Znaleziono 0 artykułów
27.03.2025

Jacek Dehnel: Pierwowzory bohaterów „Vabanku”, cz. IV: O centymetry od milionów

27.03.2025
Szpicbródka w Częstochowie, album policyny z kolekcji autora

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Teraz opowiada losy rzezimieszków będących pierwowzorami bohaterów filmu „Vabank”. 

Po północy w sobotę 25 stycznia 1930 roku warszawscy policjanci są już pewni, że włamanie do sklepu jubilera Jagodzińskiego jest daleko bardziej sensacyjne, niż się z początku wydawało. Wiedzą też, że odkryte plany urządzenia alarmowego dotyczą skarbca w jednym z oddziałów Banku Polskiego, więc naradzają się sekretnie z naczelnym dyrektorem banku, Władysławem Mieczkowskim. Chodzi o Częstochowę – gmach mieszczący się przy głównej arterii miasta, wiodącej na Jasną Górę alei Najświętszej Maryi Pannypod numerem 34. To kasa jednego z większych oddziałów w mieście przemysłowem – wyjaśniał „Kurjer Polski” – więc zazwyczaj było tam 20 do 30 milionów złotych – suma zawrotna. 

Władysław Mieczkowski, Fot. Wikipedia

Dyrektor Mieczkowski oddaje do dyspozycji funkcjonariuszy dwa samochody, które wiozą ich do Częstochowy, jednocześnie warszawska centrala wydała dyspozycje policji miejscowej. Po kilku godzinach w mroźny styczniowy poranek wszyscy spotykają się pod bankiem: policjanci stołeczni i częstochowscy, prokurator Bogobowicz, sędzia śledczy Awakumow.

Możemy się zastanawiać, skąd wiedzieli, gdzie dokładnie szukać, ale to wynikało po prostu ze znajomości rozkładu placówki. W pewnym miejscu bankowe archiwum, sąsiadujące ze skarbcem, przylegało do ściany oficyny sąsiedniej kamienicy, należącej do niejakiego Rajcherta…

Z początku zresztą przestępcy planowali włam przez główne drzwi bankowe i za duże odstępne wynajęli inny lokal za pośrednictwem niejakiego Janiszewskiego, który sądził, że chodzi o handel kokainą, więc potulnie wyprowadził się do hotelu i udostępnił lokal bandzie. W końcu jednak domyślił się, o co chodzi, w czerwcu uciekł z Częstochowy, a na odchodnym wysłał policji anonim, że do miasta zawitało czterech poszukiwanych przestępców. Aresztowań nie było, ale kasiarze sprzedali komuś mieszkanie i się rozpierzchli. Kiedy wrócili po paru miesiącach, mieli twardszy orzech do zgryzienia: bank zdążył założyć nowy system alarmowy. 

Ruszyli zatem do kamienicy Rajcherta, gdzie mieszkanko sąsiadujące przez ścianę z bankiem wynajmował długo pan Rozenstein, ale pojawił się u niego pan Milstein z klientem Jankielem Zylbermanem, który tak bardzo chciał zamieszkać w tym lokalu, że oferował 10 tysięcy złotych odstępnego. Nie trzeba mówić, że podane przez nich imiona, nazwiska, adresy były kompletnie zmyślone – ważne było to, że magia 10 tysięcy na Rozensteina zadziałała i w sierpniu Zylberman wprowadził się pod upragniony adres.

Zylberman w rzeczywistości nazywał się Grincwajg i rzekomo miał udostępnić lokal na produkcję sacharyny. Do obszernego mieszkania jednak nie wniesiono żadnych maszyn fabrycznych, w ogóle mebli było niewiele: szafa i otomana. W szafie były 4 ubrania robocze i rękawiczki gumowe, a w otomanie – butle z gazem o pojemności 2000 litrów. Oprócz tego stało kilka skrzyń pełnych gruzuOpukanie ścian ujawniło na wysokości dwóch i pół metra ukryty pod świeżo położoną tapetą otwór o blisko metrowej średnicy: otóż kasiarze całymi miesiącami wyjmowali cegłę po cegle, gruz chowali do pak, starannie unikając pozostawienia pyłu; najpierw rozebrali ścianę domu, a potem ścianę banku, ale tak delikatnie, żeby nawet nie zarysować powierzchni od przeciwnej strony. Sprowadzony murarz walnął w ścianę drągiem i oczom policjantów ukazało się wnętrze bankowego archiwum.

Dalsze badanie ujawniło, że sygnalizacja alarmowa została uszkodzona 23 grudnia (blaszka sprawiała, że system nie działał, ale podczas testu wydawał się sprawny), w Warszawie już zamówiono acetylen[1] – więc wszystko było gotowe, policjanci przybyli w ostatniej chwili przed skokiem, który miał nastąpić albo w nocy z soboty na niedzielę, albo w niedzielę. Kasiarzy od kasy dzieliły centymetry muru. 

Skarbiec Banku Polskiego w Warszawie, Fot. NAC

Włam do Banku Polskiego w Częstochowie miał być najbardziej imponującym przedsięwzięciem tego rodzaju

Międzywojenni kasiarze często nazywani są „przestępczą arystokracją” – w rzeczy samej, zarobki mieli największe, ale też ich praca wymagała długich i kosztownych przygotowań. Planowany włam do Banku Polskiego w Częstochowie był może najbardziej imponującym przedsięwzięciem tego rodzaju. 

Koszty były przecież niemałe: najpierw wysokie odstępne, potem punktualne płacenie kolejnych czynszów, narzędzia, butle z gazem, precyzyjna praca przy rozbieraniu muru… Ponad pół roku utrzymania dla wszystkich zaangażowanych w to ludzi. 

Nuta Sołowiej, pseudo „Kojze”, był złodziejem zawodowym, a czegóż jeszcze nie imał się w swoim życiu. Poza zwykłymi włamaniami do mieszkań czy piwnic i napadami na składy towarów działał – jeszcze przed wybuchem I wojny światowej – w szajce szmuglującej listy z więzień w celu aranżowania fałszywych świadków; ze swoją przyjaciółką Etlą Kuśnicką prowadził luksusowy dom schadzek w suterenie kamienicy w Alejach Jerozolimskich 37; fałszował banknoty dolarowe. Wszystko to, jak widać, ostatecznie przyniosło mu pewne kapitały, które zainwestował w wielki skok. Drugim fundatorem był Nuta Woginiak, właściciel zakładu krawieckiego i lichwiarz. Można podejrzewać, że Cichocki „Szpicbródka” i Stempel, obaj majętni, również coś dołożyli do biznesu. 

Pewnie gdyby nie to, że Janiszewski vel Zylberman nagle się spłoszył, wszystko poszłoby jak z płatka – tymczasem rzecz się przedłużyła, trzeba było zdobyć jeszcze trochę pieniędzy. I żeby sfinalizować włam, zorganizowano skok na sklep nieszczęsnego jubilera Jagodzińskiego na Nowym Świecie. Cóż, nie pierwszy to raz, kiedy bliskość milionów sprawiła, że ktoś stracił głowę i sfuszerował robotę.

Otto Jung, goniec w Banku Handlowym w Łodzi, który był wtyką bandytów (a ponoć również kuzynem Stempla, któremu naraił robotę). Po napadzie zniknął – może został zabity przez wspólników, a może, jak głosiła plotka, uciekł do Maroka i założył tam farmę, Fot. album policyny z kolekcji autora

Po napadzie na Bank Handlowy w Łodzi przepadł okrągły milion

W połowie czerwca zorganizowano zuchwały napad na Bank Handlowy w Łodzi – z maskami na twarzach, grożeniem rewolwerami i uwięzieniem pobitych i związanych strażników w obrabowanym skarbcu. Przepadł okrągły milion i oddziały policji przetrząsały lasy, zarośla i boczne dróżki, spodziewając się trafić na sprawców. Prawdę mówiąc, wydaje mi się to trochę bezsensowne czy może przesadnie optymistyczne. Ale każda bezsensowna metoda ma czasem swoje szczęśliwe momenty – otóż tacy właśnie błędni policjanci, przechodząc obok łanów zboża między wsiami Rychwał i Grodziec, usłyszeli cichą rozmowę. Pod polną gruszą siedziało trzech mężczyzn. Jedli śniadanie, popijając herbatę z termosów. Wydali im się podejrzani, więc zostali zahaltowani, przeszukani (co ujawniło dwa rewolwery i mnóstwo kasiarskich narzędzi), wreszcie zaprowadzeni na posterunek. Tam się okazało, że to renomowani włamywacze warszawscy, a wśród nich poszukiwany w sprawie Marian „Max” Andrzejczak. Wszystkich ich zakuto w kajdany i odstawiono do Łodzi. Wprawdzie z tym skokiem na bank nie mieli nic wspólnego – planowali napad na pobliski folwark – ale kolejne jabłko (czy tam gruszka) wpadło do koszyczka. 

W Warszawie w tym czasie zaczynał się już proces „Kwadratowego” Daszkiewicza oraz oskarżonych o paserstwo jego kochanki i jej kuzynki, ale odroczono go, żeby dokooptować do sprawy Andrzejczaka. 

Nadal jednak na wolności przebywał jeden z głównych organizatorów skoku, czterdziestosześcioletni Adam Stempel, pseudonim „Nos” (który zresztą był współautorem skoku w Łodzi, w wyniku którego Andrzejczak został przypadkowo zatrzymany). Była to znana figura: kawał barczystego chłopa[2], do tego wytwornie ubrany. Obok wielkiej siły słynął z niepospolitych umiejętności kasiarskich: precyzji w rozpruwaniu kas i zacieraniu śladów. Miał za sobą dekady doświadczenia, należał ponoć w tym zawodzie do europejskiej czołówki – znał zresztą pięć języków, więc często udawał się na zagraniczne „gościnne występy”. Pochodził z Koła, po pierwszej wojnie światowej wrócił z Rosji, gdzie rzekomo dorobił się fortuny – wtedy kupił teatrzyk „Czarny Kot”, żeby zalegalizować kasę – ale jego przeszłość szybko wyszła na jaw[3]. Swego czasu siedział za morderstwo, kiedy indziej został dwukrotnie ciężko postrzelony w nogi przy podziale łupów. W czasie wieloletniej kariery ponoć aż dziesięciokrotnie udało mu się zbiec z aresztu lub więzienia – ostatnim razem podczas procesu w Poznaniu – po ogłoszeniu wyroku ośmiu lat więzienia zbiegł z gmachu sądu, przy okazji w strzelaninie zabił dwóch policjantów. Od tego czasu się ukrywał, ale wciąż działał w biznesie. Nie był to zatem łatwy cel.

I wyszukano przeciwnika godnego jego umiejętności.

Jefim (ale również Moniek) Pironer był policyjnym „asem”, słynnym z imponującej postury i siły fizycznej, przede wszystkim zaś – z iście fotograficznej pamięci do twarzy. Rozpoznawał przestępców mimo przebrań i dosztukowanych bród czy wąsów; w Warszawie szybko stał się tak znany – i tak unikany – w całym półświatku, że wysłano go do Stanisławowa, gdzie jeszcze się nie „opatrzył”. Ale przydzielano mu również zadania specjalne, jak wyśledzenie Stempla. 

Wiadomo było, że banda kasiarza grasowała poza Polską w Austrii i Czechosłowacji, a herszt kierował tym z Gliwic, Bytomia lub Katowic, gdzie miał kilka zakonspirowanych kryjówek. Obszar poszukiwań zawężono zatem do Górnego Śląska. Namierzanie Stempla zabrało Pironerowi kilka miesięcy. Wreszcie w sobotę 6 września o piątej rano ujrzał go pod pocztą w Sosnowcu, ucharakteryzowanego na Amerykanina, w wielkich okularach w rogowej oprawie. Kiedy spróbował zatrzymać bandytę, ten szybkim ruchem sięgnął do kieszeni po rewolwer. W porę jednak, chwytem dziu-dżi-tsu został obezwładniony, a wytrącony mu z ręki, silnym uderzeniem wywiadowcy, rewolwer upadł na chodnik – opisywał dziennikarz „Kurjera Porannego”. Na gwizdek zlecieli się policjanci mundurowi, którzy pomogli obezwładnić kasiarza. Rewizja wykazała paszport na nazwisko kupca Pawła Charasińskiego, komplet precyzyjnych narzędzi kasiarskich, wykonanych ze stali angielskiej[4], 55 nabojów rewolwerowych oraz „Mauzer” z pełnym magazynem, ostro naładowany, t.j. z kulą w lufie. 

Pironer nadzorował policyjny transport Stempla, jego siostry i wspólnika pociągiem Karlsbad–Warszawa. Na peronie czekało kilku fotografów, kasiarz unikał ich obiektywów, udając, że wyciera nos chustką. Obstawa, zarówno w pociągu, jak i na dworcu, musiała być ogromna, wszyscy tu grali o wysokie stawki. Wszak Stemplowi za jego przestępstwa – zwłaszcza za zabójstwo dwóch policjantów – groziła kara śmierci.

Do trzech kasiarzy złapanych w polu pod gruszką najwyraźniej dokooptowanego czwartego (i wszystkim im pstryknięto zdjęcia w Łodzi): widocznego po lewej u góry Eugeniusza Iwanowa. Pozostali to zatrzymani przez wiejski patrol: Leon Niewiadomski, w dolnym rzędzie Jan Trawiński (vel Trawczyński) i wreszcie Marian Andrzejczak. Fot. album policyny z kolekcji autora

Kasiarze przegrali wyścig z postępem. Ich pracę utrudniał postęp technologiczny 

Ostatecznie do procesu doszło na początku września 1932 roku i na ławie oskarżonych zasiadło w sumie 15 osób zamieszanych w skok na bank w Częstochowie i na sklep jubilera – od kasiarskiej arystokracji po pospolitych bandytów, paserki i tym podobne płotki. 

Najwyższe wyroki dostali kasiarze: Cichocki (który, ogolony, stracił przydomek „Szpicbródka”) i Stempel po sześć lat; Brzeziński i Andrzejczak (którzy przed sądem przedstawili się jako fryzjerzy) oraz Dylewski po cztery. Tyle samo dostali Grincwajg (który wynajął lokal) oraz Jan Ignacy Rawicz-Weiss. Był to światowiec, defraudant, stary aferzysta i cwaniak, który podstępem (podając się za prezesa związku ziemian, Jasińskiego, pragnącego założyć alarm do zabezpieczenia kasy związku) wydobył plany alarmu bankowego od naiwnego montera Dąbrowskiego. Daszkiewicz i Nuta Woginiak (jego kolega Nuta Sołowiej zbiegł i nie stanął przed sądem) otrzymali po trzy lata, podobnie jak Stanisław Szewczyk, który pomógł wynająć mieszkanie w Częstochowie. Paserka Mirecka dostała rok, a montera Dąbrowskiego, kochankę Kazimierę Domańską oraz braci Majcherkiewiczów uniewinniono[5]

Podobnie jak arystokracja rodowa, tak i ta przestępcza, czyli kasiarze, przegrała wyścig ze zmieniającym się kształtem świata. Rozwój techniki sprawił, że prucie kas stawało się coraz trudniejsze, a w końcu praktycznie niemożliwe – jednym lata 40. przyniosły reformę rolną i parcelacje, drugim – koniec zawodu. Odtąd bankowe pieniądze giną nie ze skarbców, ale raczej z konwojów.

Za: „Tajny Detektyw” 33/1932 z 14 VIII 1932, „ABC” z 5 I 1928; „Dzień Dobry” z 5 IX 1932, 22 IX 1937; „Express Kaliski” z 13 VII 1930; „Express Poranny” z 27 XI 1922 oraz 27 VI i 7 IX 1930, a także 9 VIII, 6 IX 1932; „Kurjer Czerwony” z 26 VI 1930; „Kurjer Informacyjny i Telegraficzny” z 27 XI 1922, „Kurjer Polski” z 28 I 1930 oraz 6, 7, 8, 9, 13, 14 X 1932; „Kurjer Poranny” z 27 VI oraz 7 i 9 IX 1930, a także 7 IX 1932; „Kurjer Warszawski” z 22 III 1933; „Wiadomości Codzienne” z 7 IX 1930; „Wieczór Warszawski” z 4 IX 1932. 

 

[1] Oczywiście też na zmyśloną postać: ziemianina Bielińskiego z majątku Popowo pod Pułtuskiem.

[2] Informacja prasowa o poszukiwaniach Stempla w 1928 roku podawała: silna budowa ciała o postawie zapaśnika i wzrost: 175 cm. Dziś przeciętny mężczyzna w Polsce mierzy 5 cm więcej, ale wówczas były to rozmiary powyżej przeciętnej. 

[3] Wspólnikami jego mieli być wówczas Lewiński i Cichocki, czyli „Szpicbródka”. Po otwarciu rosyjskich archiwów policyjnych przez bolszewików okazało się, że Stempel miał na sumieniu kradzież w Kaliszu – wymawiał się, że była to ekspropriacja na potrzeby PPS-u, ale został zmuszony przez aktorów do sprzedania teatrzyku.

[4] „Na podszewce palta w specjalnie uszytej kieszeni, w ładnym skórzanym futerale o aksamitnem wybiciu” – jak precyzował „Express Poranny”.

[5] W apelacji wyroki nieznacznie zmieniono, przeważnie obniżono – poza monterem Dąbrowskim, o co apelowała prokuratura; ostatecznie dostał trzy lata. Zresztą, jak się zdaje, nie tylko wydobył plany, ale i czynnie pomagał w zneutralizowaniu alarmu. Jeden z braci Majcherkiewiczów, zawodowy murarz, zajmował się rozbijaniem muru; obaj wielokrotnie podrabiali monety. 

 
Jacek Dehnel
  1. Styl życia
  2. Społeczeństwo
  3. Jacek Dehnel: Pierwowzory bohaterów „Vabanku”, cz. IV: O centymetry od milionów
Proszę czekać..
Zamknij