Kontrolujemy kontrolujących. Patrzymy na ręce wszystkim tym, którzy używają naszych danych i technologii jako narzędzi władzy. Smartfon nie jest naszym najlepszym przyjacielem, a media społecznościowe nie są za darmo – mówi bohaterka naszego cyklu o kobietach sukcesu, Katarzyna Szymielewicz, prawniczka, prezeska Fundacji Panoptykon, matka. Rozmowy z aktywistkami powstają we współpracy z organizatorami ogólnopolskiej kampanii „Organizacje społeczne. To działa”.
Jak wygląda praca w organizacji społecznej?
W Panoptykonie nie ma dwóch takich samych dni. Zespół jest niewielki, a zakres działania szeroki. W pewnym sensie nie mamy wyjścia, bo nikt za nas tej pracy w Polsce nie wykona. Więc wchodzimy w różne role – badamy nowe zjawiska, opisujemy je jak dziennikarze, wchodzimy z tymi tematami do mediów, ale też do parlamentu, gdzie stajemy się lobbystami; wymyślamy własne kampanie, a nawet tworzymy sztukę. Metody są różne, ale cel ten sam. Dlatego lubię porównywać Panoptykon do drzewa. Mamy wspólny pień: to nasza misja i kluczowe, wspólne projekty. Potem gałęzie się rozchodzą. To obszary, w których prawie każdy z naszego zespołu testuje i rozwija własne pomysły.
Pełnisz w pracy różne role?
Tak, i bardzo to sobie cenię. Bywam mentorką dla młodszych współpracowników, bywam liderką dla całego zespołu, bywam twarzą Panoptykonu w mediach. Ale też dużo eksperymentuję. Kiedy wymyślam coś nowego, coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy, działam metodą prób i błędów. Nie zlecam, robię wszystko własnymi rękoma. Kiedyś wpakowałam się w projekt artystyczny, który wymagał kodowania, więc po nocach przepisywałam jakieś znaczki w HTML. Bez takich doświadczeń szybko bym skostniała w roli tak zwanej szefowej. Mam też to szczęście, że pracuję z dojrzałymi, samodzielnymi ludźmi. To daje wolność. Do pewnego momentu miałam tendencję do matkowania swojemu zespołowi. Ale od kiedy, niemal cztery lata temu, urodziłam córkę, nie wchodzę w takie sytuacje w pracy.
Bycie szefem w fundacji ma inny charakter niż prezeski korporacji?
W swojej karierze w korporacji zatrzymałam się przed średnim szczeblem, więc trudno mi to porównać. W tamtym środowisku raczej nie miałabym szans na awans, bo motywowały mnie wartości obce korporacji. Byłabym co najwyżej opornikiem albo niebieskim ptakiem. Mnie motywuje zmiana. I to zmiana społeczna, poza komercyjnym rynkiem. W korporacji też zrozumiałam, że w ogóle nie lubię hierarchii. Ona ma sens w systemach, w których człowiek jest tylko trybikiem. Tam, gdzie mamy wykazać się kreatywnym myśleniem, hierarchia paraliżuje. Za to sprawdzają się inne metody zarządzania, oparte na współpracy i autentycznym autorytecie. Ludzie idą za tobą nie dlatego, że możesz ich zwolnić albo ukarać, ale dlatego, że cenią twoje doświadczenie albo skuteczność. Dobrze się czuję w roli liderki, która zaraża własną wizją i pokazuje kierunek. Zdecydowanie gorzej odnajduję się, kiedy muszę innym ludziom zorganizować pracę. Wewnątrz organizacji lubię czuć i dostawać wsparcie, konflikt mnie nie motywuje. Za to na zewnątrz muszę być przygotowana na konfrontacyjną, ostrą grę.
Teraz w Polsce trudno mówić o starciu poglądów. To raczej wojna wartości.
Teoretycznie demokracja to sztuka wypracowywania kompromisu. Powinniśmy się gdzieś spotkać, położyć swoje rozbieżne interesy na stole i ucierać tak długo, aż wyjdzie spójna i długofalowa polityka, która te różnice godzi. To rozmowa o wartościach, w której nie może wygrać tylko jedna opcja, nawet jeśli w głosowaniu zdobyła większość. W idealnej demokracji większość potrafi rezygnować z doraźnych korzyści na rzecz długofalowych celów. Myślę, że gdybyśmy byli w stanie w taki sposób spotkać się gdzieś w polskiej debacie publicznej i szczerze porozmawiać o naszych potrzebach, okazałoby się, że nie tworzymy odmiennych plemion. Pochodzę z Pomorza Zachodniego, regularnie wracam do mojego rodzinnego miasta, jeżdżę pociągami, nie tylko w wersji premium – a więc czasem wychylam głowę poza swoją bańkę. Widzę różnych ludzi, którzy dla siebie i swoich bliskich chcą tego samego – poczucia bezpieczeństwa, przynależności do jakiejś wspólnoty, godności, ale też przewidywalnego systemu prawnego, który ich nie zmiażdży. Niestety, nie ma stołu, przy którym moglibyśmy o tym porozmawiać, ani nawet wspólnego języka, bo głęboko podzieliły nas światopoglądowe narracje. Wychodzimy od podobnych potrzeb, ale zupełnie inaczej wyobrażamy sobie państwo, czyli system, który je zagwarantuje.
Zadaniem organizacji społecznej jest m.in. uświadamianie, co na pewno ludziom nie da bezpieczeństwa, wolności i pewności…
Zgadzam się. Organizacje społeczne powinny pełnić rolę takiego tłumacza, który rozbraja dominujące narracje i pokazuje, jakie polityczne albo komercyjne cele za nimi stoją. To jest jedno z zadań, które stawiamy sobie w Panoptykonie. Na przykład pokazujemy, że portal społecznościowy, który jawi się nam jako przyjazna, wygodna usługa, w istocie jest świetnie zaprojektowanym narzędziem do wpływania na to, co robimy i jak myślimy. Wiem, że ten przekaz dziś trafia tylko do awangardy, czyli do ludzi, którzy sami poczuli, że nie chcą być manipulowani, nie chcą być towarem na internetowej giełdzie. Ale nie mam wątpliwości, że ta grupa będzie rosła. Wszyscy już doświadczamy negatywnych skutków dezinformacji, wszyscy czujemy, że bańki informacyjne nas ograniczają, powoli mamy już dość bodźców i tej brutalnej walki o naszą uwagę w sieci. Poza Panoptykonem jest wiele organizacji, które pracują z ludźmi jeszcze nieświadomymi tych zagrożeń, na przykład z dziećmi w szkołach. My też dokładamy cegiełkę do takiej pracy u podstaw, bo od lat rozwijamy projekt Cyfrowa Wyprawka. To baza materiałów, z których mogą korzystać nauczyciele, żeby w ramach szkolnego programu uczyć krytycznego i bezpiecznego korzystania z technologii.
A jak wytłumaczyłabyś cel działania Panoptykonu tym, którzy nie są ekspertami?
Nasza misja zawiera się w jednym zdaniu: kontrolujemy kontrolujących. Patrzymy na ręce wszystkim tym, którzy używają naszych danych i samej technologii jako narzędzi władzy. W ciągu zaledwie 20 lat wydarzyła się rewolucja w tym, jak pracujemy, poruszamy się, budujemy bliskie relacje, wymyślamy siebie. Nie mieliśmy czasu, żeby zrozumieć, czym w istocie są te wszystkie nowe cyfrowe zabawki. I jaką cenę będziemy musieli za nie zapłacić. Czas się obudzić. Zrozumieć, że smartfon nie jest naszym najlepszym przyjacielem, a media społecznościowe nie są za darmo. Zostaliśmy złowieni na przynętę darmowych usług, bo taką narrację od początku lansowały firmy z Doliny Krzemowej. Nikt nas wtedy nie ostrzegł, że tak naprawdę nie będziemy użytkownikami, tylko cyfrową biomasą przerabianą na wiedzę o tym, jak myśli i działa człowiek. Ta wiedza stała się narzędziem władzy. I źródłem zysku, bo za wpływ na nasze myślenie i działanie płacą prawdziwi klienci firm internetowych – od sprzedawców mydła, po partie reklamujące kandydatów w wyborach.
Boisz się potęgi technologii?
Nie, raczej jestem zła na tę nierównowagę. Na to, że tak łatwo i tanio oddaliśmy kilku potężnym firmom władzę nad tym, co powinno być wspólne i służyć wszystkim. Pozwoliliśmy na powstanie infrastruktury, nad którą nie mamy kontroli. Ten cały komercyjny internet, w którym żyjemy – łącznie z mediami – jest utrzymywany przez ludzi, którzy mają inne interesy niż my, użytkownicy. Reklamodawcy chcą, żebyśmy więcej konsumowali. Firmy internetowe chcą, żebyśmy uzależniali się od ich usług i zostawiali więcej danych. W efekcie robi się z naszego mózgu papkę, a ze społeczeństwa z zewnątrz sterowną masę.
Jest na to rozwiązanie?
Można by zacząć od uspołecznienia tej infrastruktury – odebrania prywatnym firmom kontroli nad sieciami społecznościowymi i nad wiedzą, która pochodzi z obserwacji tego, co robimy w sieci. To jest do pomyślenia, nawet dla prawnika. Można skorzystać z modelu usług użyteczności publicznej albo anglosaskiej konstrukcji powiernictwa, albo wymyślić coś nowego, w europejskim stylu. Ta zmiana wcale nie musi oznaczać oddania sieci pod kontrolę państwa. Mówimy raczej o kontroli społecznej. O doprowadzeniu do sytuacji, w której nasze dane służą wspólnym celom, a nie tylko generują komercyjny zysk.
Brzmi jak ciekawe wyzwanie dla prawników. Wykorzystujesz w pracy swoje wykształcenie?
Tak, ale raczej wymyślam nowe normy prawne albo próbuję wykorzystać te, które mamy, do rozwiązywania nieoczywistych problemów. Czasem idziemy do sądu, czasem spędzamy długie miesiące w procesie tworzenia prawa. Od początku brałam udział w pracach nad europejskim rozporządzeniem o ochronie danych osobowych – najpierw w Brukseli, potem w Warszawie – na etapie wdrażania tych przepisów. To ciężka, ale naprawdę sensowna praca.
Chyba też bardzo kreatywna. Zazwyczaj inaczej widzimy pracę prawnika.
Ja tej niekreatywnej nie znoszę. Zupełnie się nie nadaję do obsługi prawnej i pisania regulaminów. Na szczęście dziś sama kształtuję swoją rolę. Wybieram swoje tematy i metody działania. Nie muszę też być na pierwszej linii frontu, nie muszę reagować na wszystko to, co się do mnie dobija z zewnątrz. To kwestia awansu zawodowego, ale też mojej wewnętrznej przemiany. Nawet już w Panoptykonie – buntując się przeciwko systemowi budowanemu przez wielkie korporacje – nadal sama siebie postrzegałam jako zasób, który powinien być ciągle dostępny. Uważałam, że muszę udowadniać swoją przydatność i efektywność, wpadłam w pułapkę wielozadaniowości. W ten sposób doszłam do ściany. Po latach takiej pracy wiem, że naprawdę skutecznie można działać tylko wtedy, gdy sami siebie traktujemy podmiotowo. Trzeba dać sobie przestrzeń na kreatywność, ale też prawo do zmęczenia i błędów. W Panoptykonie dążymy do głębokiej zmiany społecznej. A to oznacza rozbijanie schematów, także tych, w których sami pracujemy.
Na studia szłaś z myślą, że zostaniesz aktywistką?
Nie, w żadnym razie. Na prawo trafiłam powodowana lękiem, że sobie nie poradzę w dorosłym życiu, że nie zarobię na czynsz. Konkurencja była ogromna, a ja pochodziłam z małego miasteczka, więc najpierw musiałam się zmierzyć z samą Warszawą. Po pierwszym stażu w korporacji, jeszcze pod koniec studiów, wyjechałam do Londynu. Szukałam tam jakiejś innej przynależności, wspólnoty opartej na mniej komercyjnych wartościach. Ale po roku studiów i pracy fizycznej jednak wróciłam – ulegałam presji rynku, bo wiedziałam, że na mnie nie poczeka. Po kilku latach w Warszawie dotarło do mnie, że nasze pokolenie i tak już jedzie w wagoniku drugiej klasy. Nie mamy szans na karierę w stylu naszych szefów, którzy za jedną pensję mogli kupić samochód. Aż wreszcie zrozumiałam, że cała ta pogoń za ekonomicznym awansem nie ma sensu, bo nasz pociąg do sukcesu jedzie w przepaść. Pracujemy, żeby konsumować, a ta konsumpcja nie tylko niszczy planetę, ale też nas samych. Stajemy się obrandowanymi produktami.
Ale do krytyki kapitalizmu musiałaś dojrzeć?
Tak, dorastałam – jak większość z nas w Polsce lat 90. – w neoliberalnym paradygmacie sukcesu. Dużo w moim myśleniu zmieniły drugie studia na londyńskiej uczelni SOAS – ich tematem był właśnie rozwój i źródła globalnych nierówności. Dziś mam poczucie, że od tej krytyki nie ma ucieczki, bo wszyscy konfrontujemy się z katastrofą klimatyczną. Ale też wcale nie uważam, że każdy z nas w taki sam sposób dźwiga odpowiedzialność za nią na własnych barkach. To przede wszystkim odpowiedzialność rządów i korporacji oraz wielka porażka systemu, w którym funkcjonujemy. Los świata nie zmieni się od tego, czy użyjemy plastikowej słomki. Paradoksalnie ta pesymistyczna diagnoza daje mi większe poczucie wolności. Zdejmuje ciężar z ramion, pozwala wybrać rolę, na którą mam rzeczywiście ochotę. Skoro i tak nie jestem w stanie powstrzymać katastrofy całego „Titanica”, mogę przynajmniej – w tym czasie, który mi został – wybrać dla siebie najciekawszą rolę. Zdecydować, czy gram w orkiestrze, czy tańczę na górnym pokładzie, czy uwijam się gdzieś przy szalupach.
Z perspektywy matki trudno widzieć przyszłość wyłącznie w czarnych barwach. Nie boisz się o los córki?
Potrzeba posiadania dzieci nie jest – zwłaszcza dzisiaj – racjonalna. Ja też nie kalkulowałam w ten sposób, kiedy decydowałam się na urodzenie córki. Ale teraz muszę się zmierzyć z konsekwencjami tej decyzji. Z odpowiedzialnością za to, w jakim świecie ona będzie żyła. I wcale nie dochodzę do wniosku, że w związku z tym mam tylko jeden wybór: przejąć mostek kapitański, na przykład zostając politykiem albo kimś wysoko w korporacji. Wolę na tym tonącym statku być razem z nią, a nie gdzieś daleko przy sterze. I tak ją wychować, żeby miała szansę sobie poradzić, mimo kryzysu. Jeśli całą energię rzuciłabym na karkołomną walkę o tzw. lepsze jutro, moja rodzina z całą pewnością by tego nie przetrwała.
Macierzyństwo cię wzmocniło?
Dało mi motywację do tego, żeby nie pójść w dekadencką konsumpcję ani też nie wpaść na dobre w pracoholizm. Kocham moje dziecko, więc naturalnie chcę zrobić coś, żeby w przyszłości żyło mu się lepiej. Ale też właśnie dzięki niemu nie stać mnie już na działanie za wszelką cenę, na brutalne zużywanie siebie. Nie mogę też odbić się w drugą stronę i po prostu uciec od rzeczywistości. Taka ucieczka jest na wyciągnięcie ręki, każdy znajdzie swój narkotyk – coś, co pozwala nie myśleć i łagodzi ból istnienia. Gdybym nie miała rodziny, prawdopodobnie nadal uciekałabym w mocne bodźce, żeby nie czuć lęku i nie doświadczać samotności. Macierzyństwo przywróciło mi poczucie, że przede wszystkim jestem istotą z krwi i kości, która codziennie się zużywa. Starzeje, odczuwa ból, choruje. Wcześniej traktowałam swój organizm jak sportowy samochód – eksploatowałam do cna i dopiero jak było bardzo źle, na chwilę zjeżdżałam do warsztatu. A potem znowu jechałam szybko.
A bycie matką zmieniło też twoje podejście do kobiecości?
To była, a może nadal jest, długa droga. Z domu wyniosłam przekonanie, że mężczyzna ma lepiej, więc zamiast trzymać sztamę z kobietami, grałam bardziej jak mężczyzna. Wzmacniałam w sobie ten drugi biegun. Moją pierwszą lekcją feminizmu było doświadczenie pracy w fundacji, którą na początku tworzyły kobiety. To nie był mój plan, raczej przypadek. Z czworga współzałożycieli to my dwie – Małgorzata Szumańska i ja – na serio wystartowałyśmy w tym ultramaratonie. Nie mogę uwierzyć, że Panoptykon ma już 10 lat! Pracuję i pracowałam z naprawdę świetnymi facetami, ale jednak na tej drodze częściej spotykam kobiety, które mają podobną do mnie motywację i odporność. Mamy też, ze względu na sposób wychowania, gotowość na to, że z naszej pracy nie będzie szybkich pieniędzy, łatwego przywileju, wygodnego miejsca na jakiejś społecznej kanapie. To oczywiście nie oznacza, że jesteśmy wolontariuszkami. W Panoptykonie jest dla mnie bardzo ważne, żeby wszyscy zarabiali godne pieniądze. Poświęcenie dla zewnętrznego celu bez zadbania o własny komfort to droga donikąd. Natychmiast przegralibyśmy z ludźmi po drugiej stronie barykady, którzy mają nieograniczone zasoby i stać ich na regularną regenerację sił.
A druga lekcja feminizmu?
Starcie z męskim światem biznesu, mediów i dużej polityki poza Panoptykonem. W tej grze na młode, ambitne kobiety czeka miejsce „dla grzecznych dziewczynek”, które dostają laurki za dobre zachowanie, są zapraszane na branżowe gale – bo nieźle wyglądają – i mogą zawsze liczyć na miejsce w panelu jako „ta od spraw społecznych”. Musiałam w tę rolę najpierw wejść, żeby zobaczyć w niej pułapkę i zbuntować się, już jako prezeska silnej organizacji. Musiałam udowodnić, że chcę i potrafię więcej, zanim mężczyźni wokół zaczęli traktować mnie poważnie.
A trzecia lekcja?
Wejście w rolę pracującej matki. To doświadczenie wielu kobiet: wracamy do wymagającej pracy z małym dzieckiem, nawigujemy w zupełnie nowym porządku – między karmieniami, wizytami u lekarzy, usypianiem, kapaniem, całą tą pracą opiekuńczą. Ale nie dajemy sobie taryfy ulgowej, żeby nie stracić oparcia w zawodowej roli. Nie chcemy stać się „tylko” matkami, więc w rezultacie pracujemy na dwa pełne etaty. Ja to napięcie świetnie rozumiem, bo też potrzebuję funkcjonować poza domem. Ale w pewnym momencie uderzyło mnie, że jedną z tych ról sama dyskryminuję, sama odbieram jej wartość. Dlaczego moja praca jako prawniczki, lobbystki czy szefowej ma być warta więcej niż moja praca opiekuńcza i wychowanie dziecka? Zupełnie obiektywnie uważam, że w roli matki możemy zmienić więcej, wnieść większą społeczną wartość. A więc postawmy między tymi rolami przynajmniej znak równości.
Widzisz w córce swoje cechy? Tę waleczność, upór, konsekwencję?
Tak, oczywiście. Dziecko to mikrokosmos, niezależny człowiek, który ma swoje poglądy na wszystko. Moja córka dzieli moją ciekawość, upór, a nawet to samo przeświadczenie, że wie lepiej. Wiem, że te cechy przydadzą się jej w życiu, więc staram się je uszanować. Wiem też, że nie będę w stanie nią pokierować, uchronić jej przed moimi błędami. I to akceptuję. Inna sprawa to nasza odpowiedzialność, żeby przekazać dzieciom umiejętności, które w tym nowym niepewnym świecie naprawdę im się przydadzą. Empatia, umiejętność budowania relacji, skłonność do współpracy – to będzie znacznie ważniejsze niż premiowany w czasach mojego dorastania indywidualizm. Zamiast konsumować plastikowe dobra i szukać przynależności w komercyjnych markach, musimy je nauczyć samowystarczalności i życia bliżej natury.
Z partnerem łączą cię poglądy – na politykę, technologię, wychowanie?
Tak, dla mnie podstawą dobrego związku są wspólne wartości. Nie mogłabym być z kimś, kto idzie przez życie po linii najmniejszego oporu i nie ogląda się na konsekwencje swoich działań, nie rozwija się. Co ciekawe, mój partner jest w swoich poglądach bardziej anarchizujący. Powtarza, że chętnie wyjechałby gdzieś, gdzie można paść owce i żyć poza systemem. A ja przecież dużo pracy wkładam w pracę z mediami, politykami, prawem. Tym bardziej go podziwiam, że jest w stanie zaakceptować moje zawodowe wybory, tolerować moją niedostępność albo przepracowanie w gorszych momentach.
Nie ma pokusy, żeby za bardzo przenosić pracę na życie?
Kiedyś tak było, ale to się bardzo zmieniło, odkąd tworzymy rodzinę i łączą nas ważniejsze tematy. Kiedyś dom mieszał mi się z pracą. Dziś nadal dzielimy się doświadczeniami, bo oboje pracujemy z ludźmi i mamy podobne wyzwania, ale wiele błahych spraw zostawiamy już za drzwiami. W środku o wiele lepiej jest pomilczeć i coś razem zrobić, choćby jedzenie. Coś dobrego i namacalnego.
Od 1989 liczba organizacji społecznych zwiększyła się z sześciuset do ponad 140 tysięcy. Każdego roku z ich wsparcia korzystają miliony osób: dzieci, młodzieży, dorosłych i seniorów. Największe festiwale – muzyczne, filmowe i teatralne – istnieją dzięki organizacjom społecznym. Prowadzą one też 99 proc. klubów sportowych w Polsce. Fundacje i stowarzyszenia są odpowiedzialne za 10 proc. wszystkich polskich szkół podstawowych i gimnazjów. To organizacje społeczne przyczyniły się do uratowania Doliny Rospudy i powstrzymały wycinkę Puszczy Białowieskiej. W organizacjach działają 4 miliony osób. Kilkadziesiąt organizacji społecznych połączyło teraz siły, by pokazać, jaki mają wpływ na życie każdego i każdej z nas. Efektem tej współpracy jest ogólnopolska kampania „Organizacje społeczne. To działa”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.