Przestraszyć czytelnika – to oczywisty wymóg stojący przed każdym autorem książki kryminalnej. Jorn Lier Horst wywiązuje się z niego znakomicie. Nie bawi się w zbytnie delikatności, gdy wprowadza czytelnika w intrygę swojej powieści „Nocny człowiek”.
Małe nadmorskie norweskie miasteczko, wczesny poranek, rynek zasnuwa ciężka mgła, która – jak to bywa tutaj jesienią – nocą wypełzła znad fiordu. Cisza, a to nieodłączny atrybut skandynawskiej prowincji, jest tak doskonała, że słychać pojedynczy stukot obcasów o granitowy bruk. I nagle w tych sielskich, choć nieco upiornych okolicznościach (mgła sprawia, że wszystko wokoło wygląda jakoś dziwnie, jak z mrocznych sag Wikingów) przypadkowy przechodzień dokonuje makabrycznego odkrycia: na drewniany pal ustawiony na miejskim trawniku ktoś wbił odciętą głowę nastolatki, sądząc po rysach umęczonej twarzy – przybyszki z Bliskiego Wschodu lub z Azji Środkowej. Trzeba przyznać, iż norweski pisarz Jorn Lier Horst, autor „Nocnego człowieka”, nie bawi się w zbytnie delikatności, gdy wprowadza czytelnika w intrygę swojej powieści. Ludzie po prostu lubią się bać. Zaś przestraszyć czytelnika – to oczywisty wymóg stojący przed każdym autorem książki kryminalnej. Horst wywiązuje się z niego znakomicie. Przez całą powieść będzie równie strasznie i ciekawie jak na początku. I – co równie ważne – prawdziwie.
Bohater „Nocnego człowieka”, komisarz William Wisting, pracuje w niewielkim miasteczku Larvik. Niekoniecznie nadużywa alkoholu, co we współczesnych powieściach detektywistycznych stało się już nieznośną manierą; policjanci, choć to psia służba, nie zawsze muszą być alkoholikami. Ma za to lekką nadwagę, jest ciągle niewyspany i zmęczony, gdyż w każdej policji świata brakuje ludzi do roboty, a jego lodówka wiecznie świeci pustkami, bo lepiej siedzieć nad raportami w komendzie lub łapać sen w domu, niż tracić czas na supermarket. Wisting to żaden supermen, a raczej szary urzędnik z policyjną legitymacją: bez perspektyw na błyskotliwą karierę, wolny od nałogów, ale za to z głęboko wdrukowanym poczuciem sprawiedliwości. Ma do wykonania żmudną, uciążliwą, niekiedy nudną robotę. Słowem – komisarz jest doskonale zwyczajny, co paradoksalnie wyróżnia go na plus na tle innych bohaterów kryminałów. Trzeba dodać, że „Nocny człowiek” to jedenasty już tom o dochodzeniach Wistinga, jaki dostajemy od polskiego wydawcy. Jeśli ktoś przeoczył wcześniejsze, warto nadrobić – można je czytać w dowolnej kolejności.
Jorn Lier Horst dobrze wie, że do rozwiązania zagadki stojącej za zbrodnią może prowadzić kilka dróg. Przyglądamy się więc równolegle dwóm dochodzeniom. Jedno prowadzi William, drugie – w zasadzie niezależne i niejako konkurencyjne – jego córka Line, dziennikarka największej norweskiej gazety „VG”. Oboje mylą się, błądzą, wchodzą w ślepe uliczki, korzystają z różnych metod i innych poszlak, lecz w finale muszą się spotkać. Gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach – nie powiem. Ale będzie to pełne napięcia spotkanie.
Horst czerpie pełnymi garściami z dorobku skandynawskich powieści detektywistycznych, które zyskały status towaru eksportowego, marki rozpoznawalnej na całym świecie. Te książki, jak się wydaje, nie chcą stać na regałach z literaturą klasy „B”, uciekają od zaszufladkowania jako rozrywka bardziej niż popularna. Nie zawsze to się sprawdza, lecz „Nocnemu człowiekowi” wyjście poza ramy kryminału zrobiło akurat dobrze.
Skandynawowie uznali bowiem, że zagadka to stanowczo za mało, by stworzyć ciekawą książkę. Prócz zmyślnie skonstruowanej, zaskakującej intrygi powieść kryminalna powinna być więc mocno zakotwiczona w codziennym życiu, tym prawdziwym, oskubanym z gładkich pozorów. Życie zaś – jak wiemy – może być bardzo różne i często gęsto idzie na przekór powszechnej opinii, iż taka np. Norwegia to tylko wszechobecny dostatek i bezpieczeństwo kupione za dochody z ropy naftowej. Być może właśnie dlatego skandynawskie powieści kryminalne są tak bardzo nasączone przemocą – akurat Horst całkiem słusznie stara się unikać niepotrzebnego okrucieństwa – gdyż w tych podobno najszczęśliwszych społecznościach świata zbrodnia oraz niesprawiedliwość czają się jak wszędzie indziej.
Kiedy więc komisarz Wisting biedzi się nad rozwiązaniem tajemnicy śmierci młodziutkiej Azjatki, Jorn Lier Horst uznał, że przy okazji opowie nam o czymś więcej. Pisze zatem o imigrantach, legalnych i nielegalnych, o kłopotach wynikających z różnic kulturowych, zgrabnie porusza się w stereotypach dotyczących Innych i Obcych. I już widzimy jak na dłoni, że norweskie bogactwo i deklarowana tolerancja to jedno, a natura ludzka – drugie. Uchodźcy zawsze i wszędzie mają pod górę, a i życie z uchodźcami do łatwych też nie należy. Niekoniecznie stoi za tym zła wola, choć tej nigdy nie brakuje, ale różnorodność, której ludzie nie umieją przyswoić i zaakceptować.
Skandynawska prasa okrzyknęła Horsta „nowym Jo Nesbo”. Chyba niesłusznie, gdyż jest po prostu sobą, chodzi własnymi pisarskimi ścieżkami i ma własny patent na kryminał. Ponieważ przez wiele lat służył w policji właśnie w miasteczku Larvik, zna mechanizmy rządzące śledztwem od podszewki oraz wie, jakimi ludźmi są zbrodniarze oraz ścigający ich policjanci. „Nocny człowiek” to dobry kryminał również dlatego, że bardzo wiarygodny.
Jorn Lier Horst, „Nocny człowiek”, tłumaczenie Milena Skoczko, wydawnictwo Smak Słowa.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.