Camille Charrière miała 33 lata, gdy po raz pierwszy postanowiła spróbować zajść w ciążę. Teraz, po 18 miesiącach trudnego leczenia niepłodności, dzieli się wszystkim, o czym chciałaby porozmawiać z samą sobą w przeszłości.
„Bezustannie poddawałam się, w pełnej bólu rozkoszy, falom smutku” – Elena Ferrante
Nie należę do osób, które panikują na dźwięk dzwonka telefonu, ale doszłam do momentu, w którym naprawdę boję się telefonów z kliniki leczenia niepłodności. Dlaczego? Wszystko przemawia przeciwko tobie. Wiadomości nigdy nie są dobre. „Pani rezerwa jajnikowa jest niska” – brzmiały pierwsze niechciane nowiny. „Odkryliśmy cystę na pani jajniku”. „Pani organizm nie reaguje na leczenie hormonalne”. „Udało nam się pozyskać tylko jedno jajeczko”. „Pani zarodek nie przeżył”. „Przykro mi”. Tyle szczerego współczucia. Od czasu, gdy w lipcu 2022 r. rozpoczęłam wyczerpujący proces leczenia metodą in vitro, odkryłam, że każdy kolejny jego etap przynosi poczucie straty, która wymaga też przeżycia żałoby.
Trudno dokładnie wskazać, kiedy stało się to moją rzeczywistością. Czy był to dzień, gdy 12 miesięcy po tym, jak zaczęliśmy starać się o dziecko, usłyszeliśmy wraz z mężem od przyjaźnie nastawionego lekarza zajmującego się płodnością, że praktycznie nie ma szans, by udało nam się począć naturalnie. Lekarz powiedział później – z charakterystyczną dla Brytyjczyków żartobliwą nutą – „Ale nie poddawajcie się i próbujcie dalej, większość dzieci zostaje spłodzonych po butelce wina!”. Czy był to może moment – muszę sprawdzić w notatkach – gdy nerwowo kłułam się w brzuch, by po raz pierwszy zaaplikować sobie trzy dawki Meriofertu i kolejne trzy Fostimonu, po tym jak w panice 17 razy z rzędu obejrzałam tutorial, który wysłała mi klinika leczenia niepłodności metodą in vitro?
Czy też był to dzień, w którym przestałam pić alkohol? Dzień, w którym zrezygnowałam z mojego ukochanego pilatesu na reformerach? Gdy po raz pierwszy odrzuciłam ofertę pracy, na której naprawdę mi zależało, ponieważ kolidowała z kalendarzem leczenia? A może gdy w ogóle przestałam latać, ponieważ latanie jest szkodliwe nie tylko dla matki Ziemi, lecz także dla kobiet marzących, by zostać matką? Okazuje się, że kiedy starasz się zajść w ciążę, szkodzi ci wiele rzeczy. Ich lista jest nieskończenie długa i absurdalna (W jaki sposób makaron może szkodzić moim pęcherzykom jajnikowym? Makaron? To chyba jakiś żart!). Jednak nic nie mąci w głowie tak bardzo, jak próba unikania stresu. Stres zmniejsza szanse na przeżycie zarodka. Próba unikania stresu jest strasznie stresująca.
Dorastając jako najstarsza z czwórki rodzeństwa i jedna z wielu w grupie kuzynów i kuzynek, w niezwykłej, kochającej się rodzinie, nigdy nie przypuszczałam, że powinnam obawiać się o możliwość spłodzenia potomstwa. Większym wyzwaniem było dla mnie spotkanie odpowiedniej osoby. Mając dwadzieścia kilka lat, uparcie wmawiałam sobie, że zakochuję się w nieodpowiednich mężczyznach, którzy nie odwzajemniają moich uczuć. Nie miałam czasu, by martwić się o swój zegar biologiczny, ponieważ byłam zbyt zajęta nawracaniem samozwańczych związkofobów na bycie materiałem na męża (przestroga od kogoś, kto spotykał się z takimi osobami: marnujesz czas, moja droga).
Po siedmiu latach bycia singielką, w wieku 31 lat, poznałam mężczyznę, który jest teraz moją drugą połówką. Szybko się zakochałam. Gdy żyjesz w zachwycie, wszystko wydaje się magiczne. Czas płynie powoli, rozciąga się i tworzy iluzję nieskończoności. Razem mieliśmy przed sobą całe życie, choć – bądźmy przez chwilę realistkami – nie stawałam się młodsza. A jednak przez jakiś czas wystrzegałam się poważnych rozmów o dzieciach z moim dość nowym jeszcze chłopakiem. W końcu moje pokolenie – które porady na temat związków czerpało z „Seksu w wielkim mieście” – zawsze było przestrzegane przed zbyt głośnymi rozmowami o płodzeniu dzieci, żeby przypadkiem nie wydawało się, że za bardzo nam zależy.
Gdy w końcu, w pierwszych miesiącach naszego związku, poruszyliśmy temat zakładania rodziny, rozmowa nie przebiegła gładko. Dyskutując o hipotetycznych scenariuszach, przyznałam, że gdybym na tym etapie życia zaliczyła wpadkę, prawdopodobnie chciałabym utrzymać ciążę. Ponieważ w moim wieku dzieci nie pojawiają się przypadkiem, a jeśli już się pojawią, ale jesteś z odpowiednim partnerem, moim zdaniem po prostu należy to zaakceptować, szczególnie że lata świetności ma się już za sobą (nie chcę obrażać kobiet po trzydziestce, ale biologia to suka). Okazało się jednak, że on nie był jeszcze gotowy na rodzicielstwo. W końcu bardzo niechętnie zgodziłam się na założenie wkładki, ustaliliśmy też, że wrócimy do tej rozmowy później. O rany.
Wszystko zmieniło się w czasie pandemii. Po tym, jak zaręczyliśmy się w lipcu 2019 r. i zaplanowaliśmy ślub na grudzień 2021 r., ustaliliśmy, że po ślubie nadejdzie dobry moment, by zacząć się „starać”. Zadomowiliśmy się w Londynie, mieszkaliśmy w ładnym mieszkaniu, mieliśmy pewne zarobki. W końcu oboje byliśmy gotowi, by zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest posiadanie dziecka. Umówiłam się na wizytę, by usunąć wkładkę.
Przeskakujemy szybko 12 miesięcy później, do tej wizyty u lekarza w lipcu 2022 r., w czasie której stało się jasne, że być może nie uda nam się począć dziecka w przyjemny sposób, a ja zdałam sobie sprawę, że zaczynam wszystko kwestionować. Po pierwsze: dlaczego nikt nie rozmawia o zmianie w psychice, jaka musi zajść, gdy przechodzimy od dorosłego życia, gdy starałyśmy się NIE zajść w ciążę, do pragnienia, by nasza ciąża przetrwała, tak silnego, że nie jesteśmy w stanie myśleć o niczym innym? Ponieważ zawsze za dużo myślę, zaczęłam dokładnie analizować każdą decyzję, którą dotąd podjęłam. Dlaczego beztrosko szłam przez życie, myśląc, że czas działa na moją korzyść? Czy mój zegar biologiczny nie tykał wystarczająco głośno w porównaniu do innych? Czy byłabym w stanie uniknąć utknięcia w martwym punkcie? Czy powinnam była trwać przy swoim zdaniu podczas afery o wkładkę? Jak daleko powinnam się cofnąć w poszukiwaniu jakichś wskazówek?
W ciągu ostatnich 18 miesięcy dwa razy zmienialiśmy klinikę (moja rada: zawsze zasięgnij drugiej i trzeciej opinii; idź do kliniki, której ufasz najbardziej); trzy razy bezskutecznie pobieraliśmy jajeczka; oraz przeorganizowaliśmy swoje życie według nakazów i zakazów wynikających z „drogi, jaką jest zapłodnienie in vitro”. Nienawidzę tego określenia. Bo, jak się okazuje, in vitro nie przypomina za bardzo podróży. Przypomina raczej uwięzienie w najgorszym korku ulicznym w historii, w którym wszyscy na ciebie trąbią, by zmusić cię do przesuwania się, a ty uparcie stoisz w miejscu.
Wydaje mi się, że to dobry moment, by zaznaczyć, że przede wszystkim mam niesamowite szczęście, iż mój partner przechodzi przez to wszystko razem ze mną, nie wspominając już o naszym bezpieczeństwie finansowym, dzięki któremu stać nas na zapłodnienie in vitro (w Wielkiej Brytanii służba zdrowia zapewnia leczenie w postaci zapłodnienia pozaustrojowego pod konkretnymi warunkami, jednak, jak donosiła w styczniu Julia Chain, szefowa instytucji sprawującej nadzór nad kwestią płodności Brytyjek i Brytyjczyków Human Fertilisation and Embryology Authority [HFEA], długie listy oczekujących znacząco wpływają na szanse posiadania dzieci przez potencjalnych rodziców). Mam też szczęście, że jestem samozatrudniona, co pozwala mi na ustalanie elastycznego grafiku i oznacza, że dużo łatwiej niż większości ludzi jest mi ustalać wizyty mające na celu leczenie niepłodności. Mój mąż, również samozatrudniony, podjął się gigantycznego przedsięwzięcia, jakim jest administrowanie dokumentami z kliniki. Nikt nie przygotowuje cię na to, ile formularzy, spotkań na Zoomie, rozmów telefonicznych, wizyt, wiadomości tekstowych i faktur potrzeba, by trwać w tym procesie. Poza tym wpływa to na wszystkie najważniejsze aspekty życia, od związku romantycznego po przyjaźnie, zdrowie psychiczne, ciało, skórę. Tak na marginesie: mam wrażenie, że wszystkie moje znajome są w ciąży. Moje media społecznościowe to niekończąca się fala ciążowych brzuchów i niemowlaków. Nie patrzę na profile tych, które dzielą się zbyt wieloma szczegółami – nie dlatego, że nie jestem w stanie znieść szczęścia innych ludzi, staram się raczej chronić własne serce.
Kolejnym trudnym elementem, o którym należy wspomnieć, jest to, że chodzi o zimną, surową procedurę medyczną. Każdy cykl zapłodnienia in vitro ma na celu wytworzenie jak największej liczby jajeczek do pozyskania (podobnie jak w przypadku mrożenia jajeczek) za pomocą zastrzyków hormonalnych stosowanych przez 8 do 14 dni, mających pobudzać jajniki do produkcji większej ich liczby. Ta faza terapii może być czasem ogromnej nadziei, ale każdy problem, na przykład cysta tworząca się na jajniku (bezbolesna i często pojawiająca się u wszystkich kobiet) może oznaczać, że cały proces musi zostać rozpoczęty na nowo. To frustrujące i zniechęcające doświadczenie. Przez większość dni dwutygodniowej fazy stymulacyjnej musiałam pojawiać się w klinice na badanie obrazowe i badania krwi. Od pobierania krwi miałam siniaki w zgięciach obu łokci. Co drugi dzień do pochwy wprowadzano mi sondę, falliczną w kształcie, służącą do liczenia pęcherzyków jajnikowych. Codzienne zastrzyki zostawiały ślady na moim brzuchu. Nawet nie jestem teraz w stanie myśleć o ogromnej, przerażającej igle, którą widziałam, zanim zadziałało znieczulenie w dniu pozyskiwania jajeczek. Przez cały czas kolejnych stymulacji i podawania zastrzyków nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ciągle mam coś w sobie – ale nie to, czego tak bardzo pragniemy.
stirrupcore pic.twitter.com/J37gKgqndf
— Camille Charrière (@camtyox) April 20, 2023
Towarzyszy temu wiele wzlotów i upadków. Niemożność jasnego myślenia. Samotność. Wrażenie totalnego odizolowania od normalnego życia. Wszechogarniające poczucie totalnej bezużyteczności. Poczucie winy, wywołane faktem, że nie mogę podzielić się dobrymi wiadomościami; świadomość, że przyjaciółki boją się ujawnić, że są w ciąży, albo niechętnie dzielą się swoimi zmaganiami z byciem świeżo upieczonymi rodzicami. Smutek na myśl o tym, że po trzech rundach tej przerażającej podróży nadal nie mamy ani jednego jajeczka (ani zarodka) w lodówce.
Pewnych rzeczy żałuję – trudnych rozmów, których nigdy nie przeprowadziłam sama ze sobą, ze swoimi rodzicami, ze swoimi partnerami. Co prawda mam wrażenie, że praktycznie co tydzień pocieszam jakąś koleżankę po poronieniu (według brytyjskiej organizacji charytatywnej Miscarriage Association więcej niż jedna na pięć ciąż kończy się poronieniem), wysłuchuję kolejnej z nich dzielącej się historią swojej aborcji albo walki z endometriozą czy też z lękiem, że nie znajdzie w odpowiednim momencie właściwego partnera. Jednak w prowadzonych przyciszonym głosem rozmowach wyraźna jest nieobecność mężczyzn.
Wspaniale pisze o tym brytyjska autorka Nell Frizzell w swojej książce „The Panic Years”: „Brzemię decyzji, czy starać się o dziecko, złożyliśmy niemal jedynie na barkach kobiet. Chronimy mężczyzn przed tym, czym w rzeczywistości jest płodność, rodzina i kobiece pożądanie, ponieważ od zawsze jesteśmy nauczone, żeby uważać na nieciekawe i nieatrakcyjne tematy”. Poza tym nie możemy wyzbyć się poczucia, że rozmowy na te tematy w szerszym, bardziej publicznym kontekście to w zasadzie coś wstydliwego. Przyznaję, że nawet mnie, chronicznie dzielącej się w sieci zbyt wieloma szczegółami ze swojego życia, ponad rok zajęło, zanim zaczęłam rozmawiać o swojej sytuacji związanej z płodnością na własnych profilach w mediach społecznościowych, głównie dlatego, że czułam, iż jest to niezagojona rana. Jestem również świadoma, że choć uważam, iż dzielenie się informacjami i doświadczeniami jest czymś niesamowicie ważnym, nie chcę stać się rzeczniczką metody in vitro.
Zastanawiam się też, czy ponieważ zostałyśmy wychowane na niezależne młode kobiety, które, szczęśliwie, mają możliwości leczenia niepłodności i mrożenia jajeczek – do czego nasi dziadkowie nigdy nie mieli dostępu – nie straciłyśmy zainteresowania ważnymi dyskusjami na temat płodności. Towarzyszy nam iluzja większej kontroli nad naszymi ciałami, podczas gdy tak naprawdę jesteśmy coraz mniej otwarte na rozmowy o problemach, z którymi się zmagamy. Spora część tego, co wiąże się z zapłodnieniem in vitro, to absurd. Ale wiecie, co jeszcze jest absurdalne? Mit, że można mieć wszystko. Karierę, partnera, dzieci, punkty do odhaczenia w przepisie na idealne życie. Nesrine Malik mądrze zauważa, że lista kompromisów, które kobiety muszą akceptować w trwających całe życie negocjacjach pomiędzy pracą a życiem rodzinnym, nigdy się nie kończy: „Bycie kobietą to ciągłe negocjacje, bez względu na to, w jak szczególnej jest sytuacji”.
Po zaznajomieniu się z literaturą na temat płodności w ramach mojej przerywanej i rozpoczynanej na nowo przygody z in vitro wiem, że dziewczynki rodzą się ze wszystkimi komórkami jajowymi, jakie kiedykolwiek będą posiadać (jest ich ok. 2 mln); w czasie życia kobiety nie powstają już żadne nowe komórki jajowe. Zdecydowana większość tych jajeczek resorbuje się jeszcze przed wejściem w dojrzewanie („New York Times” określił to kiedyś jako „Wielkie wymieranie jajeczek”, co brzmi trochę jak tytuł thrillera Gillian Flynn, i muszę przyznać, że to świetny punkt wyjścia dla rozmowy pod hasłem: „Kochana, czy twoje już wyginęły?”). Więc może ta moja „podróż” już dawno, na samym początku mojego życia, została zapisana w gwiazdach (albo, bardziej dokładnie, w macicy). Trudno powiedzieć. W moim przypadku nigdy się tego nie dowiemy, ponieważ nigdy nie zdecydowałam się na doszukiwanie się przejrzystości reprodukcyjnej.
Niby dlaczego miałabym to robić? Chciałam zaufać temu procesowi. Tak jak bardzo wiele kobiet z mojego otoczenia, wmawiałam sobie, że kiedyś nadejdzie dobry moment. I że nie ma powodu, by niepotrzebnie się denerwować czymś, nad czym ostatecznie nie mamy kontroli. Myliłam się.
Rozmowy na temat płodności są konieczne, niezależnie od wieku, niezależnie od tego, czy wydaje nam się, że chcemy mieć dzieci czy nie. Nie możemy bać się szczerze rozmawiać z partnerami o naszych pragnieniach i nie powinnyśmy koniecznie czekać na „bezpieczny” czas. Już w młodym wieku musimy umawiać się na wizyty kontrolne dotyczące zdrowia reprodukcyjnego. Musimy konfrontować się z rzeczywistością, w której, niezależnie od tego, jak bardzo uprzywilejowane jesteśmy w dostępie do antykoncepcji, czasami może ona sprawić, że będziemy nieszczęśliwe, chore i towarzyszyć nam będzie dyskomfort – i powinnyśmy przyjąć do wiadomości, że nie jest niczym złym zmiana metody antykoncepcji lub zupełna z niej rezygnacja (nie bez powodu mamy prezerwatywy). Musimy poznać swoje ciała, rozumieć cykle, w jakich funkcjonują i głośno mówić o nierównościach w dostępie do opieki medycznej dla kobiet na świecie. Kobiety i dziewczynki zasługują na opiekę medyczną na najwyższym poziomie na każdym etapie swojego życia, jednak pracownicy służby zdrowia nie mogą jej zapewniać bez wysłuchania, jakie są nasze życiowe doświadczenia i obawy.
Głęboko wierzę, że o trudnych sprawach należy otwarcie rozmawiać, ponieważ jestem przekonana, że dzieląc się swoimi historiami, pomagamy samym sobie przezwyciężać stygmatyzację i poczucie osamotnienia. Zatem takie są moje nowiny: Nie mam żadnych wieści, poza tym, że potrafię potwierdzić, że hormony naprawdę mogą doprowadzić do szału. I niewytłumaczalnej rozpaczy. Dla swojego własnego zdrowia psychicznego, ale i z myślą o otaczających mnie ludziach, aktualnie robię sobie kilkumiesięczną przerwę od leczenia. Planujemy spróbować znowu w nowym roku. W międzyczasie moim motto stały się słowa Eleny Ferrante: „Nigdzie nie zostało zapisane, że ci się nie uda”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.