Kwarantanna to dobry moment na rozmowy. Niekoniecznie o epidemii. Można je prowadzić godzinami z domownikami, a jeśli chcemy od nich odpocząć, to ze starymi, sprawdzonymi przyjaciółmi, by powspominać dawne dobre czasy. Przez telefon, na Facetimie, Skypie czy WhatsAppie. W powieści Kevina Barry’ego „Nocny prom do Tangeru” Maurice Hearne i Charlie Redmond wcale nie muszą się izolować, ale i tak zabarykadowali się we własnym świecie. Siedzą w poczekalni hiszpańskiego portowego dworca w Algeciras. Czekają i podsumowują wspólne i osobne przeżycia.
Mają burzliwą przeszłość. Kryminalną i obyczajową. Irlandczycy po pięćdziesiątce, Maurice Hearne i Charlie Redmond, są byłymi handlarzami narkotyków. Już kiedyś korzystali z portu w Algeciras w południowej Hiszpanii, a do Tangeru pływali w sprawach zawodowych. W październiku 2018 r. znowu się tu znaleźli, tym razem z powodów rodzinnych. Szukają Dilly, córki Maurice’a. Wyjechała z domu zaraz po śmierci matki. Nie widzieli jej od trzech lat. Martwią się, bo podobno szwenda się po Hiszpanii czy Maroku z innymi młodymi włóczęgami, co to żyją w komunach i prowadzają psy na sznurkach.
Siedzą więc w poczekalni albo w dworcowym barze i obserwują dziewczyny i chłopaków wyglądających jak łachudry. Może któreś widziało Dilly, a może przypłynie kolejnym promem z Maroka. Z troski o córeczkę Maurice zaczepia wyrostków z kundlami, panny z gitarami i przy wsparciu Charliego wypytuje o małą, ładną blondynkę, która pewnie zapuściła dredy.
Maurice rozgląda się po upiornym terminalu jednym okiem – drugie ma szklane, „lewe oko – mętne i bez życia, drugie jak zaklęte, jakby, dla równowagi, dostało życia w nadmiarze. Mężczyzna ma na sobie znoszony garnitur, czarną koszulę z wykładanym kołnierzykiem, białe cichobiegi i melonik odsunięty na tył głowy. Kiedyś był z niego nie lada goguś, ale te czasy minęły”. Charlie przechadza się i „ciągnie za sobą prawą nogę miękkimi, płynnymi ruchami, z wyćwiczoną wprawą. Uderza łokciami o blat. Bije od niego aura nieskrywanej groźby. Obnosi minę ulicznego nicponia. Mówi po hiszpańsku z wyraźnym akcentem z północnego Corku”. Potrafią być bezlitośni w nękaniu. Mają swoje metody na wyciągnięcie informacji. Usadzają delikwenta między sobą i prowadzą podchwytliwy dialog, posługując się sobie tylko znanym kodem. Opowiadają, czego to nie widzieli, czego to nie robili, kogo to nie skrzywdzili.
Snują barwne wspomnienia.
Poza powszechną edukacją, którą musieli w dzieciństwie zaliczyć, zawsze żyli poza systemem, poza strukturami społecznymi. To były czasy! Nie skalali się uczciwą pracą. Bo co z tej pracy by mieli? Pokaźne transporty haszyszu, który przemycali statkami i sprzedawali w Irlandii, pozwoliły im na wygodny byt, przynajmniej przez jakiś czas. Żeby wyprać pieniądze, czasem kupili bar, innym razem zbudowali osiedle – choć osiedle niespecjalnie wypaliło. Maurice z żoną Cynthią zainwestowali w trefną ziemię, bowiem na działce znajdował się elfi fort, czyli kopczyk z ziemi otoczony krzewami głogu. Jakkolwiek to brzmi, źle wróżyło. Kto się tylko zabierał za robotę, to albo łamał nogę, albo dostał udaru, trudno było o pracowników. Elfi fort musiał być czymś groźniejszym niż lokalne przesądy. Pech, pech – jak mówili. Pech zabijali kokainą i heroiną. Wtedy Dilly była jeszcze w kołysce.
Bywały też czarne dni, gdy musieli żyć w ukryciu, uciekać przed kolegami po fachu. A nawet ukrywać się przed sobą wzajemnie.
Teraz patrzą na młodych z góry, kręcą głowami z pogardą i smutkiem. Wzdychają.
„– Ech posłuchaj. Jesteśmy jak stragan z antykami. Małe skurwiele prowadzą hodowle we własnych sypialniach, pod lampami. Takiej trawy, jaka rośnie teraz w zachodniej Irlandii, nie kupiłbyś w górach Rif.
– Albo kupują w internecie.
– To smutny widok, Charlie.
– To nie w porządku, Maurice.
– Koniec całego stylu życia.
– Takich ja ty i ja nie będzie już nigdy, Moss”.
Maurice Hearne i Charlie Redmont siedzą w obskurnej poczekalni terminalu promowego niczym w czyśćcu. Chłopaki i dziewczyny z psami na sznurach spoglądają na nich to z zainteresowaniem, to z lekkim politowaniem. Dziwacy. Wzruszają ramionami. Jedni i drudzy myślą o sobie podobnie. Ale tylko starzy zatapiają się w awanturniczej przeszłości. Stali się sentymentalni, łatwo się wzruszają. Dręczą ich wyrzuty sumienia. Co jakiś czas zadają sobie pytanie: Jak myślisz Charlie, jak myślisz Maurice, doczekamy końca? Co jest potem? Na pewno nie raj.
Podsłuchiwanie Maurice’a i Charliego to wspaniała przygoda dla czytelnika. Irlandczyk Kevin Barry skonstruował cudny filozoficzny dyskurs opakowany w czarną komedię. Mogę się założyć, że doczekamy się wersji filmowej. Bo to gotowy scenariusz. Oby tylko zachowano oryginalne wysmakowane dialogi – tu należą się też wyrazy uznania dla polskiego tłumacza Łukasza Buchalskiego. „Nocny prom do Tangeru” to już 18. powieść wydana nakładem młodziutkiego wydawnictwa Pauza. I znowu nie da się przejść obok niej obojętnie.
Kevin Barry, „Nocny prom do Tangeru”, przełożył z angielskiego Łukasz Buchalski, wydawnictwo Pauza
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.