Najpierw pokazała w teatrze kreskówkę, następnie serial SF, a teraz Donalda Trumpa. Krytycy próbują ustalić, czy Anne Washburn jest nadzieją, czy koniem trojańskim dramaturgii.
Są jeszcze takie miejsca na świecie, gdzie komórki nie łapią zasięgu, a internet strajkuje. Ludzie, którzy trafiają tam pod pretekstem umacniania przyjaźni, teoretycznie powinni się cieszyć: są skazani na samych siebie, wreszcie mogą porozmawiać o sprawach naprawdę ważnych. Ale niech no tylko zajdzie słońce i wysiądzie prąd – z każdego kąta wychodzą wtedy demony, a z człowieka – zwierz. W grupie dobrze odżywionych, wykształconych na uniwersytetach i raczej dopieszczonych przez życie białych reprezentantów wyższej klasy średniej USA zaplątała się czarna owca vel świnia – ktoś, kto głosował na Trumpa. Wystawiany w Teatrze Almeida w Londynie „Shipwreck” stawia sobie i widzom dwa drażniące pytania: jak to możliwe, że jeden z nas, zdrowy na ciele i umyśle, wyciął taki numer reszcie świata, oraz ile jeszcze takich osób nie przyznaje się do zbrodni? Brzmi znajomo? Powinno – problem z Trumpem, tym oryginalnym oraz jego podróbkami, mamy teraz wszyscy.
„Shipwreck” to trzeci głośny spektakl Anne Washburn, Amerykanki, która „wybrała wolność” i wyemigrowała do Londynu. Większość krytyków uważa, że jest gwiazdą jutra, pozostali, że coś tam umie już teraz, ma talent, ale jeszcze nie wszystko jej wychodzi. Na przykład „Mr. Burns” z 2012 roku w 80 procentach był porażką. Recenzent branżowego magazynu „The Stage” napisał, że jeżeli tak ma wyglądać teraz teatr, to on dziękuje, woli eutanazję, ten spektakl jest jakiś taki popaprany, psychodeliczny, wierci dziurę w więcej niż jednym organie wewnętrznym widza. „Mr. Burns” przedstawia świat po apokalipsie, gdy nieliczni ocalali przedstawiciele gatunku homo sapiens próbują odtworzyć największe osiągnięcia cywilizacji. Z colą light im nie wychodzi, zbyt skomplikowana receptura, zabierają się zatem za kulturę. Z całego dorobku ludzkości najlepiej pamiętają kreskówkę, serial o rodzinie Simpsonów, rekonstruują scenariusz, wchodzą w role, klecą nowy dramat narodowy. „New York Times” napisał, że to jedno z 25 najważniejszych dzieł scenicznych nowej ery, co przekłada się na 20 procent wyrwanych wspomnianej wcześniej porażce.
Z „The Twilight Zone” w 2017 roku poszło znacznie lepiej, spektakl od razu polubiły i prasa, i publiczność, wystawiany jest właśnie na londyńskim West Endzie, co znaczy, że przemawia do mas i będą z niego pieniądze. Autorkę znów zainspirowała telewizja, amerykański serial SF – uczciwie obejrzała 156 odcinków, pocięła je i zmontowała po swojemu i voilà, oto portret zbiorowy ofiar popkultury. „Shipwreck” udaje, że telewizji zawdzięcza najmniej, ale Jamesa Grahama, nadziei brytyjskiej dramaturgii, nie oszukał. „Bohaterem spektaklu jest fikcyjna postać, jaką wykreował w telewizji Donald Trump” – mówi Graham. „Ta fikcyjna postać jest aktualnie prezydentem USA”.
Scena w „Shipwreck” jest jednocześnie stołem, salonem, gabinetem i dziedzińcem wiejskiej posiadłości, po bokach wyświetlane są obrazy jak z zepsutego peceta, pod koniec pierwszego aktu i w połowie drugiego dźwięk wchodzi w najwyższy zakres. To nie są pomysły Washburn, tylko reżysera, Ruperta Goolda, który właśnie tak zinterpretował didaskalia w rodzaju: „Dzieje się coś dziwnego” albo „Scena nie powinna wypaść zbyt realistycznie” albo „To niby nieistotne, ale coś mi mówi, że on kłamie”.
W artykule tłumaczącym, co nowego wnosi do teatru Washburn, reżyserka Caitlin McLeod pisze, że zasadniczo mamy dwa skrajne typy dramaturgów: upierdliwych jak Czechow czy Bernard Shaw (dyktują, jak ustawić aktorów, co wsadzić im do ręki) oraz wyluzowanych w stylu Caryl Churchill (ona nawet dialogu nie rozpisuje na role, to, czy w scenie biorą udział dwie czy siedem osób, ma wyjść samo z siebie lub od reżysera). W tym dwubiegunowym układzie Washburn działa gdzieś z boku, więcej sugeruje niż wymaga, pozwala wszystkim się wykazać, teatr to praca zespołowa. Jeżeli chodzi o scenografię, najbardziej podobają jej się puste przestrzenie, z rekwizytów lubi te, które ledwo widać. Bo jak człowiek jest na scenie sam, łatwiej nam skupić się na jego słowach.
Tego spektaklu miało nie być, „Shipwreck” napisał się sam, w każdym razie wbrew intencjom autorki, gdy akurat zrobiła sobie wolne. Na dwa tygodnie wyjechała tam, gdzie nie ma żadnych mediów, potrzebowała ciszy, zbyt wiele działo się w jej głowie. Myślała o rychłym końcu świata, zanim do niego dojdzie, chciała poznać przyczyny porażki – czyja to wina, że demokracja dała ciała, komu najbardziej namieszały w głowach internet i telewizja? Takie pytania generują setki sugestii i hipotez, za dużo dla jednego człowieka. Żeby zapanować nad głosami w głowie, Washburn zaczęła ciekawsze myśli zapisywać, po mniej więcej dwóch tygodniach zorientowała się, że może być z tego sztuka. Prawdopodobnie pierwsza w historii, której autorka marzy, by szybko zeszła za afisza, natychmiast się zdezaktualizowała.
„The Twilight Zone”, Almeida West End, The Ambassadors Theatre, Londyn, www.almeida.co.uk
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.