Spektakl pod intrygującym tytułem „Wyzwolenie: królowe” według tekstu Agnieszki Wolny-Hamkało, pracującej z kolei na „Wyzwoleniu” Stanisława Wyspiańskiego, to ryzykowne przedsięwzięcie artystyczne. Mimo rozmaitych mankamentów, wielkim walorem tego spektaklu jest jednak pokazanie siły drag queens.
Nie tak wcale dawno pisałem felieton od RuPaulu, który jeden z najbardziej charakterystycznych i najważniejszych elementów gejowskiej kultury, czyli drag, wykreował – dzięki swojemu „RuPaul Drag Race” – na prawdziwy fenomen współczesnej, globalnej kultury. Po dziesięciu sezonach hiciorskiego telewizyjnego szoł (wszystkie są do oglądania na polskim Netflixie), niebawem obejrzymy jedenasty i wiemy już, że będzie dwunasty (właśnie zaczął się casting), że o specjalnych odsłonach gromadzących największe gwiazdy dotychczasowych sezonów („RuPaul All Stars”), produkcjach świątecznych i przygotowywanej właśnie brytyjskiej wersji już nie wspomnę. Mama Ru, jak zwą RuPaula inne drag queens, buduje swoje imperium niczym starożytni Rzymianie, krok po kroku powiększając swoją kulturową potęgę.
Owej potęgi symptomem jest z pewnością najnowsza premiera Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, który tym różni się od innych polskich scen musicalowych, że nie stawia na niskiej (jak Teatr Muzyczny w Poznaniu) lub tylko wysokiej (jak Teatr Roma w Warszawa) klasy rozrywkę, ale też na przedsięwzięcia artystycznie nieco bardziej ryzykowne. Jest nim z pewnością najnowsza premiera pod intrygującym tytułem „Wyzwolenie: królowe” według tekstu Agnieszki Wolny-Hamkało, pracującej z kolei na „Wyzwoleniu” Stanisława Wyspiańskiego. Mamy tu więc klasyczną dramaturgię przeplataną dramaturgią współczesną z większym – jak mniemam – lub mniejszym elementem improwizacji. A o co z grubsza się rozchodzi? Oryginalny dramat Wyspiańskiego rozgrywa się na scenie krakowskiego teatru, jest więc teatrem w teatrze. Przybywa doń mickiewiczowski na wskroś Konrad, którego to Muza do wystawienia widowiska o Polsce namawia. Jednak zanim dojdzie do wystawienia czegokolwiek ktoś, mówi nam niniejszym Wolny-Hamkało, musi Muzę przecież zagrać, więc zorganizowany zostaje casting, do udziału w którym zgłaszają się drag queens.
Pomysł ów wydał mi się diabelski i przepyszny zarazem, więc co sił pognałem do Wrocławia, by oczami swemi królowe obaczyć. I nie pożałowałem, bo, przyznać muszę, radzą sobie całkiem nieźle. Szczególnie dwie, które nadają ton całości: Juro Diva grana przez Emose Uhunmwangho (prawdziwa torpeda!) i Ariana Konsza w wykonaniu Adriana Kący (choć jest tu miejsce na jeszcze większe przegięcie, do czego zachęcam). Królowe Uhunmwangho i Kący są charyzmatyczne, głośne, kąśliwe, histerycznie śmieszne i ironiczne, czyli takie, jakie drag queens być powinny. I od obu wzroku oderwać niepodobna. Uszu, że tak powiem, zresztą też. Choć śpiewać fantastycznie potrafią oczywiście w Capitolu chyba wszyscy, czy raczej wszystkie – nie wiadomo właściwie jakiego rodzaju tu używać, gdyż Wolny-Hamkało z reżyserką Martyną Majewską zgotowały nam prawdziwy dżender-blender. Dżender-blender niedający mi, tak na marginesie mówiąc, spokoju, bo drag queens w Capitolu grają zarówno mężczyźni, jak i kobiety, choć jest to profesja mężczyznom li tylko od zarania gejostwa przypisana. Dlaczego więc nasze drag-królowe nie składają się tylko z męskiej obsady, odpowiedzieć nie potrafię. Spektakl nie daje na to żadnej odpowiedzi. Być może jest to ostatnia tajemnica fatimska.
„Wyzwolenie: królowe”, choć przerwy nie przewiduje, dzieli się na dwie wyraźne części. Pierwsza to casting do roli Muzy. Poznajemy więc historie i możliwości sceniczne kolejnych kandydatek, doprowadzających widzów co rusz do salw śmiechu. To bardzo dynamiczna, atrakcyjna wokalnie, dobrze skonstruowana dramaturgicznie godzina, pełna sarkastycznych komentarzy odnoszących się do polskiej rzeczywistości i rupaulowych cytatów: od „hajjjjjjjjjjjj” – kultowego już przywitania Alaski (uczestniczki piątego sezonu „RuPaul Drag Race”) do „lip sync for your life” – finałowego śpiewania z playbacku, które decyduje o tym, kto odpada z kolejnego odcinka. Świetnie się to ogląda, naprawdę świetnie. Ale druga godzina całą tę kumulowaną od początku energię głównie wytraca, by pozwolić powrócić jej już tylko w finale. Jest to po części wina tekstu, zamieniającego się w plątaninę wszystkich ważnych bolączek Polski, które Agnieszka Wolny-Hamkało postanowiła zmieścić w swoim dziele (i Kościół, i Jan Paweł II, i dramatyczny list Piotra Szczęsnego, i mowa nienawiści, i niszczenie przez obecną władze instytucji kultury), a po części wina reżyserki, która raczej się nie przepracowała albo pomysłów nie miała, bo, umówmy się, reżyseria polegająca na ciągłym odsłanianiu i zasłanianiu kotary to jednak trochę za mało. W ogóle mam wrażenie, że gdyby aktorów puścić wolno w tych brokatach i szpilkach, i gdyby śpiewać mogli więcej, „Wyzwolenie: królowe” zyskałoby znacząco, bo w kulturze drag o wolność, WYZWOLENIE i freestyle chodzi, a nie kotary nieustanne ciąganie.
To powiedziawszy, wycieczki do dolnośląskiej stolicy nie żałuję i zachęcam do obejrzenia królowych w akcji, bo mimo mankamentów rozmaitych, wielkim walorem tego spektaklu jest pokazanie transgresyjnej siły drag queens, szczególnie w czasach nacjonalistycznej nawały, mody na rekonstrukcje wojenne, próby konstruowania Polaka spod sztancy i ogólnej tendencji do uniformizacji i niewychylania głowy. Drag queens swoje głowy ciągle wychylają i natychmiast są zauważane, bo jak tu nie być zauważonym, kiedy się jest – jak mawia zwyciężczyni szóstego sezonu „RuPaul Drag Race” Bianca Del Rio – facetem w wielkiej peruce!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.