Melodramat „Sztuka pięknego życia” z Florence Pugh i Andrew Garfieldem pokazuje najpiękniejsze momenty miłości – te wzniosłe i zupełnie zwyczajne. To najlepszy film na nowy rok, który wzruszy nawet najtwardszych.
O meet cute marzą dziś nie tylko sentymentalni fani komedii romantycznych, lecz także wielu singli zmęczonych aplikacjami randkowymi. Drugą połówkę albo przynajmniej porządnego partnera na niewinny romans pragną poznać przypadkiem. Scenariusze znają z filmów – oto w sklepie przystojny nieznajomy podnosi upuszczoną przez nas torbę, w metrze ktoś słucha tej samej piosenki, na biurowym korytarzu ktoś na nas przeciągle spogląda.
Film „Sztuka pięknego życia” serwuje meet cute w ekstremalnym wydaniu. Tobias (Andrew Garfield) wpada pod samochód prowadzony przez Almut (Florence Pugh). On właśnie kupił długopis, którym miał podpisać papiery rozwodowe, ona z impetem wpakowała się w jego życie. Ambitna szefowa kuchni, właśnie otwierająca własną restaurację, miała wywrócić do góry nogami życie normalsa pracującego w korporacji, która sprzedaje płatki śniadaniowe. Dzięki niej metodyczny, nieśmiały, wycofany Tobias miał nauczyć się nie tylko sztuki pięknego rozbijania jajka (koniecznie o twardą powierzchnię, koniecznie z trzema miskami na podorędziu), lecz także cieszenia się każdym momentem. Łapać chwile zakochani musieli frenetycznie, bo na ich drodze stanęła jej choroba.
Reżyser John Crowley („Brooklyn”) i scenarzysta Nick Payne („Ostatni list do kochanka”) sięgają po triki znane z klasycznych melodramatów i komedii romantycznych – od „Love story” z Ali MacGraw i Ryanem O’Nealem po „Kiedy Harry poznał Sally”. Historii miłości nie opowiadają jednak chronologicznie – wydarzenia ustawiają w porządku pamięci. Wiedzą, że dawne miłości – i te nieudane, i te najważniejsze – pozostają w nas jako skrawki, sceny, sekwencje. Wspominamy momenty formacyjne – zaręczyny, narodziny dziecka, przeprowadzki, ale też banalne kłótnie, leniwe poranki, głupie żarty. Tak Tobias myśli o Almut, która naznaczyła jego życie – nauczyła go uważności na emocje, przyjemności, smaki, stworzyła z nim rodzinę, pokazała świat, którego nie znał.
Od początku wiemy, że Almut odejdzie. Ale nie tylko dlatego „Sztuka pięknego życia” przekonuje do cieszenia się chwilą. W obliczu straty, spraw ostatecznych, tragedii oczywiście mocniej widać, co naprawdę się liczy. Ale film stara się przekonać nas, że w jakimś wymiarze poczucie nieuchronnego końca powinno nam towarzyszyć cały czas, właśnie po to, byśmy potrafili doceniać nawet te najmniejsze dowody na łaskawość rzeczywistości.
Nawet najtwardsi z krytyków uronili na filmie łzę. Mnie „Sztuka pięknego życia” wydaje się zbyt wykoncypowana – niczym książeczka z aforyzmami, którą dajemy w prezencie, bo łatwiej nam zatrzymać się na poziomie soczystych bon motów, niż skupić na meandrach dłuższej opowieści. Andrew Garfield nie dorównuje też Florence Pugh energią – aktorka gra z całą mocą, jakby występowała w o wiele lepszym filmie. Nominowana do Oscara za drugoplanową rolę w „Małych kobietkach” Pugh liczyła może na kolejne wyróżnienia, więc do roli szefowej kuchni, matki i ukochanej zaprzęgła cały swój talent. Mam też problem z Tobiasem – skoro Almut oglądamy jego zakochanymi oczami, nic dziwnego, że sam protagonista wypada blado. Wydaje się jednak, że postać wpisuje się w stereotyp nice guya. Coraz częściej krytykowana figura filmowa – za jej przykład można uznać chociażby Toma z „500 dni miłości” – stanowi rewers toksycznego mężczyzny, bad boya, podrywacza. Nice guy zakochany w kobiecie o wiele silniejszej od niego wymyśla sobie ideał, do którego prawdziwa partnerka nie potrafi doskoczyć. Może gdyby Almut nie odeszła, Tobias, zamiast kolekcjonować cenne wspomnienia, dostrzegłby, że jednak za dużo pracowała, a za mało zajmowała się domem, za dużo w niej było żądzy sławy, a za mało cierpliwości do córki i pozwalała sobie na za dużo ekspresji, tłamsząc jego uczucia. Mimo wszystko sztuka pięknego życia nie ogranicza się do sztuki pięknego rozbijania jajka.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.