Wciąż myślę, że umiem pisać, ale to nie sprawdza się w tym świecie, wywołuje reakcje, które są dla mnie zbyt kosztowne. Nie amortyzują wysiłku i kosztu emocjonalnego związanego z pisaniem – mówi Dorota Kotas w rozmowie po premierze jej powieści „Czerwony młoteczek”.
Myślałam, że to książka o nienawiści do matki.
Osoby, które przychodzą na moje spotkania autorskie, też są zaskoczone – słyszały, że „Czerwony młoteczek” to książka o nienawiści i dziwią się, że ja nic o niej nie mówię. Że nie prowadzę w tej sprawie jakiejś agitacji.
Podczas jednego z takich spotkań powiedziałaś, że dostałaś po premierze tej książki straszny łomot.
Piętnaście minut przed wejściem na spotkanie premierowe podczas targów książki w Warszawie dostałam powiadomienie na Facebooku o recenzji, od której zaczęła się afera. Niestety przeczytałam ją tuż przed spotkaniem; mało było w niej o mojej książce, natomiast dużo o tym, dlaczego autorce recenzji nie podoba się bohaterka.
A potem różne osoby zaczęły się do tego odnosić.
Każdy chciał zabrać głos, wypowiedzieć głośno swoje zdanie. Ale najgorsze były komentarze do recenzji i to, że ja jako autorka nie mogę się do nich odnosić. Bo to jest źle widziane. Totalnie tego nie rozumiem – jeśli ktoś oznacza mnie w poście i pisze o mojej książce, dlaczego nie mogę tego skomentować? Nie przestrzegam recenzenckiego savoir-vivre’u, więc szybko rozkręciła się straszna imba.
W tym samym czasie w recenzjach właściwie wszyscy skupili się na jednym wątku książki: nienawiści do matki.
Tak właśnie wygląda pisanie o książkach w Polsce: niewiele osób je czyta, ale wiele coś o nich słyszało i posługuje się gotowcami, które ktoś pomyślał i napisał wcześniej. Myślę, że niewielu wnika w to, o czym naprawdę są książki. Czytanie jest dziś czymś raczej snobistycznym, czymś, co nadaje ludziom wartość. Jesteś oczytana, to znaczy lepsza. Więcej wiesz, więcej rozumiesz, masz w sobie coś, czego nie mają ci, którzy nie czytają. I to jest błąd myślenia, który pociąga za sobą powierzchowne przeskoki z jednej książki na drugą, a potem podliczanie: która to już w tym roku?!
Niektórzy piszą, że złościsz się na recenzentów, bo cię krytykują.
W ogóle nie o to chodzi! Piotr Kofta skrytykował moją książkę, ale mądrze – bardzo podoba mi się sposób, w jaki ją przeczytał. Podszedł do niej z uwagą, otwartym umysłem, nie posługiwał się kalkami i nie skupiał na jednym, głównym wątku, czyli na tej nieszczęsnej nienawiści. W komentarzach już przeczytałam, że robię karierę na szkalowaniu swojej matki.
Piszesz: „Wiem, że w sytuacji wolnego wyboru nigdy nie byłybyśmy rodziną, bo obie wolałybyśmy kogoś innego”. Albo: „Zanim zasnę, o ile w ogóle, na pocieszenie robię sobie w myślach listę osób, które być może mnie lubią – ciebie nie ma na tej liście”. Nie widzę w twojej książce nienawiści do matki, raczej niedopasowanie do rodziny, chęć ucieczki, oderwania się od niej.
Bo we mnie tej nienawiści nie ma. Emocje, które czuję w kontekście relacji z matką, w ogóle nie są już intensywne. Zresztą, ja nie piszę o niej, piszę o sobie.
I o tym, że jej nie lubisz.
Nie uważam, żeby było w tym coś nadzwyczajnego. Myślę, że to normalna sytuacja – nie wszystkie osoby, które poznajemy, lubimy. Także w rodzinie. Można nie mieć superdopasowania i tyle.
Z jakiegoś powodu mówienie o tym wprost budzi w ludziach skrajne emocje.
To kwestia religii i paradygmatu, że musimy być wdzięczni za życie, za to, że ktoś nas urodził. Życie traktuje się jako wartość samą w sobie, coś najlepszego, co mogliśmy dostać, wielki prezent, który mamy spłacać przez dziesiątki lat. A ja nie mam takiego podejścia, raczej czuję się jak ktoś, kto został sprowadzony na świat i teraz musi się męczyć. Oczywiście, czasem przeżywam miłe rzeczy, ale głównie spotykam się z niezrozumieniem, nieprzyjemnościami i wyzwaniami. A to jest trudne. Nie demonizuję tego, tylko takie mam wrażenie: życie jest raczej ciężkie niż łatwe.
Piszesz: „Nie wymyślam problemów, jest mi po prostu ciasno. To uczucie ciasnoty i skrępowania jest podobne do przemieszczania się busem, w którym jest zbyt mało miejsca na nogi, więc wszystkim jest niewygodnie, chociaż teoretycznie wszyscy się mieszczą – teoretycznie wszyscy, a zwłaszcza te osoby, które nie mają nóg – więc czekasz tylko, aż pojazd zwolni i aż będziesz mogła wyskoczyć przez otwierające się automatycznie drzwi, chociaż one otwierają się raczej w losowych momentach i nigdy nie masz całkowitej pewności, czy to jest już ten właściwy, czy może jeszcze trochę podjechać, bo trudno ocenić, ile jeszcze zostało, a może to już koniec trasy do centrum? Nie wiem, jak długo jeszcze. Jestem taka zmęczona”. Bardziej niż o nienawiści do matki ta książka jest o niedopasowaniu, braku akceptacji, zmęczeniu rolami, w które świat próbuje cię wtłoczyć. Na przykład rolą pisarki.
Ludzie piszą: „Jeśli ci się nie podoba, to tego nie rób”! Napisałam o tym, jak z mojej perspektywy wyglądają spotkania autorskie i natychmiast nastąpiła obraza. Nikt nie traktuje tego jako żartu, a to przecież próba rozluźnienia sztywnej formuły, rozbicia jej, żeby wpuścić trochę luzu. I żeby powiedzieć sobie jasno: „Siedzenie przed wielką grupą ludzi, którzy nic nie mówią, tylko na mnie patrzą, a ja nic o nich nie wiem, nie jest żadną przyjemnością”! Zwłaszcza że wszyscy oczekują czegoś konkretnego.
Rozrywki, show.
Tak, to jest show. Oszukiwanie się, że jest inaczej, jest nieuzasadnione. Jestem osobą w spektrum autyzmu i kilka drobnych udogodnień naprawdę mogłoby mi pomóc. Fajnie by było, gdyby ktoś skonsultował ze mną światło, żeby zbyt ostra żarówa mnie nie raziła. Albo gdyby ktoś, kto chce zrobić sobie ze mną zdjęcie, wcześniej zapytał mnie o zgodę. Proste rzeczy.
Jak wyobrażasz sobie rozluźnienie tej formuły?
Myślę, że brak kamery bardzo wpływa na to, jak spotkanie przebiega. Ważne jest też to, jaki jest przepływ między autorem i prowadzącym. Tymczasem często jadę na spotkanie i nie wiem, z kim będę rozmawiać. To dla mnie trudna sytuacja, ponieważ nie potrafię sobie wyobrazić głosu tej osoby, nie wiem, jakie zada pytania. Dobrze byłoby poznać ją wcześniej.
A publiczność?
Chciałabym, żeby ludzie, którzy przychodzą na spotkania, współuczestniczyli w nich. Nie tylko patrzyli, słuchali i oceniali, lecz także mogli mówić wtedy, kiedy chcą. Żeby nie było fizycznej bariery między nimi a pisarzem. Bo kiedy pisarz siedzi na scenie, to wzmaga wyobrażenie o tym, że jest zupełnie inny, przyjeżdża z obcego świata, nie ma emocji i tylko profesjonalnie wykonuje swoją pracę.
Przemawia, a potem wraca do pisania.
No i pieniądze. Chciałabym, żeby autor był wynagradzany w odpowiedni sposób. Żeby ludzie przestali myśleć, że to dla niego czysta przyjemność, którą powinien wykonywać za darmo. Zdarzało mi się oczywiście robić coś za darmo, kiedy tego chciałam, bo czułam, że jadę do fajnego miejsca, w którym ktoś naprawdę nie ma pieniędzy. I wiedziałam, że wrócę tego samego dnia. Ale dostawałam też propozycje spotkania autorskiego za 150 złotych.
O pieniądzach i niedopasowaniu piszesz też w kontekście terapii. Terapeuci mówili ci wprost, że nie potrafią zająć się osobą w spektrum.
Teoretycznie nie powinno to być tak nadzwyczajnie skomplikowane, a jednak trochę wypadam z systemu. Miks: spektrum autyzmu, ADHD, nieheteronormatywność plus specyficzna sytuacja zawodowa to chyba zbyt wiele wyzwań dla polskiej służby zdrowia. A płatne, prywatne terapie są dużym wyzwaniem dla mojego budżetu. Mam lekki stopień niepełnosprawności przyznany na zaburzenia lękowe, które niezbyt skutecznie leczę przez całe życie. Moje zdrowie mocno szwankuje od chronicznego stresu, a jako pisarka ubezpieczenie zdrowotne mam opłacane sporadycznie. Wymaga to ode mnie dużo kombinacji, żebym w ogóle mogła leczyć się na cokolwiek.
Gdzie teraz mieszkasz?
Wciąż na Mirowie. Trochę nieostrożnie opisałam to miejsce w zbyt wielu szczegółach i teraz ludzie przychodzą pod mój dom. Dostaję też listy! Fun fact jest taki, że wystarczy napisać na kopercie Dorota Kotas, Warszawa, ulica Złota, i ten list do mnie dotrze. Zdarzyło się to już kilka razy.
W „Cukrach” pisałaś, że w każdym domu, w którym mieszkasz, jesteś trochę kimś innym. Zmienisz to mieszkanie?
Nie wiem. Coraz częściej myślę o tym, że już chyba nie chcę mieszkać w mieście. Jedynym miejscem, w którym czuję się teraz bezpiecznie, jest działka. Więc może życie w Warszawie w ogóle nie ma sensu? Nie wiem, czy to możliwe, ale powoli przymierzam się do tego, żeby jednak stąd zniknąć.
Często wspominasz, że twoim wielkim marzeniem i jednocześnie potrzebą była ucieczka z Garwolina, w którym dorastałaś. Jednocześnie w swoich książkach ciągle do niego wracasz.
Fizycznie z niego uciekłam, ale moje książki pokazują, że ten temat nade mną wisi, gnębi mnie, ciągle go przeżywam. I że nie da się ostatecznie uciec, to małe miasto będzie we mnie już zawsze. Niby mamy te same media, chodzimy do szkół, w których jest ten sam program, ale wciąż bardzo czuć różnicę. Miasto jest dla mnie obcym bytem, do którego zostałam włączona jako dorosła osoba.
Od dziesięciu lat jesteś w Warszawie, jak dziś na to patrzysz?
Miałam inny punkt wyjścia, inaczej zaczynałam – na studiach od razu musiałam szukać pracy, znaleźć sobie mieszkanie, na które będzie mnie stać, czyli najlepiej za darmo. Myślę, że nawet tak proste rzeczy jak pójście w dowolnej chwili do restauracji albo kina przekładają się na sposób myślenia o życiu. W Garwolinie nie ma żadnej kawiarni, ludzie tam myślą: „Po co nam kawiarnia, skoro mogę sobie zrobić kawę w domu, za darmo?!”. Infrastruktura przekłada się na sposób życia.
I spotykania się. Ludzie w dużych miastach rzadziej zapraszają się do swoich domów.
Na teatr codzienności. To, skąd jesteśmy, od razu ustawia nas inaczej w wyścigu po pracę i pieniądze – przyjeżdżając tu, musimy być naprawdę zdeterminowani, zdobyć pracę i nie tracić jej, bo wiemy, że ona zapewni nam przetrwanie. Inaczej będziemy musieli wracać do siebie. To bardzo stresujące. Nie odziedziczysz mieszkania, nie pójdziesz nawet na niedzielny obiad do ciotki albo innej kuzynki, jeśli akurat jest kiepsko z kasą. Sama musisz budować poczucie bezpieczeństwa.
Podobno napisałaś już kolejną książkę.
Tak. Ale nie chcę jej jeszcze publikować. Na razie czuję, że jestem w potrzasku. „Czerwony młoteczek” ukazał się całkiem niedawno i wciąż jest intensywnie, nie chciałabym przeżywać czegoś takiego kolejny raz. Właściwie z każdą książką coraz trudniej mi przetrwać czas promowania. Jestem bardzo zmęczona i odechciewa mi się pisania.
Smutne.
Zwłaszcza że pisanie zawsze było podstawą mojego poczucia własnej wartości. To była jedyna rzecz, za którą byłam chwalona. I jedyna rzecz, o której myślałam, że potrafię ją robić. Wciąż myślę, że umiem pisać, ale to się nie sprawdza w tym świecie, wywołuje reakcje, które są dla mnie zbyt kosztowne. Nie amortyzują wysiłku i kosztu emocjonalnego związanego z pisaniem. I nawet jeśli dostaję od czytelników pozytywne informacje zwrotne, to nie wystarcza, żebym dobrze czuła się w roli pisarki.
Pisząc „Czerwony młoteczek”, złamałaś więcej reguł niż wcześniej?
Tak, bo jestem coraz bardziej zmęczona regułami, do których trzeba się stosować. W pisaniu i w promowaniu książki. Nie odpowiada mi to.
Użyłaś kiedyś czerwonego młoteczka?
Nigdy! A może używam go cały czas?
Dorota Kotas: pisarka, autorka „Pustostanów” (wydawnictwo Niebieska Studnia), „Cukrów” (Cyranka) i „Czerwonego młoteczka” (Cyranka). Laureatka Nagrody Literackiej „Gdynia” i Nagrody Conrada.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.