Wiele osób nie wie o jej istnieniu, inni nie rozumieją, na czym polega, a pozostałym źle się kojarzy. Dziś obchodzimy Dzień Domeny Publicznej.
– Promocja wydarzenia o domenie publicznej to bardzo trudna misja, bo nikt nie wie, co to jest, a już na pewno nie artyści, do których nasza kampania jest w dużym stopniu skierowana – śmieje się Alicja Peszkowska, zajmująca się PR-em Obchodów Dnia Domeny Publicznej.
Gdy zdjęcia, obrazy, książki czy filmy przechodzą do domeny publicznej, stają się dobrem wspólnym, z którego ‒ pod warunkiem uznania autorstwa ‒ mogą bezpłatnie korzystać wszyscy. Swoje prace można też do domeny publicznej oddać, zdejmując z nich prawa autorskie. Uczynił to w zeszłym roku m.in. grafik Luka Rayski. Drukowane w prywatnych domach kopie jego plakatu z napisem „Konstytucja” stały się symbolem antyrządowych protestów.
Zrozumiałe jest jednak, że młodzi artyści nie chcą rezygnować z praw. Zwłaszcza że żyjemy w czasach, gdy giganci, tacy jak Zara, bez pytania kopiują prace młodych artystów. Wystarczy przypomnieć sprawy m.in. Tuesday Bassen, Big Bud Press czy Coucou Suzette, których projekty graficzne w niemal niezmienionym kształcie trafiły na przypinki i nadruki tej sieciówki. Skoro dla twórców ich prace są źródłem zarobku, jak mieliby czerpać korzyści z domeny publicznej? Aleksandry Janus z Centrum Cyfrowego takie obawy nie zaskakują.
– Rozumiemy sytuację ekonomiczną współczesnych artystów i to, że poszukują efektywnych modeli biznesowych, by móc zarabiać na swojej twórczości i kontrolować jej obieg. Umieszczanie dzieł z domeny publicznej w nowych kontekstach postrzegamy natomiast jako formę dialogu z formującym nas dziedzictwem. Treści kultury już znajdujące się w domenie należą do nas wszystkich, możemy dowolnie je przetwarzać – zauważa Janus. Dzięki dostępności dawne prace wciąż pozostają w obiegu, żyją.
Artyści często ukrywają fakt korzystania z istniejących wizerunków. Opierają się na zdjęciach z Google Images albo ze Stocka, ale zmieniają je na tyle, by uniknąć oskarżenia o plagiat. Boją się. A wystarczyłoby, żeby znali prawo. Przecież sam Andy Warhol namiętnie korzystał z kserokopii przynoszonych z publicznych bibliotek. Zaś Francis Bacon dysponował archiwum zdjęć akrobatów i ludzi z deformacjami. Domena to dla twórców nieograniczone źródło inspiracji i materiałów do remiksowania, tworzenia zupełnie nowych dzieł na bazie tych, które już powstały.
Idealnym przykładem może tu być słynna „L.H.O.O.Q.” Marcela Duchampa z 1919 roku, czyli przerobiona według artystycznego widzimisię „Mona Lisa” Leonarda da Vinci z początku XVI wieku. Gdyby majątkowe prawa autorskie nie wygasały, nigdy nie mielibyśmy też „Aladyna”, „Małej Syrenki”, kolęd lub – to być może najbardziej oczywisto-nieoczywisty przykład – wielu przepisów kulinarnych. Domena publiczna bywa też sposobem na promocję. Jeśli autor wie, że jego dzieło ma wiralowy potencjał, może zdjąć prawa z jednej wybranej pracy, a tym samym pozwolić jej stać się dobrem wspólnym, być remiksowaną, iść w świat. Ponieważ jego nazwisko i tak musi się pojawić przy opartych na niej pracach, artysta zyskuje w ten sposób nieoczywistą płaszczyznę promocji.
Jak sprawdzić, czy coś znajduje się w domenie publicznej? W wyszukiwarkach treści wyłączonych z majątkowych praw autorskich, m.in. na Flickrze czy Wikimedii. W ten sposób łatwo ustalić, czy dana treść może zostać przez nas wykorzystana bez obaw o roszczenia. Na pewno wszelkie treści zdigitalizowane przez instytucje kultury w momencie digitalizacji są przekazywane do domeny publicznej. Chyba że są to dzieła żyjącego artysty.
W Polsce wystarczy policzyć, czy minęło 70 lat od śmierci autora. 1 stycznia 2019 roku do domeny publicznej dołączyły m.in. dzieła architekta Adolfa Szyszki-Bohusza, filmowca Siergieja Eisensteina czy antropolożki Ruth Benedict. Nikt samozwańczo nie może przedłużyć tego okresu. Chyba że na szczytach władzy zadziała lobby wietrzące w sprawie swój interes, a ustawodawca poczyni nowy dopisek. Tak stało się w Stanach Zjednoczonych. W 1998 roku Kongres uchwalił Copyright Term Extension Act, który utwory powstałe między 1923 a 1977 rokiem objął 95-letnim okresem ochrony od momentu rejestracji. Taka ochrona dotyczyła m.in. wielu dzieł ze stajni Disneya. Biorąc pod uwagę, że utwory powstałe po 1977 roku objęte są 70-letnią ochroną praw (od momentu śmierci twórcy), przez ostatnie 20 lat żadne nowe utwory nie przechodziły do domeny publicznej. W 2019 roku trafią do niej wreszcie prace wstrzymane tamtą zmianą, m.in. „Pielgrzym” Charliego Chaplina czy „Dziesięć przykazań” Cecila B. DeMille’a. W 2023 roku zapewne możemy się spodziewać kolejnych ruchów ze strony korporacji, w końcu w grę wchodzą wielkie pieniądze. W pewnym sensie domena publiczna, działając na rzecz demokratyzacji dostępu do sztuki, stoi po przeciwnej stronie barykady niż korporacyjni lobbyści.
– Materiały będące w domenie to skarb dla ilustratorów. Często rysuję ze zdjęć i lubię robić je sam, ale przy zleceniach z krótkim deadline’em nie zawsze jest to możliwe – mówi rysownik Bartek „Arobal” Kociemba.
– Opierając się na rzeczach, które zostały już stworzone, można tworzyć całkiem nowe. Taki remiks, przetworzenie, potrafi być bardziej osadzony w rzeczywistości, właśnie dzięki zakorzenieniu w tym, co już istnieje – wtóruje Magda Buczek, artystka wizualna znana m.in. z projektu „Surplus”.
Święto Domeny Publicznej odbędzie się w piątek 25 stycznia w FINA, przy ul. Wałbrzyskiej 3/5 w Warszawie. Rozpocznie się o 15.30 warsztatami dla twórców i pracowników instytucji kultury prowadzonymi przez organizatorów i partnerów wydarzenia. Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej, czym jest domena, gdzie ją znajdziesz i jak z niej korzystać, zarejestruj się i przyjdź.
Wydarzenie organizowane jest przez Centrum Cyfrowe we współpracy z FINA Wałbrzyska 3/5, Wikimedią Polska, Koalicją Otwartej Edukacji, Fundacją „Nowoczesna Polska”, Fundacją „Szkoła z Klasą” i Creative Commons Polska.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.