Film na podstawie powieści irlandzkiej pisarki Cecelii Ahern to komedia romantyczna o przepracowywaniu straty po śmierci partnera. Skupia się na najtrudniejszych ludzkich emocjach i doświadczeniach, sytuując je w melodramatycznej konwencji. Znienawidzony przez krytyków i kochany przez publiczność „PS. Kocham cię” kończy w tym roku 15 lat.
Jedną z najpiękniejszych, a przy tym najbardziej przeszywających książek o żałobie, jaką kiedykolwiek czytałam, jest „Rok magicznego myślenia” Joan Didion. Autorka „Dryfując do Betlejem” szczegółowo opisuje w niej wydarzenia i emocje towarzyszące jej w trakcie roku, w którym niespodziewanie straciła dwie najbliższe osoby: męża Johna oraz córkę Quintanę. Książka to trochę autobiograficzny esej, trochę pamiętnik, w którym Didion z przejmującą trzeźwością umysłu przygląda się przemianom swoich reakcji w obliczu wcześniej niewyobrażalnego. Obsesyjnie odtwarzając wspólnie chwile i przeglądając swoje doświadczenie w relacjach historycznych i literackich, pragnie dotrzeć do sensu tego, co się wydarzyło. Czytelnicze współuczestnictwo w tym procesie nie oferuje pocieszenia. Nie znajdziecie tu zapewnień: wszystko będzie dobrze, bo nawet jeśli życie po tragedii teoretycznie wróci na utarte tory, to już zawsze pozostanie naznaczone pustką i nieobecnością.
Esej Didion został napisany w 2004 roku – tym samym, w którym wyszła debiutancka książka wówczas dwudziestodwuletniej Cecelii Ahern, na podstawie której trzy lata później nakręcono film „PS. Kocham cię”. Fikcja Irlandki to również opowieść o oswajaniu straty, jednak bliżej jej do powieści obyczajowej niż osobistej wiwisekcji najintymniejszych emocji. Choć z książkowej półki zawsze wybiorę unikającą sentymentalizmów Didion, to zauważam też, że gwiazdorsko obsadzona ekranizacja powieści córki wicepremiera Irlandii zgrabnie przeplata słodko-gorzkie rejestry, dając masowej publiczności przestrzeń, w której może znaleźć odbicie swoich trosk. Choć „PS. Kocham Cię” po 15 latach od premiery nadal ląduje w szufladzie z wyciskaczami łez, do której zagląda się tylko w momentach słabości, to ostrze krytyki, które spadło na nie po premierze, z upływem czasu zdecydowanie się stępiło.
Trudne chwile dla romantyzmu
Przyjęło się, że to lata 90. należały do komedii romantycznych. Ton wyznaczały wówczas historie pisane przez Norę Ephron („Masz wiadomość”, „Bezsenność w Seattle”) czy Richarda Curtisa („Notting Hill”, „To właśnie miłość”). Lata zerowe nie pozostają jednak w tyle. Dość powiedzieć, że w samym 2007 roku po premierze „Faceta pełnego uroku” chodziliśmy na „Supersamca” i „Wpadkę”. Z drugiej strony, to właśnie w pierwszej dekadzie XXI wieku krytykowanie komedii romantycznych stało się en vogue i zaczęło funkcjonować – jak pisze na łamach „The Guardian” Ralph Jones – jako „specyficzna forma snobizmu”.
Niezwykle krytyczny odbiór tego skądinąd niewinnego i stworzonego z dobrymi intencjami filmu potwierdza to zjawisko. Krytycy nie zostawili na „PS. Kocham cię” suchej nitki. Wesley Morris z „Boston Globe” stwierdził, że film jest „beztrosko nieudolny”, a James Baradinelli na łamach ReelViews napisał, że „to kinowy odpowiednik piosenki Celine Dion”. Umówmy się – już sam tytuł można odczytywać jako znak ostrzegawczy, przywodzący na myśl tanie Harlequiny. Choć w rolę trzydziestoletniej wdówki Holly wcieliła się laureatka dwóch Oscarów, Hilary Swank, a w jej przedwcześnie zmarłego ukochanego – Gerard Butler (pamiętny Leonidas z „300”), to zdają się zestawieni ze sobą jakby bez przekonania. Gdyby znać Swank tylko z kreacji Holly, stworzonej w poprzek jej codziennego emploi silnej kobiety, zapewne nie przyszłoby nam na myśl, jak wiele talentu drzemie w jej drobnej postaci. Czepialstwo można mnożyć: prócz chybionego castingu, nie broni się ckliwa ścieżka dźwiękowa ani scenariuszowe banały. Ale po latach nie to wydaje mi się najciekawsze.
I nie będą żyć długo i szczęśliwie?
W trakcie seansu przypominam sobie, że i ja widziałam ten film w okolicach premiery, ale zupełnie wyparował mi z pamięci. Być może byłam za młoda, aby potrzebować pocieszenia, które miał dawać. Albo, tak jak recenzenci, po prostu nie potrzebowałam „PS. Kocham cię” w moim życiu.
Myślę, że nadal mogłabym się bez niego obejść – jednak dziś wydaje mi się emblematycznym przykładem pewnego typu kina, które ma w nosie uwagi recenzentów, trafiając prosto do serc widzów. Film Richarda LaGravenese (scenarzysty „Fisher Kinga” i „Co się wydarzyło w Madison County”), tak jak większość komedii romantycznych, został zbudowany według powtarzalnego wzorca, w którym rozwój bohaterów i pozwolenie na miłość stają się możliwe dopiero wtedy, gdy jedna z postaci sięgnie „dna”. W tytułach tego typu bohaterki poznajemy w momencie zaburzenia równowagi, którą wraz z rozwojem fabuły będą próbowały odzyskać. To także przypadek Holly, której przyglądamy się w różnych stadiach żałoby, zaprezentowanej w – przyznajmy, dość konwencjonalnych – formach: od samotnego upijania się w domowym zaciszu aż po szalone imprezy z przyjaciółkami i wyjazd na drugi koniec świata. Wszystko to zgodnie ze wskazówkami zawartymi w listach przygotowanych przedśmiertnie przez ukochanego (stężenie rom-comu w rom-comie jest tu naprawdę duże).
Na marginesie melodramatycznej opowieści wdarło się jednak trochę spostrzeżeń społecznych, które dobrze się zestarzały. W rozpoczynającej film kłótni pary narzekającej na za ciasne mieszkanie i prekariacką pracę, odsuwającej decyzję o założeniu rodziny, spokojnie mogą się przejrzeć współcześni trzydziestolatkowie (aż trudno uwierzyć, że po premierze „The Empire” określił tę scenę jako „jedną z najgorszych roku”). To wyrywa bohaterów z utartych konwencji gatunku – choć pozostają atrakcyjni, nie mieszkają w niesamowitych apartamentach i nie mają pasjonujących zajęć. „Tylko bogaci mogą popadać w obłęd. To luksus nie dla klasy średniej” – usłyszy w pewnym momencie pogrążona w rozpaczy Holly. Klasowe obserwacje tego typu, niestety, pozostają (i pewnie pozostaną jeszcze długo) prawdziwe.
Terapeutyzowanie na ekranie
„Ps. Kocham cię” wpisuje się w zdefiniowany przez bohatera popularnego serialu Apple TV Teda Lasso „romkomunizm”, czyli przejawia wiarę w to, „że wszystko w końcu się ułoży”. W końcu bardziej niż o utraconej miłości to film o ponownym pozwoleniu sobie na radość życia. Ta obietnica szczęścia pozwala komediom romantycznym bez skrępowania opowiadać o trudnych emocjach, co pozostaje ich niewątpliwą siłą. Klasyki gatunku, takie jak „Uwierz w ducha”, „Szkoła uczuć”, „Joe Black” czy „Gwiazd naszych wina” oferują widzom nienachalne pocieszenie, przekonując – tak jak film z Butlerem i Swank – że nie warto zakopywać się w trudnych emocjach, skoro i tak „z życia nikt nie wyjdzie żywy”. Umiejętne wplecenie humoru w tak delikatną (i mającą sprostać masowym gustom) materię to zresztą niezwykle trudne zadanie, o czym często się zapomina.
Wierzę w tę pocieszającą i jednoczącą funkcję kina. Obawiam się jednak, że gdyby film LaGravenese miał swoją premierę dziś, przez kilka dni znajdowałby się wśród „hitów tygodnia” na platformach streamingowych, a potem zgubiłby się w gąszczu innych romantycznych opowieści. Prawa rządzące rynkiem rozrywki nie znają litości – podobnie jak krytycy w 2007. PS. Jeśli jednak zdecydujesz się na seans, nie zapomnij mieć przy sobie paczki chusteczek. Tak na wszelki wypadek.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.