Znaleziono 0 artykułów
19.12.2020

Demontaż atrakcji. „Mały topór”

19.12.2020
(Fot. Materiały prasowe HBO)

Wysmakowany estetycznie, wywiedziony z malarstwa i sztuki wideo, Steve McQueen stawia w centrum filmowego cyklu przemoc i miłość. W nasyconych barwach, wytrzymanych statycznych ujęciach pokazuje chęć życia i rozpacz ludzi od urodzenia traktowanych okrutnie. Opowiada o tym, co przeżyli – on, jego scenarzyści albo członkowie rodziny. Dzięki temu „Mały topór” to manifest tożsamości, świadectwo siły i hymn na cześć jamajskiej kultury: ruchu rastafari, muzyki reggae, kuchni i obyczajów. Absolutnie fantastyczna rzecz.

Znacie to uczucie, gdy coś, co robi na nas wrażenie, jest niepełne, zanim nie pokażemy tego tej jednej osobie, która chwyci w lot, co nas zachwyca? Zrozumie prezent od losu, który właśnie się zdarzył, i nie będziemy musieli tłumaczyć jej aluzji ani streszczać mema. Ostatnio, odkąd na co dzień niby bliscy, a w internecie chlupiemy się w zupełnie innych mydlinach, tłumaczyć trzeba często. A tu taka ulga. Cudownie jest mieć z kimś linię serce – serce, która działa bez zakłóceń. Z człowiekiem, który łapie, o co nam chodzi, przez chwilę czujemy się całością. Nie idzie o to, że czytamy w myślach czy o pokrewieństwo dusz, jak uczono na lekcjach polskiego. Wystarczy naprawdę chcieć się zrozumieć czy też, jak pisze Tadeusz Sobolewski w „Dzienniku”, naprawdę kogoś zobaczyć. Bez poczucia, że gdzieś w głębi jesteśmy sobie obcy. Nieprzetłumaczalni, osamotnieni, przeżywający świat inaczej niż reszta. Ostatnio chęć podzielenia się tym, co najważniejsze, staje się przemożna. Już nie: „myślę, więc jestem”, a „czuję kontakt, więc jestem”. Wszyscy ci, którym po prostu musimy coś pokazać, tworzą naszą niepowtarzalną sieć porozumienia, rozciągającą się w czas przeszły i tryb przypuszczający.

(Fot. Materiały prasowe HBO)

Mam taką osobę, która od dawna nie żyje, a mimo to prowadzę z nią cichy dialog. Pierwszy chłopak, a potem przyjaciel, który odszedł nagle, choć w tyle spraw był zaangażowany. Miał 36 lat i był jednym z najpiękniejszych ludzi, jakich znałam. Jego śmierć dziesięć lat temu była dla mnie szokiem, zmieniła wiele spraw, przyspieszyła decyzje. Do dziś nie jestem w stanie odsłuchać mowy pogrzebowej, którą wygłosił dla niego nasz wspólny przyjaciel. Niewiele osób wywarło na mnie tak silny wpływ jak on i zdarza się, że Paweł materializuje się tuż obok mnie. Wyobrażam sobie, że do mnie mówi. A częściej się śmieje. Słyszę to gruchnięcie śmiechu, zaraźliwe. Umiał robić tak, że wszystko odpuszczało. Gdyby dało się słać listy w zaświaty, miałabym mu dużo do napisania.

 

„Mały topór” nakręcono właśnie dla niego i chciałabym, żeby zobaczył, jak absolutnie jest to fantastyczne. Ten film trafiłby go w samo serce. Nie tylko dlatego, że znał patois, był MC i dziennikarzem muzycznym propagującym reggae. Przede wszystkim był tym, kto w mig pokocha tych bohaterów, bo wszyscy są dla niego jak bracia i siostry. Kto doceni zmysłowe, nasycone kolory i żywą muzykę, przy której biodra kołyszą się same. I kto nie pyta, skąd taki dziwny tytuł. Bo wie, że „Mały topór” to piosenka Boba Marleya, której wers: „If you are the big tree, we are the small axe” („Jeśli wy to wielkie drzewo, my to mały topór”), jest deklaracją mocy, z jaką należy walczyć o swoje prawa: bycie widzianym, szanowanym, traktowanym na równi z innymi.

Podobne artykułyJak Netflix zmienił sposób, w jaki oglądamy telewizję?Samuel Muston Pracę „małego topora” czuć dziś na każdym kroku w emancypacyjnych ruchach grup, które są dyskryminowane. Ten głos słychać dzisiaj wszędzie, ale zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, która, jeśli tylko oderwie od Europy swoje sieci rybackie, odpłynie w siną dal od problemów, które dotąd wydawały się wspólne. I nadal będą wspólne, choć to, co dzieje się na Wyspach, odciska piętno na tym filmie – reperującym dziury w przeszłości, zarazem marzycielskim i deklarującym niezależność.

Dlatego obecność w filmie Johna Boyegi, aktora znanego z filmu Kathryn Bigelow „Detroit” oraz z roli Finna w „Gwiezdnych wojnach”, jest znacząca. Latem jego pełna pasji przemowa porwała ludzi:

 

i dała przykład całemu Hollywood, co znaczy naprawdę się zaangażować. Fakt, że 28-letni działacz Black Lives Matter, będący dziś u szczytu kariery, odtwarza w „Małym toporze” rolę Leroya Logana – jednego z pierwszych czarnych policjantów w Londynie, czyli naukowca z doktoratem, który odkłada pracę w laboratorium, aby zmieniać policję od środka, jest ważny dla wszystkich, którzy potraktowali poważnie jego słowa w Hyde Parku.

Choć „Mały topór” powstał lata przed tym występem i zabójstwem George’a Floyda, które uruchomiło lawinę, jest wypełniony energią zmiany, której nie da się powstrzymać. Serial czy raczej antologia filmów na wspólny temat dotyczy historii czarnych londyńczyków od 1968 do 1984 roku. Kolejne odcinki nie stanowią narracyjnej ciągłości – z różnych stron dotykają kwestii przemocy, jaką Brytyjczycy stosowali systemowo wobec współmieszkańców. Od napadów prowokowanych przez policję, przez agresję w szkole, w pracy aż po wysyłanie pełnosprawnych dzieci do szkół specjalnych. To ostatnie doświadczenie, w co trudno uwierzyć w przypadku kogoś, kto otrzymał Oscara, Złoty Glob, nagrodę Turnera, dwie BAFTY i mnóstwo innych laurów, jest udziałem samego Steve’a McQueena. Jednego z najbardziej wpływowych artystów żyjących na tej planecie. Dlatego „Mały topór” obraca w pył wszystkie uprzedzenia, ponieważ opowiedziane w nim ludzkie losy są na autentyczne, przeżyte przez samego reżysera, jego scenarzystów lub członków rodziny. Dzięki temu, że stoi za nim prawda, „Mały topór” to manifest tożsamości, świadectwo siły i hymn na cześć jamajskiej kultury: ruchu rastafari, muzyki reggae, kuchni i obyczajów.

Skoro to jednak film, nie serial, dlaczego reżyser nakręcił od razu pięć obrazów, a nie jeden? Po części dlatego, że McQueen jest niebywale płodnym twórcą i uderza we wszystkie możliwe klawisze, żeby działać w swojej sprawie. W marcu tego roku widziałam retrospektywę jego prac w Tate Modern w Londynie i już na fasadzie budynku widniał jego film składający hołd powstaniu na karaibskiej wyspie Grenada w 1650 r. Ciąg dalszy oglądaliśmy na wystawie: obraz ciała spadającego z karaibskiego klifu („Carib’s Leap”, 2002) i epitafium dla mężczyzny poznanego podczas zdjęć do tego filmu – po jednej stronie ekranu radosny, młody Ashes płynie łódką w bezkresny horyzont, a po drugiej leży już na cmentarzu, gdzie kamieniarz odlewa w ziemi jego nagrobek. Śmierć, która wisi nad ludźmi stojącymi u początku życia, to jeden z tematów obecnych w twórczości McQueena.

Przypadek chciał, że gdy dowiedziałam się o nagłej śmierci Pawła, byłam akurat w drodze na inną wystawę McQueena – w Marian Goodman Gallery na Manhattanie. Napisałam wtedy tekst pod dużym wrażeniem tych przeżyć i opublikowałam z dedykacją dla nieodżałowanego w dniu jego pogrzebu. Nie sądziłam, że dekadę później ten sam artysta znów połączy mnie z moim zmarłym.

Autor „Wstydu”, „Głodu” i „Zniewolonego” przyznaje, że powodem, dla którego nakręcił telewizyjną pentalogię, była luka w pokazywaniu jamajskiej społeczności przez kino brytyjskie. Chciał ją wypełnić historiami bliskich mu ludzi. Dlatego dla BBC zrealizował od razu kilka filmów opisujących dobrze mu znaną londyńską rzeczywistość. Można go porównać do Krzysztofa Kieślowskiego i „Dekalogu”, nakręconego w Warszawie dla Telewizji Polskiej. Podobny jest etyczny wymiar przypowieści o ludzkich losach. Jednak dla Brytyjczyka ważne są zwłaszcza różnorodność i praworządność. Obok Jamajczyków pojawiają się Hindusi i inne nacje przywiezione przez kolonizatorów do Anglii dla niewolnictwa. Mimo upływu lat ich potomkowie wciąż nie są traktowani jak Anglicy. Bohaterowie McQueena choć są którymś już pokoleniem urodzonym w Brixton, wciąż podkreślają, z jakiej karaibskiej wioski pochodzą. Sprawdzają, czy w ich rodzinie było już takie nazwisko.

(Fot. Materiały prasowe HBO)

Na swój sposób – wysmakowany estetycznie, wywiedziony z malarstwa i sztuki wideo – Steve McQueen stawia w centrum antologii przemoc i miłość. W nasyconych barwach, wytrzymanych statycznych ujęciach pokazuje chęć życia i rozpacz ludzi od urodzenia traktowanych okrutnie. 

 

„Mangrove” opowiada o knajpie, której funkcjonowanie zaburzają regularne naloty policji. Właściciel wytacza proces służbom porządkowym i wygrywa w długim, męczącym, lecz spektakularnym procesie. Brutalność dominuje też w innych obrazach z cyklu. „Alex Wheatle” to portret wychowanka domu dziecka, który za handel marihuaną zostaje wtrącony do więzienia. „Edukacja” to wspomniany już autoportret nadzwyczaj zdolnego chłopca zepchniętego do szkoły specjalnej, a „Czerwony, biały i niebieski” to historia Logana, który w pojedynkę chce zreformować policję. Zestaw ten łagodzi „Lovers Rock”, zdecydowanie najmocniejszy, prawdziwy hymn na cześć samego życia, muzyki, ruchu i miłości. Bohaterką jest ciotka reżysera, która jako młoda dziewczyna wykradała się z domu na nocne imprezy, byle zdążyć rano wślizgnąć do domu i dać się „obudzić” na mszę. 

Włączam „Lovers Rock” i zamieniam się w słuch, wzrok i dotyk. Płynę z rytmem, ruchem, kolorem, bo to czyste kino, jakiego dziś nie ma. Dlatego pewnie ten tytuł został filmem roku 2020 w plebiscycie magazynu „Sight & Sound”. Bo oglądając „Lovers Rock” na ekranie telewizora, czuję się nie jak w domu i nawet nie jak w kinie, ale jakbym była na tej imprezie, która dzieje się w filmie. Jakbym sama pół dnia krzątała się z tym reisefieber, jakie ma się przed wieczorem, który wedle wszelkich nadziei ma zmienić nasze życie. Zabawa, towarzystwo, seks, a może nawet coś więcej – wszystko, czego oczekuje się w młodości, wychodząc z domu. Sztafiruję się więc wraz z dziewczynami, które chcą wyglądać pięknie, spieszę wraz z tymi, którzy pitraszą potrawy. Instaluję na sali z sound systemem, który rozstawiają koledzy: MC i DJ, królowie z jointami z dłoniach, od których zależy powodzenie tej nocy. Współczuję solenizantce, która liczy, że kogoś poderwie – niestety, zależy jej na tym za bardzo. Pierwsza wychodzę na parkiet, żeby rozgrzać zabawę, i szukam rytmu we własnym ciele. Stopniowo staję się bardziej miękka, bardziej zgrana z koleżankami, które podrygują wraz ze mną, ciesząc się ze znajomych hitów. „Kung-fu fighting” czy inne kawałki pozwalają się nam powygłupiać. Trzeba trochę czasu, żeby od ścian odeszli mężczyźni, którzy dotychczas, paląc papierosy, patrzyli, jak tańczymy. Zaczynają się flirt i podchody, długa gra wstępna, zmysłowy taniec, ten cudowny seks bez seksu. Dym staje się coraz gęstszy, spojrzenia dłuższe, dłonie cięższe. Pary lgną do siebie, rozchylają usta, a kamera jest między nimi bardzo blisko.

Ten erotyczny trans, w jaki wprowadza nas muzyka lovers rock, najpiękniejsza odmiana reggae dla zakochanych, ma rzucić Marthę (Amarah-Jae St. Aubyn) w ramiona Franklyna (Micheal Ward), ale prawdziwymi oblubieńcami są samo kino i sama muzyka. To list miłosny McQueena do sztuki, która daje sens życia, siłę i nadzieję. To wyraz wiary we wspólnotę. W kulminacyjnym momencie filmu po całym ciele przechodzą mi ciarki. Kołyszące się, spocone sylwetki tancerzy uśmiechają się i łączą we wspólnym śpiewie „Silly Games” Janet Kay. MC wyłącza muzykę i przez kolejne kilka minut tłum śpiewa razem, czule i czysto. Czuję, że zdarzył się cud. Ludzie naprawdę byli blisko, a McQueen miał szczęście być na planie i to zarejestrować. Tak wspaniałej sceny nie da się wyreżyserować. Potrafi to tylko życie.

(Fot. Materiały prasowe HBO)

Równowagą dla miłosnej zbiorowej sceny jest scena gromadnego gniewu – wspólnego duchowego transu, politycznego i religijnego obrzędu, który wydarza się u schyłku imprezy. Wtedy na parkiecie zostają upaleni, zmęczeni ludzie gotowi na bunt. Wszyscy pogują. W kogoś wstępuje duch jak na wudu, ktoś krzyczy: „Uwolnijcie lwa!”, „Jah!”, i wszyscy skandują rewolucyjne okrzyki, a tłem staje się „Kunta Kinte Dub” The Revolutionaries – hymn rastafari śpiewany przez Mad Profesora, ale i imię legendarnego bohatera z powieści i serialu „Korzenie”. Zanim wstanie brzask, na tej imprezie wydarzają się też inne, mniej pokrzepiające sceny – członkowie jamajskiej społeczności również bywają kłamliwi, brutalni i bezlitośni. Ale wobec beznadziei i zwątpienia zwycięża siła wspierającej się, żądnej życia wspólnoty.

Gdy bohaterowie odpoczywają na zafoliowanych kanapach wystawionych do ogrodu, Franklyn pyta Marthę, czy jest Rude Gyal czy Soul Head (pobożna czy wyzwolona). Ona odpowiada na to, że słucha Loversów: Louisy Mark, Johnny’ego Englisha, Janet Kay. Nie mówi, że rodzice surowo ją wychowują, a nad jej łóżkiem wisi duży czarny krzyż. Ważne, do czego tęskni. Muzyka jest wyrazem tego, kim chciałoby się być, do czego się aspiruje. Martha nie wspomina też o tym, że na drodze na imprezę i z powrotem pojawia się znak – czarny mężczyzna niosący wielki biały krzyż na ramieniu. Dziewczyna obserwuje go – symbol męki, jaką wciąż przeżywają czarni za sprawą białych – ale wybiera radość. Kładzie się rano spać rozpromieniona, niezależnie od tego, czy poznany chłopak będzie czekał tam, gdzie na kolejną noc się umówili. „Lovers Rock” zostawia nas ze światłem w oczach. Daje nadzieję na przyszłość. Przypomina, jak wspaniale jest słuchać muzyki na żywo, falując na parkiecie i łącząc we wspólnym rytmie. Kocham ten film za to, że obiecał, wręcz dowiódł, że ten świat i ta życiodajna energia jeszcze wrócą.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji. „Mały topór”
Proszę czekać..
Zamknij