Nominowany do Oscarów film „Nomadland” z Frances McDormand w głównej roli jest dotkliwy oraz utopijny. Opowiada o grupie osób w kryzysie bezdomności i świecie w kryzysie kapitalizmu. Każe się zastanowić nad wieloma aktualnymi kwestiami. Choćby taką, dlaczego tak łatwo godzimy się na wyzysk.
Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy udało się stworzyć szczepionkę przeciw COVID-19, to niedowierzanie. Dlaczego kilka osób na całym świecie ma na tym zarabiać? Przecież nauka to dobro wspólne! Gdyby rządy państw stanęły przed firmami farmaceutycznymi, prosząc o rezygnację z patentów i udostępnienie receptur laboratoriom w wolnym dostępie, udałoby się szybciej zażegnać kryzys. Nie mogły tego zrobić, skoro same były uwikłane w szczepionkowy wyścig zbrojeń. Przypominał on podbój kosmosu – kto będzie tam pierwszy: Amerykanie, Niemcy, Brytyjczycy, Chińczycy, Rosjanie
Rywalizując z innymi kolorowymi kształtami na mapie, państwo zrzeka się odpowiedzialności za zdrowie swoich obywateli. Staje się potęgą militarną, aparatem kontroli i władzy, zamiast roztaczać troskę nad nami. Jak ma wzbudzać zaufanie, skoro na globalnym kryzysie ktoś może się bogacić? Można powiedzieć: „Sorry, tak to działa, żyjemy w kapitalizmie, niedługo jakaś firma będzie sprzedawać nam wodę i powietrze”. Skoro można skupować przestrzeń powietrzną nad budynkami, jak niegdyś zrobił to Donald Trump w rzekomo genialnej biznesowo machloi, to wszystko, co niemoralne, ale zgodne z prawem, jest przecież OK.
Jeśli więc ten czy ów kładzie swoje zarobki na leżakach w raju podatkowym, to czemu nie windować cen leków na raka czy inne choroby nękające mieszkańców globu. „Trzeba mieć tu” – pukają się w głowę z uśmiechem sprytni wujkowie, którzy dorobili się na nie-wiadomo-czym, co pozwala im manifestować wyższość wobec „głupich, to biednych”.
Liberalne pojęcie o korzystaniu z wolnego rynku jak z prawa dżungli wchodzi w konflikt z ideą humanitaryzmu, praw człowieka, który urodził się na tej planecie w pełni upoważniony do korzystania z jej zasobów: picia wody, chodzenia po jej terenie i oddychania jej atmosferą. Szczepionka przeciw COVID-19 powinna być dobrem ludzkości jak opera czy penicylina. Mogłaby być, gdybyśmy wymyślili inny ustrój niż ten, który nas zawiódł. Właśnie tym zajmuje się „Nomadland” – film dotkliwy oraz utopijny.
„Nomadland” pozwala lepiej przyjrzeć się temu, co uwiera
Podobne artykuły„Giganci”. Opowieść o życiu w kryzysie bezdomnościBasia CzyżewskaMyślałam, że nie uniosę więcej smutku. A już na pewno nie dam rady oglądać go w kinie. Wystarczy już chorób, śmierci i trosk w moim otoczeniu, żebym miała jeszcze serwować sobie dokładkę. Dajcie komedię, romans, komiks, superbohaterów albo piękno przyrody! A nie problemy starych ludzi bez domu, pracy, pieniędzy – samotnych i pogrążonych w żałobie. Tak szeptały mi automatyczne, bezwolne odruchy. Jednak wbrew nim, wierna instynktowi przetrwania, wsiadłam w pociąg i ruszyłam w podróż do kina w sąsiednim, otwartym jeszcze regionie.
Po dwóch godzinach podróży stałam przy kasie, dopytując, czy został jakiś nieodebrany bilet. Rzecz działa się tuż przed trzecim lockdownem, najsroższym, przynajmniej w moim mniemaniu. Trudno bowiem znaleźć otuchę po ponad roku rozładowywania baterii. Coś mi mówiło, że w tej nerwowej eskapadzie znajdę ją akurat w ponurym tytule, bo mimo wszystko tkwi ona właśnie tutaj.
Jeśli ma to być ostatni film, jaki zobaczę na wielkim ekranie – bo w najczarniejszej wizji upadku branży filmowej kina studyjne nie podniosą się – niech to będzie seans „Nomadland”. Niech obejrzę go z ludźmi, a nie odczłowieczona przed ekranem. Niech spłyną na mnie zgryzota, niesprawiedliwość, nierówności społeczne. Zanurzę się w goryczy aż po czubek głowy.
Robię smutne oczy – i udaje się znaleźć lukę w systemie. Wskakuję w okienko jak w tajemniczym dominie szczepionek otwartych na 40-latków. Odrobina dobrej woli, klik i okazuje się, że dla mnie też starczyło. Skończyły się utyskiwania, komu to zabiera się potrzebną dawkę. Skończyło się piętnowanie, kto znany wciska się przed kolejką – zero waste, więc dajemy sobie prawo wstrzyknąć sobie resztki, które inaczej by się zmarnowały.
Skończę tę dygresję, bo pora na seans. Zanim ktoś mnie uciszy, szepnę tylko, że tego mi było trzeba: zamiast uciekać w kryminał, horror, musicale – zostać z tym, co we mnie, tylko lepiej się temu przyjrzeć.
Kim są bohaterowie filmu „Nomadland”
Choć „Nomadland” mówi o społeczności, którą hurtem określa się mianem ludzi bezdomnych, to dobitnie dowodzi, jak bardzo pojęcie to jest krzywdzące. Bohaterowie sportretowani w filmie Chloé Zhao wypadli z systemu niekoniecznie dlatego, że są jego ofiarami, ale dlatego, że – jak mówi siostra głównej bohaterki – byli bardziej szczerzy i odważni niż cała reszta. Mieli tupet, by powiedzieć, że kapitalizm to koszmar i nie chcą tracić życia w konsumpcyjnej gonitwie. Przyznają, że do szczęścia potrzeba czego innego: wolności, samostanowienia i poczucia, że należy się do jakiejś wspólnoty.
Jasne, wszyscy tego chcemy, ale na co dzień przełykamy żabę, wykańczamy konkurencję i bierzemy kredyt, spalając się w wizji jego spłacenia. Jakim cudem kapitalizm wciąż trwa, skoro jesteśmy mu przeciwni? „Łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż kapitalizmu” – głosi wyświechtane hasło, za którym stoją bezradność oraz rozczarowanie socjalizmem, który w naszym kraju jest koszmarnym wspomnieniem. Nie ma więc żadnej alternatywy? Do końca świata będziemy wyzyskiwani przez korporacje i pozostawieni sami sobie, gdy tylko mamy jakieś problemy?
Jak mogłoby być, opowiada scena, w której oglądamy życie na obozowisku. Jedni siedzą przy ognisku, inni ćwiczą tai-chi albo śpią w samochodach. Zapada zmrok, robi się chłodno. Dźwięk dziennej przyrody ustępuje nocnej. Możemy więc sobie ufać? Gadać mimo sprzecznych poglądów, nie bać się, że ktoś nas okradnie? Możemy opowiedzieć sobie swoje troski bez lęku, że ktoś nas wyśmieje? Żeby to było możliwe, trzeba wszystko stracić, ale mimo to mieć więcej niż dotychczas.
Bohaterka „Nomadland” po utracie pracy, domu i męża trafia na pustynię w Arizonie, gdzie spotyka się alternatywna wspólnota nomadów. Każdy przybywa tu w swoim aucie (jak to w Ameryce), każdy z innym talentem, potrzebami i poczuciem humoru. Każdy żegna się formułą „do zobaczenia w trasie!”, ale z myślą, że być może nigdy się nie spotkamy, dlatego okażmy sobie wdzięczność na wszelki wypadek. W końcu może być różnie, czujesz przecież na języku metaliczny smak żałoby. Można jednak zaznać tego, co najbardziej się w życiu kocha.
Podobne artykuły Frances McDormand: Buntowniczka na czerwonym dywanie Christian Allaire Swankie jedzie na Alaskę, gdzie z kajaka widziała pelikany lądujące tuż obok, łosia wynurzającego się z gęstwiny i całe morze jaskółek tłumnie fruwających do gniazd, odbijających się w wodzie tak, że już nie wiadomo, czy to góra, czy dół, czy płyniemy, czy może unosimy się z nimi w powietrzu. Gdy powróci już do swojej kolebki szczęścia, zamierza użyć którejś z metod dr. Kevorkiana. Zakończyć podróż, zanim będzie cierpieć w szpitalu, bo nawrót raka nie da jej więcej niż pół roku. Tylko albo aż tyle. Zależy, jak na to spojrzeć. Kobieta jest pogodzona z odejściem, rozdaje swój dobytek. Dave nie wie, jak długo będzie żył w dobrym zdrowiu, ale na razie rezygnuje z nomadyzmu, by zaznać bliskości z nowo narodzonym wnukiem.
Te wybory mnie wzruszają. Nikt nie jest tu do niczego zmuszony, zaszantażowany ani postawiony pod ścianą. Swankie, Lindę, Patty i innych lokatorów tego niezwykłego świata zagrali naturszczycy, którzy naprawdę żyją w kryzysie bezdomności. Czy to nadużycie, że aktorzy Frances McDormand i David Strathairn wcielają się w członków tej grupy? Moim zdaniem jest to absolutnie uzasadnione, bo inaczej nikt nie zwróciłby uwagi na problemy ludzi, którzy zamiast „homeless” mówią, że są „houseless”, czyli nie bezdomni, lecz bezdomowi.
Bohaterka grana przez Frances McDormand traktuje kapitalizm na własnych zasadach
Główna bohaterka do pewnego momentu okazuje się ofiarą sytuacji – w końcu zamknięcie fabryki i zniknięcie (niemal w całości) jej miasta z mapy skłaniają ją do tego, by stała się nomadycznym pracownikiem sezonowym. Ale ostatecznie i ona dokonuje wyboru, by nie korzystać z pomocy innych, nie tworzyć więzi, by poświęcić swe życie na pamiętanie o tym, co odeszło. Jej postawa to przeciwieństwo wiary w amerykańską dewizę „zapomnij i żyj dalej”.
Fern tworzy swoją tożsamość na bazie tego, co przeżyła i pamięta, czego jest żyjącym świadkiem, ocaleńcem. Nosi w sobie skarb kruchy jak porcelana z serwisu, który podarował jej tata. Jak slajdy, które ogląda pod światło w dużym powiększeniu, i jak dzyndzel, który zrobiła w szafce, by zaoszczędzić przestrzeni w aucie. Te znaczące drobiazgi budują świat nastawiony na kameralne, pojedyncze istnienie. Dlatego Fern tak źle znosi widok grających na cztery ręce ojca i syna. Wie, że z nikim nie stworzy już tak bliskiej więzi. Ucieka, zamiast dać temu szansę, jej wybór to separacja.
Film pokazuje ją jako dyssocjalną, czyli osobę, która źle znosi głębsze, codzienne związki z ludźmi. Wybiera styl życia marynarza, pilota albo kierowcy tira, żeby zniknąć i na co dzień kontaktować się tylko na powierzchownym poziomie. Prawdopodobnie Fern nie zawsze taka była, wspomina dawne życie jako idyllę. Widać jednak na tyle rozczarowała się rozpadem marzenia, że ma blokadę przed tym, by ponownie się wiązać.
Od pierwszej do ostatniej sceny bohaterka jest filmowana w opustoszałych, bezludnych przestrzeniach, które wyglądają, jakby wszyscy znikli w sekundę w wybuchu bomby atomowej. Knajpa bez klientów, ulice bez aut, nieczynne galerie handlowe, w których straszą duchy, migot światełek w nieużywanym salonie gier. Dobrze znamy te obrazki – w końcu żyjemy w podobnie urządzonej melancholii. Tu jednak reżyserka maluje świat pustoszejący z innego powodu. Winna jest temu rabunkowa gospodarka, m.in. Amazona, który łudzi Amerykanów, że świat jest dostępny po jednym kliknięciu, a stoi za tym tworzenie jeszcze większych nierówności (pisze o tym Alec MacGillis w książce „Fulfillment: Winning and Losing in One-Click America”).
Bohaterka filmu jest niemą aktorką tej tragedii. Choć samodzielnie dokonuje wyboru, to nie jest on wielki. Raz pojedzie na zbiór buraków cukrowych do Nebraski, kiedy indziej zatrudni się na stoisku z minerałami, w przydrożnej knajpie albo jako obsługa pola namiotowego, albo pójdzie pracować na akord do Amazon CamperForce. Czyż to nie idealna siła robocza kapitalizmu? Okresowy nabór noname’ów, którzy wykonają pracę za bezcen i nie trzeba brać za nich odpowiedzialności. A nazwa brzmi niemal bojowo, jak Air Force z czytnikiem kodów kreskowych między półkami w magazynie. Korporacje używają wojennej mowy, bo jest ona dziś na ustach mediów, polityków. Kto rzucił nas w tę wojnę? Z kim walczymy? Nieważne – byle iść do przodu, przetrwać, wstać o świcie i znowu iść do pracy. Tak myśli większość uczestników wyzysku.
Fern traktuje kapitalizm na swoich zasadach, korzysta z niego tak długo, jak jest jej potrzebny. Dba o swoją wolność zrównaną z godnością, nie chce litości, walczy we własnej sprawie jak lwica. Problemem nie jest tu brak woli ani umiejętności, tylko opresyjny system, który rodzi bezsilność i wyobcowanie. Amazon – dystrybutor tego filmu – budzi duże wątpliwości w prasie relacjonującej kolejne nagrody dla tego obrazu i jego ścieżkę oscarową.
Dlaczego „Nomadland” nie pokaże krytycznie tego, jak ludzie harują za 15 dolarów za godzinę? Dlaczego nie zekranizowano książki Jessiki Bruder zgodnie z literą oryginału zaangażowaną w los pracowników? Wydaje się, że w tym filmie chodzi o coś więcej niż aktywistyczny, uświadamiający ton – Fern jest silną bohaterką, dlatego że podejmuje decyzje sama. I my tak samo nie musimy się godzić na życie w kapitalizmie.
Czego uczy „Nomadland”
Przez ostatni rok przewartościowało się wiele spraw. Najważniejsze to – zdaje się – mieć dach nad głową; mieć bliskich, na których można polegać; mieć odłożone na wszelki wypadek pieniądze. Te trzy punkty to mój „En-ra-ha”, złoty trójkąt. Może ktoś pamięta bełkot o wszystkowidzącym oku wygłaszany przez instruktora jazdy zainspirowanego okultyzmem Aleistera Crowleya w filmie „Happy-Go-Lucky”. Słowo to było na tyle chwytliwe, że powtarzam je, mając chwilowe złudzenie, iż jest to recepta na poczucie bezpieczeństwa. Okazuje się jednak, że moje „En-ra-ha”, gdy się zawali, czyni z każdego nas Fern, Dave’a, Swankie, Lindę May czy Patty.
Jak pisze działacz na rzecz osób w kryzysie bezdomności, Paweł Ilecki, w miesięczniku „Kino”: „Najczęściej bezdomność nie jest wyborem. Jej przyczyny są różne. Są to choroby: uzależnienie od środków zmieniających świadomość (alkohol, narkotyki, nawet seks), depresja, zaburzenia psychiczne. Często jest to też skutek przypadków losowych – przemocy domowej, niepowodzeń życiowych i recesji. Niekiedy alternatywą bywa samobójstwo. Na bezdomność są narażeni wychowankowie domów dziecka lub nieodnajdujący się w pieczy zastępczej. Przeżywając kryzys bezdomności, niektóre osoby akceptują tę sytuację, tracą nadzieję na zmianę. Odpowiednio ukierunkowana pomoc może zmienić takie nastawienie. Wielokrotnie rozmawiałem z osobami, które twierdziły, że są bezdomnymi z wyboru. Jednak na pytanie, czy skorzystałyby, gdyby dostały klucze do mieszkania i dochód podstawowy, odpowiadały: tak, natychmiast”.
Zasłużone Oscary dla „Nomadland” powinny być sygnałem nie tylko do debaty na ten temat, lecz także do decyzji o wprowadzeniu dochodu podstawowego, najszybciej jak tylko damy radę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.