„Forrest Gump” to dziecko epoki, która poczuła smak końca historii. Ta epoka na naszych oczach zamienia się w pył. Niemal 30 lat po premierze oglądamy oscarowy film Roberta Zemeckisa z Tomem Hanksem w tytułowej roli.
Jest taki poziom słodyczy, po którym czujemy odlot. Sekwencją lukrowanych momentów jest „Forrest Gump”: trochę powiastka filozoficzna w rodzaju wolterowskiego „Kandyda”, trochę łże-autobiografia białego gościa z Alabamy, którego IQ nie było zbyt wysokie, ale morale i standardy etyczne jak najbardziej. Gump ma twarz Toma Hanksa, który zgarnął za tę rolę drugiego Oscara z rzędu (rok wcześniej, w 1993 roku, wcielił się w chorego na AIDS prawnika w „Filadelfii” Jonathana Demme’a). Hanks postawił wszystko na jedną kartę. Zagrał bohatera dużo mniej błyskotliwego niż on sam, a przed kamerą zachowywał się jak przerośnięte dziecko. Ryzyko się opłaciło, aktor stał się ikoną, a gawędziarstwu Gumpa wciąż trudno się oprzeć.
„Forrest Gump”: Opowieść o człowieku, który szuka swojego miejsca w świecie
Wizja reżysera Roberta Zemeckisa była zamaszysta – może chciał w końcu prześcignąć swojego mentora Stevena Spielberga? Hollywoodzkie kino jest przede wszystkim kinem o Ameryce. Niewykluczone, że „Forrest Gump” to uniwersalna opowieść o prostym człowieku, który szuka swojego miejsca w świecie. Może stanowi też portret uroczego naiwniaka, który trafia w środek dziejowej zawieruchy i wychodzi z niej cało, bo jest wierny tradycyjnym wartościom. Jednak w pierwszej kolejności to film mistrzowsko pokazujący Amerykę. Forrest biegnący przez Stany Zjednoczone na czele grupki wyznawców, w czerwonej czapce z daszkiem i z brodą świętego szaleńca, z Monument Valley, czyli mistyczną przestrzenią, w której rozgrywały się najlepsze westerny Johna Forda, w tle, to czysty kicz, ale proszę, dajcie mi ten obraz na kredowym papierze, to powieszę go sobie nad biurkiem.
W poświęconym „Forrestowi Gumpowi” odcinku dokumentalnego cyklu „The Movies That Made Us” pojawia się anegdota, że Zemeckis zapłacił za nakręcenie sceny w Monument Valley z własnej kieszeni, bo nieufne studio Paramount zdążyło już zakręcić kurek z pieniędzmi. Idealnie odzwierciedla to założenia samej opowieści, w której prostoduszność Forresta niejako namaszcza go do roli odnoszącego sukcesy kapitalisty, a duchowe poszukiwania i zaangażowanie w kontrkulturę doprowadzają jasnowłosą Jenny (Robin Wright), ukochaną Gumpa, do upadku i śmierci. Niemal starotestamentowe poczucie sprawiedliwości, jakie sprzedaje nam scenarzysta Eric Roth, jest dosyć odległe od chaotycznego pierwowzoru. Powieść Winstona Grooma to literatura raczej kiepska (z czego zdawali sobie sprawę przynajmniej niektórzy członkowie ekipy), z Forrestem lecącym w kosmos, mieszkającym z kanibalami, parającym się wrestlingiem i nałogowo palącym marihuanę. W filmie Zemeckisa natomiast bohater Hanksa to chłopiec mamusi, porządny i ułożony, raczej czuły przyjaciel Jenny aniżeli, jak u Grooma, dobry kumpel orangutana-astronauty.
Koniec historii i CGI
Kiedy oglądam „Forresta Gumpa” dzisiaj, uderza mnie, że film wydaje się wykwitem nastroju lat 90., a zatem epoki, którą na Zachodzie symbolicznie zamknęły ataki terrorystyczne z 11 września 2001 roku, a ostatnio – komentatorzy wydają się zgodni – gwóźdź do trumny wbił jej atak Putina na Ukrainę. Nagrodzony sześcioma Oscarami „Forrest Gump” miał premierę w 1994 roku, zarobił setki milionów dolarów, przekonał nas, że „życie jest jak pudełko czekoladek” (pamiętajcie o cukrowym odlocie!). Zaklął nasze sentymentalne marzenia i tęsknotę za niewinnością w pojedyncze białe piórko, latające w powietrzu w mieście Savannah w Georgii, gdzie Forrest siedzi na ławce na Chippewa Square i opowiada swoje niesamowite przygody. W latach 90. XX wieku pieniądz i nowe technologie rzeczywiście mogły jawić jako się klucz do szczęścia dla całej ludzkości. Rozpropagowana przez Francisa Fukuyamę teza o końcu historii zakładała, że po zimnej wojnie czeka nas już tylko zdobywanie kolejnych przyczółków przez demokrację liberalną i kapitalizm. Straszna nuda, twierdzili niektórzy, bezduszne dolarowe imperium, sugerowali inni. Tak czy owak, nic już się miało na Zachodzie nie wydarzyć. Może dlatego Forrest siedział bez ruchu na ławce i opowiadał, że kiedyś to były czasy (co prawda opowiadał o tym w latach 80., ale umówmy się – ówczesny prezydent USA Ronald Reagan był jednym z architektów najntisowego ładu).
Życzeniowe myślenie Fukuyamy jest przedmiotem kpin już od dobrych kilku lat, więc nie ma sensu dalej się nad nim pastwić. Spójrzmy jednak, jak wiara w koniec historii, którą film mimowolnie emanuje, wpływa na jego formę. Gorące dekady lat 60. i 70. – z ich buntem wobec autorytetów, radykalnym sprzeciwem wobec rasizmu i amerykańskiego imperializmu – można poprawić, wklejając Forresta w archiwalne kroniki dzięki zaawansowanym technikom komputerowym (jesteśmy już po premierze „Parku Jurajskiego”) i inscenizując wojnę w Wietnamie w plenerach Karoliny Południowej. Nawet niepełnosprawność stała się efektem obróbki CGI, jak w przypadku porucznika Dana (Gary Sinise), któremu efekty specjalne wygumkowały obie nogi. W biegu przez amerykańską historię Forrest dociera do bezpiecznej przystani: staje się królem przemysłu krewetkowego i posiadaczem akcji Apple’a. Nie do końca wie, co się dzieje, ale dorobił się i ma miliony na koncie, a więc spełnił swój obywatelski obowiązek.
Zezowate szczęścia
Pozorną sprzecznością epopei Zemeckisa jest to, że bieganie urasta w nim do rangi egzystencjalnej metafory, ale Forrest opowiada o wszystkim w pozycji siedzącej, w butach już zużytych i podniszczonych. „Forrest Gump” swoim dekoracyjnym konserwatyzmem podważa znaczenie historii i polityki. Przez XX wiek należy się przebiec – lepiej uciekać od tego całego zamieszania, gdzie pieprz rośnie, i nie oglądać się za siebie. A nuż za chwilę skończy się historia i będziemy mogli żyć jak „normalni ludzie”? Brak u Zemeckisa ironii, która napędzała „Zezowate szczęście” Andrzeja Munka, arcydzieło o przeciętniaku, który lądował wbrew woli w centrum epokowych wydarzeń. Czekoladki w bombonierce Forresta składały obietnicę słodkiego zapomnienia: najgorsze już za nami, teraz będziemy żyć z odsetek i pomnażać kapitał. Tylko niepokojące, punktujące narrację zamachy polityczne – zabójstwa braci Kennedych i Johna Lennona, atak na Reagana – przypominały, że nieoczekiwane może wydarzyć się w każdym momencie. Lata 90. nie będą przecież trwać wiecznie, a historia – także na Zachodzie – znów ruszy z kopyta.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.