Po wyborach 1989 roku wreszcie można było głęboko odetchnąć. Tyle że skażonym powietrzem.
Tkwią więc wszyscy w miejskim zatrutym powietrzu, jedzą zatrute pożywienie i nie śpią po nocach, skąd wziąć pieniądze na jutrzejszy obiad – pisała w pamiętniku warszawska księgowa. Był lipiec 1989 roku, ona była zadowolona ze zmian, które zwiastował wynik niedawnych wyborów. Tyle że dostrzegała trudności.
Klęsce ekonomicznej schyłkowej PRL towarzyszyła klęska ekologiczna. Nie było jeszcze słowa „smog”, ono powstało na początku XXI wieku z połączenia angielskich „smoke” i „fog”, ale było czuć, że powietrze truje.
Prawie połowę – 40 procent – krajowego zanieczyszczenia powietrza produkował Górny Śląsk: stamtąd wydostawało się rocznie po mniej więcej milion ton toksycznych pyłów i dwutlenku siarki, ponad 600 tys. ton tlenku azotu i 1,2 miliona innych związków chemicznych. Pyłów drobnych PM10 i PM2,5 wówczas nie badano.
Przy okazji co dobę do śląskich rzek ściekało 2,7 mln metrów sześciennych ścieków komunalnych i przemysłowych. Tylko 7 procent zakładów miało przyzwoite oczyszczalnie.
Wartkim strumieniem ścieki płynęły do Bałtyku. W dużych miastach, w tym w Warszawie, nie było oczyszczalni, co skutkowało tym, że tylko z Wisły codziennie wpływało ich do morza ponad 11 tysięcy metrów sześciennych, z Trójmiasta – około 200 tysięcy.
Brakowało zdrowej wody pitnej: 70 procent studni było zanieczyszczonych, 40 procent rzek – jak pisano – zamieniono w kanały ściekowe, zachowało się tylko 1 procent nieskażonych wód.
Zdegradowana była gleba, obumierały lasy.
Na Śląsku w wielkich ilościach składowano odpady przemysłowe. Wyniki badań nad wpływem środowiska na zdrowie były alarmujące: dorośli umierali wcześniej niż w innych regionach kraju, dwa razy częściej umierały niemowlęta, u prawie połowy ciężarnych kobiet odnotowywano patologie ciąży.
Kiedy do Katowic przyjechało na posiedzenie Biuro Polityczne Komitetu Centralnego PZPR i działacze obejrzeli film dokumentalny o ochronie środowiska, ktoś z nich zaproponował minutę ciszy. W październiku 1988 roku nowo powołany premier Mieczysław Rakowski w exposé obiecywał, że ochrona środowiska znajdzie się wśród trzech najważniejszych spraw do rozwiązania.
– Polska znajduje się w bardzo specyficznej sytuacji. Rozmiar katastrofy ekologicznej, a tym samym zagrożenie zdrowia i życia społeczeństwa, jest wyjątkowo duży w skali świata. Może żadne inne społeczeństwo nie jest tak zagrożone w swoim podstawowym bycie narodowym, jak społeczeństwo polskie, właśnie na skutek degradacji środowiska – mówił w książce Pawła Smoleńskiego „Szermierze okrągłego stołu” solidarnościowy współprzewodniczący podzespołu ds. ekologii przy okrągłym stole prof. Stefan Kozłowski.
W 1989 roku władzę i Solidarność dzieliła przepaść (z trudem zasypywana przy okrągłym stole). Jeśli coś łączyło, to świadomość, że z ochroną środowiska jest bardzo źle. Na początku roku profesorowie z obu stron politycznej barykady podpisali wspólny „Manifest ekologiczny ’89”, w którym diagnozowali, jak jest źle, i żądali gruntownej poprawy.
Bez atomu w naszym domu
10 stycznia 1989 roku, Lublin. Zbiera się grupa awangardowej młodzieży, chłopak z megafonem uspokaja, by się nie bać, bo demonstracja jest legalna, ludzie obserwujący sytuację z przystanku po drugiej stronie ulicy są ostrożni, bo z demonstracjami wiadomo, jak może się skończyć. Podchodzą bliżej, dopiero gdy odjedzie milicyjna nyska. A potem nawet dość chętnie podpisują się pod protestem przeciw planom budowy elektrowni jądrowej w Chotczy, 40 kilometrów od Lublina. List protestacyjny trafi wkrótce do Sejmu.
Bo oto schyłkowa PRL miała w pilnych planach stać się atomową potęgą. Nie w dziedzinie broni oczywiście, a elektrowni. Od 1982 roku trwała budowa elektrowni w Żarnowcu, był już nawet gotowy stosowny serwis stołowy, państwo rokrocznie wydawało na nią 2 biliony złotych. Pod koniec dekady wytypowano lokalizacje kolejnych – w Krempiczu w woj. pilskim i właśnie w Chotczy.
Te pomysły od początku wzbudzały protesty, a odkąd w 1986 roku wybuchła elektrownia w Czarnobylu – intensywne. Wokół nich kształtował się ruch ekologiczny. Pierwszą niezależną organizacją był Polski Klub Ekologiczny, który powstał podczas karnawału Solidarności na początku lat 80. Nowe grupy pojawiły się w połowie dekady. Manifestacje po katastrofie organizował jawny, choć opozycyjny wobec władzy ruch Wolność i Pokój, mobilizowały się też inne grupy. Wokół czasopisma „Na przełaj” powstał ruch Wolę Być.
– Początkowo wszystkie nasze akcje były pacyfikowane przez milicję i ZOMO – opowiada Radosław Gawlik, od 1986 roku zaangażowany w działania ruchu Wolność i Pokój we Wrocławiu. – Pamiętam demonstrację przeciwko Hucie Siechnice w styczniu 1987 roku, przyjechali wtedy działacze z całej Polski. Zwinęli nas wszystkich i zamknęli na 48 godzin w komisariacie na Łąkowej.
Im bliżej przełomu okrągłego stołu, tym władza łagodniała. Rzadziej rozbijała demonstracje, ale uważnie je obserwowała i bywało, że uczestnicy byli zatrzymywani później. – W sprawach ekologicznych władza postępowała elastycznie – wspomina Gawlik.
Chodzi nie tylko o represje, ale też – warto o tym pamiętać – o informowanie. W oficjalnych mediach publikowano sporo alarmujących danych, ale dużą część władza zatrzymywała dla siebie. Choć też, jak się okazuje, nieszczelnie. Radosław Gawlik pamięta, że któryś z kolegów dostał publikację o zagrożeniach ekologicznych przeznaczoną do użytku wewnętrznego członków KC PZPR. Znaleźli tam wiadomości powszechnie niedostępne.
Działacze z Wolności i Pokoju protestowali przeciw elektrowniom jądrowym, azbestowi w budownictwie, składowaniu odpadów radioaktywnych w województwie gorzowskim, wreszcie – przeciw lokalnym trucicielom jak właśnie Huta Siechnice, która zanieczyszczała wrocławską wodę. Swoją drogą – w tym wypadku skutecznie: w 1988 roku zapadła decyzja o jej zamknięciu.
Bez kontrowersji
W lutym 1989 roku Radosław Gawlik znalazł się wśród solidarnościowych negocjatorów w podzespole ds. ekologii przy okrągłym stole.
– Nie było wielu kontrowersji – przyznaje po latach.
– Sytuacji konfliktowych mamy tutaj dużo mniej, może dlatego, że po obu stronach zasiadają ludzie reprezentujący przyrodników – mówił w pisanej na gorąco i wydanej tuż po zakończeniu obrad książce Pawła Smoleńskiego prof. Stefan Kozłowski.
Podstolik zgodził się w większości spraw: że trzeba prędko zrestrukturyzować gospodarkę i opracować zasady ekopolityki, w plany nowych inwestycji wpisywać ryzyko dla środowiska, opracować listę przedsiębiorstw najbardziej uciążliwych trucicieli, zlikwidować Hutę Siechnicę i wydziały w konkretnych fabrykach w Jeleniej Górze, Łodzi i Rzeszowie, nie wpuszczać do Polski odpadów, ujawniać wszelkie informacje i natychmiast zaprzestać represji przeciw działaczom ekologicznym.
W protokole rozbieżności pozostały tylko elektrownie jądrowe. Władza upierała się, że mają powstać.
Parę miesięcy później zmieniła się władza. Radosław Gawlik został posłem. – Jedną z pierwszych ustaw było przeniesienie Lasów Państwowych z resortu rolnictwa do Ministerstwa Środowiska. Owocem okrągłego stołu było też obciążenie finansową odpowiedzialnością trucicieli i wprowadzenie tych opłat do rachunku ekonomicznego, wreszcie – stworzenie Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska oraz w 1994 niezależności i osobowości prawnej dla systemu wojewódzkich funduszy ochrony środowiska. To było wówczas, i do dziś, bardzo postępowe podejście, wpisujące się w konstytucyjną dziś zasadę „zanieczyszczający płaci” – mówi.
W poniedziałek 5 czerwca, dzień po wyborach, przypadał obchodzony w Polsce po raz trzeci Dzień bez Samochodu. Publicyści, jak to oni, ironizowali. – Za dużo jest dni, w których musimy się obywać bez różnych rzeczy. Są na przykład dni bez lekarstw, bez części zamiennych, nie mówiąc już o dniach (i latach) bezmięsnych itd. Przy czym, o ile „dzień bez samochodu” ma być dobrowolnym poczynaniem obywateli, tamte są w znacznej mierze przymusowe. Nikt nikogo nie pyta, czy życzy sobie „dnia bez butów”, bo to wynika z jakiegoś bezwzględnego rachunku ekonomicznego – pisał Michał Radgowski. Ale nie podważał sensu, apelował tylko o zmianę nazwy na chociażby „Dzień Czystego Powietrza”. – Wtedy nie mielibyśmy poczucia, że coś zostało odjęte; przeciwnie, dodano nam jakąś wartość.
W 1989 roku jeździło po polskich drogach ok. 4 milionów samochodów, teraz jest ponad 20.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.