduje własne frustracje?
Proszę czekać..
Zamknij