Terapia par na początku związku pomaga określić potrzeby partnerów
On tłumaczył mi, że mamy różne potrzeby, ale ja nie chciałam słuchać. Dopiero na terapii zrozumiałam, że nasze oczekiwania wobec związku się różnią – opowiada 49-letnia Bogna. Z byłym mężem odbyła terapię małżeńską, a gdy znów się zakochała, poszła z nowym partnerem na terapię niemal na początku związku. Czego dowiedziała się o nim, o sobie i o ich relacji?
Pięć lat temu, na chwilę przed pandemią, moje małżeństwo trwało już niemal od 20 lat. Nasza starsza córka skończyła siedem lat, młodszego syna, trzylatka, dopiero co odstawiłam od piersi. Zaczął się dla mnie nowy etap. Zaczęłam widzieć problemy, których wcześniej nie dostrzegłam. Czułam, że dłużej w tej relacji nie wytrzymam.
Poszliśmy z mężem na terapię par. Nie musiałam go długo namawiać. Też wiedział, że nam się nie układa. Ta terapia była dla nas ostatnią deską ratunku. Terapeuta pełnił w niej funkcję „tłumacza”. Okazało się, że zupełnie się nie rozumiemy. Tak, jakbyśmy posługiwali się innym alfabetem. Inaczej interpretowaliśmy poszczególne słowa. Dogadywaliśmy się co prawda na płaszczyźnie zawodowej – on również wykonuje kreatywny zawód, nie narzekaliśmy również na seks. Pozostałe sprawy, w tym podejście do dzieci, nastręczały problemów. On właściwie nie angażował się w wychowanie. Pilnował dzieci i tyle. To ja organizowałam nam codzienne życie.
W czasie terapii zrozumiałam, że w naszym związku panował patriarchat. Wcześniej wydawał mi się nowoczesny, „artystyczny”. Poznaliśmy się z mężem na studiach. Wszyscy uważali nas za dobraną parę, ale ja od dawna czułam, że pozostawałam w jego cieniu. On robił karierę, ja robiłam za jego pomocniczkę, asystentkę. Wspierałam go w wielu decyzjach, także tych dotyczących pracy. Gdy pojawiły się dzieci, uświadomiłam sobie, że muszę robić w domu wszystko – od karmienia dzieci po wyrzucanie śmieci.
Mąż stosował wobec mnie przemoc emocjonalną i finansową. Wciąż twierdził, że za mało zarabiam. Jeśli nie przynosiłam do domu pieniędzy, to w jego oczach moja wartość malała. Nie brał w ogóle pod uwagę, że oprócz pracy zawodowej, nieodpłatnie wykonuję pracę opiekuńczą. Wciąż wskazywał na moje wady. Dyskredytował wszystko, co robiłam.
Przez lata po każdej kłótni, gdy obrzucał mnie inwektywami, myślałam o rozwodzie. Wiem, że na terapię poszliśmy za późno. To właściwie była interwencja kryzysowa. Miałam nadzieję, że mąż usłyszy, co do niego mówię, bo nigdy wcześniej nie odważyłam się wyrażać uczuć w taki sposób, ale on zachowywał się defensywnie. Zarzucał mi, że wbijałam mu nóż w plecy. Twierdził, że terapeutka brała moją stronę, że nim manipulowałyśmy. W końcu zgodnie stwierdziliśmy, że nie da się ożywić trupa. Czułam, że to już umarło. Wtedy mąż się wyprowadził. Nie skreśliłam go jako człowieka – wciąż go lubię, łączą nas dzieci. On uznał, że to ja podjęłam decyzję i ja ponoszę za nią winę.
Terapię uznałam za sukces, bo wreszcie mogłam swobodnie powiedzieć, co czuję. Otrzymaliśmy techniczne wsparcie. Później uczestniczyliśmy jeszcze w mediacji, która dała nam konkretne rozwiązania dotyczące chociażby podziału opieki nad dziećmi. One zresztą czuły, że nam się nie układa – córka pytała mnie nawet, kiedy tata się wyprowadzi i czy chcę mieć nowego chłopaka.
Później potrzebowałam więcej wsparcia, więc poszłam na terapię indywidualną. Pracowałam nad tym, by skuteczniej wyznaczać swoje granice. Uczyłam się rozumieć, że mogę być odrębną, wartościową jednostką. Moje poczucie zależności wynikało nie tylko z małżeństwa, lecz także z trudnej relacji z mamą. Ojciec zmarł nagle, gdy byłam mała. Rozmawiałam z terapeutką też o mobbingu w pracy, o skomplikowanej relacji, w którą weszłam w czasie separacji, o córce, bo widziałam, że powtarzam schematy z relacji z mamą – byłam wobec niej nadmiernie krytyczna i chłodna – a chciałam tego uniknąć.
Po rozstaniu z mężem poszłam na studia podyplomowe z seksuologii. Chciałabym zająć się tym także zawodowo. W ogóle odkrywam nowe zainteresowania, np. muzyką tradycyjną. Na jednym z festiwali poznałam mojego dziś już byłego chłopaka. Szybko weszłam w relację z fascynującym człowiekiem, który wciąż wymykał mi się z rąk. Dużo mu o sobie opowiadałam. Najpierw nawiązaliśmy romans, potem on spotykał się z inną kobietą, a ze mną przyjaźnił, ostatecznie spróbowaliśmy być razem. I na tym etapie – po niecałych trzech latach przyjaźni, ale na początku związku – podjęliśmy decyzję o wspólnej terapii.
On mi już wcześniej tłumaczył, że nie może mi dać tego, czego pragnę, ale ja nie chciałam tego usłyszeć. Terapia otworzyła mi oczy. Tym razem to ja potrzebowałam tłumacza. Po doświadczeniu z mężem, który nie miał kontaktu ze swoimi emocjami, wydawało mi się, że mężczyźni nie mówią tego, co myślą, bo po prostu nie potrafią. Mój partner, który sam od dawna chodził na terapię, miał te narzędzia, więc brał odpowiedzialność za swoje słowa. Gdy mówił „nie”, ja słyszałam: „potrzebuję czasu”, „boję się”, „uratuj mnie”. Na terapii powtarzał mi, że ja potrzebuję bliskości, której on nie może mi dać, a ja na nią zasługuję. W ten świadomy proces weszliśmy bez złości. Ale bałam się, że on się przestraszy, więc tłumiłam emocje. Potrzebowałam rozstrzygnięcia. I chciałam wyprzedzić kryzys. Usłyszałam bolesną prawdę, którą musiałam przepracować. Oduczyłam się projektowania na kogoś własnych oczekiwań, przestałam wmawiać partnerowi, co myśli.
W relacji z mężem było dużo przemocy. Z byłym partnerem zrozumiałam, że nie musi tak być. Choć na początku uważałam takie „grzeczne” rozmowy za trochę nieszczere. Ale stosowaliśmy metody terapeutyczne – mówiliśmy sobie stop, robiliśmy pauzy, pilnowaliśmy, żeby rozmowa nie wymknęła się spod kontroli. On i terapia pokazały mi, że porozumienie bez przemocy jest możliwe. Po doświadczeniach terapeutycznych nie weszłabym w taki związek, jakim było moje małżeństwo. Nie bagatelizowałabym już czerwonych flag.
Ostatecznie się rozstaliśmy, ale wciąż się przyjaźnimy. Gdyby nie wspólnie przebyta terapia, stracilibyśmy pewnie ze sobą kontakt. Uznałabym, że mnie obraził, upokorzył. Teraz wiem, że szczerze mówił o swoich potrzebach i ograniczeniach, o tym, co może mi zaoferować. Wcześniej do mnie naprawdę nie docierało, bo znałam tylko jeden model relacji – małżeński. Wydawało mi się, że bliskość, którą on mi daje, musi mieć romantyczny charakter.
Teraz za najważniejsze uważam rozwój. Liczę się ja, dzieci i nasze nowe życie. Wciąż zależy mi na byłym chłopaku – chociaż nie tworzymy związku romantycznego, traktuję go jako członka tej mojej nowej rodziny.
Nikogo nie szukam. Nie czuję, żebym potrzebowała związku. Już nie jestem na etapie wicia gniazda, nie szukam męża, potrzebuję autonomii. Jeśli kogoś spotkam, to się nad tym zastanowię. Na pewno będzie dla mnie ważne to, czy ktoś wierzy w proces terapeutyczny i czy przepracował swoje poprzednie doświadczenia związkowe. Po młodszych mężczyznach, których poznaję, widzę, że terapia przestała być tematem tabu. Mój mąż dopiero na terapii dowiedział się, że o tym, czyli o emocjach, w ogóle można rozmawiać. Nie skorzystał na tym, bo wygrała w nim złość. Mój były chłopak, choć starszy ode mnie i od mojego męża, wykorzystał terapię. Czasem nawet miałam poczucie, że w rozmowach poza gabinetem za często posługujemy się językiem psychologicznym. On zarzucił mi nawet, że zachowuję się jak jego druga terapeutka.
Gdybym kogoś poznała, też bym poszła na terapię, by ustalić zasady działania. Taka terapia to rodzaj testu dla relacji, rodzaj prewencji. Gdybym czuła, że coś nie działa, bo już wiem, że małe problemy mogą przerodzić się w większe. Zawsze wierzyłam, że mój mąż się zmieni, teraz wiem, że to tak nie działa. Dlatego dobrze na samym początku mieć realistyczny ogląd. Za często wierzymy, że romantyczne uniesienia będą nas niosły do końca. A terapia uczy tego, żeby siąść spokojnie i ustalić warunki wspólnego funkcjonowania. Łącznie z najdrobniejszymi szczegółami – kto, jak i kiedy robi pranie. To nie przeczy romantyzmowi – raczej go utrwala.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.