Zdjęcie „Czas apokalipsy” zapisało się w historii jako obraz stanu wojennego, bo obok grozy pokazuje absurd sytuacji. Jego autor, Chris Niedenthal, omija patos i sensację, szuka tych gestów, które nie pasują do konwencjonalnej, medialnej narracji. Dziś oglądanie jego kadrów sprzed ponad 50 lat jest czymś więcej niż lekcją historii. To opowieść o tym, że bohaterowie bywają wrażliwi, a potrzeba wyrażenia siebie poprzez modę jest silniejsza od reżimu. Z fotografem Chrisem Niedenthalem rozmawiamy przy okazji premiery jego albumu „Właściwy moment. Pół wieku z aparatem”.
W redakcji „Vogue Polska” wiszą pańskie fotografie. Jedna przestawia pokaz Mody Polskiej z 1976 roku: modelki idą po długim wybiegu na placu Defilad, tłum patrzy na nie z dołu. W tym gąszczu ludzi jest mężczyzna, który wygląda jak Adam Driver. Ta sama postura, twarz, fryzura. Gdy to zauważam, myślę: „moda wraca”. Ale w PRL-u taka charyzmatyczna postać?
Proszę zwrócić uwagę, że ten wielki tłum stoi w deszczu, pod parasolkami. Po modelkach tego właściwe nie widać, idealnie odgrywają swoją rolę. Nie wiem, co tak naprawdę widać z tylnych rzędów. Adam Driver. Wow! Żadna z tych osób nie spodziewa się, że to, co ogląda, będzie mogła kupić w sklepie. Kolekcja będzie praktycznie niedostępna, a jednak jest wielkim wydarzeniem.
W 1976 roku nie ma już słynnego magazynu „Ty i Ja” z rubryką Teresy Kuczyńskiej. Jeśli ktoś chce się dobrze ubrać, może polować na cenne i trudno dostępne ciuchy z Zachodu albo szyć na własną rękę. Inne pana zdjęcie, które też wisi w redakcji, przedstawia witrynę sklepu z materiałami właśnie.
Te manekiny są czarne, półnagie, w kreacjach upiętych z gładkiego materiału. Dziś pewnie wydawałyby się niemal rasistowskie, mają doczepione wiklinowe kosze na głowach. Są też bransolety na nogach i rękach, wykonane ze srebrnej folii. Ale wtedy, ponad 40 lat temu, robiłem to zdjęcie, bo witryna wydawała mi się fantazyjna. Zamiast zwykłego okna powstała scenografia, opowieść. Równie ciekawe były dziewczyny, które z takich kawałków kolorowego materiału, upolowanego w sklepie, samodzielnie lub przy pomocy krawcowych szyły swoje stroje. Niektóre wyglądały naprawdę świetnie.
Dla pana, wychowanego w Londynie lat 60., takie absurdalne obrazki musiały być uderzające, poruszające, egzotyczne.
Ta rzeczywistość mnie fascynowała. Byłem dwudziestoparolatkiem i spotkałem w Polsce bardzo ciekawych ludzi, często moich rówieśników. Obserwowałem tętniące życie studenckie. Inne niż w Londynie, ale porywające. Na początku robiłem tylko tego typu zdjęcia – „michałki”, ciekawostki – w ogóle nie ruszałem polityki, bo ani się na niej nie znałem, ani nie miałem dla kogo ich robić.
Mój pierwszy reportaż dla prasy zagranicznej dotyczył uli w skansenie w Swarzędzu, w Wielkopolsce. Drewniany niedźwiedź, makieta ratusza poznańskiego, malowana Łowiczanka, spod spódnicy której wylatują pszczoły. Dziś często się zastanawiam, jakie zdjęcia robiłbym, gdybym został w Anglii. Co by mnie w tamtej rzeczywistości zajmowało. Kiedyś marzyłem, żeby zostać współpracownikiem „National Geographic”, jeździć po świecie, miesiącami pracować nad materiałem.
Innym zdjęciem z Polski, które po latach nabiera ciekawych kontekstów, jest „Sopocki parasolnik”. Osoba z brodą i wąsami w kobiecym stroju przechadza się po bulwarze.
Takie postacie w latach 60., kiedy powstało to zdjęcie, mogliśmy pewnie spotkać w Amsterdamie czy może Londynie, ale w żadnym polskim mieście. Sopocki parasolnik był ewenementem, żywą lokalną legendą. Nie był anonimowy. Miał żonę, dzieci. Wiem też, że wcześniej pracował w cyrku, do jego specjalności należało m.in. połykanie ostrych przedmiotów i z tego powodu kilkukrotnie trafił do szpitala. Utrzymywał się z naprawy parasoli. Co najważniejsze, w swoim stroju był odbierany bardzo pozytywnie. Ta akceptacja miała oczywiście cenę, a była to łatka „dziwoląga”. W powszechnym odbiorze nikt nie łączył tego, co robił, z tematem społeczności LGBT. Zresztą to sformułowanie było młode, nie funkcjonowało jeszcze w szerokim obiegu.
A kiedy w pana zdjęciach pojawiła się polityka?
Myślę, że przełomem był październik w 1978 roku, gdy Karol Wojtyła został papieżem. Miałem już jakiś kontakt z zagraniczną prasą, ale wtedy okazało się, że znajduję się w samym centrum historycznych wydarzeń. I że jestem tą osobą, która może dostarczyć gorący materiał. Trochę później był strajk w Gdańsku, potem stan wojenny i upadek komunizmu. Ja po prostu z aparatem podążałem za tym, co się dzieje.
Lubi pan nieoczywiste momenty. Portret Lecha Wałęsy wąchającego kwiatek w trakcie protestów w 1981 roku to bardzo czułe sportretowanie wodza opozycji. Uderzające, kiedy z tą fotografią zestawi się jego wizerunek z późniejszych lat i dekad.
To był tzw. kryzys bydgoski. Bardzo poważna sytuacja. Milicjanci pobili członków Solidarności, zamieszki wisiały w powietrzu. Lech Wałęsa przyjechał, żeby ostudzić te nastroje. Niezbędne były negocjacje. Pamiętam, że rozmowy trwały wiele godzin, wszyscy już zasypiali. Wałęsa w przerwie podniósł kwiaty, które ktoś przyniósł w dowód uznania, i zwyczajnie je powąchał. To było bardzo przyziemne. Ale w kadrze znalazło się też godło z orłem bez korony i scena nabrała symbolicznego znaczenia.
Proste i piękne. Przyziemny jest też Gorbaczow wyciągający na zebraniu nie wieczne pióro ze złotą stalówką, ale ołówki. Kolorowe i perfekcyjnie zatemperowane.
On był zagadkowy. Nie mam pojęcia, czemu mogły służyć te ołówki, może robił notatki, może zaznaczał nimi jakieś kluczowe kwestie. To rzeczywiście było nietypowe, bo zdjęcie pochodzi ze spotkania z Andriejem Sacharowem, rosyjskim noblistą, fizykiem jądrowym i dysydentem, któremu po wielu latach pozwolono wrócić do Moskwy i wystąpić w parlamencie, rosyjskiej Dumie.
W tych zdjęciach widać zachwyt, czułość i lekkość, pana perspektywa to wrażliwe spojrzenie z zewnątrz. Dostrzega pan jakiś szerszy kontekst, który dla wielu reporterów nie istniał. Ale w PRL-u kluczowe były też warunki, w jakich pan pracował. Myślę tu o braku cenzury i sprzęcie.
Wielkim plusem mojej sytuacji było to, że mogłem liczyć na dobrej jakości kolorowe filmy, które przysyłano mi z zagranicy. Ale trzeba pamiętać, że po zrobieniu materiału te rolki jeszcze niewywołanego filmu wkładałem do koperty i wysyłałem do redakcji w Nowym Jorku. Nie wiedziałam, co dokładnie na nich jest, nie mogłem wprowadzić żadnej selekcji. Nikt mnie nie cenzurował. A mój sprzęt kupowałem za granicą.
Dziś takie warunki pracy wydają się niewyobrażalne. Żaden fotograf nie pozwoliłby sobie na podgląd tych wszystkich nieudanych, spontanicznych prób, jakie się podejmuje pod presją czasu. Nie zostawiłby selekcji w ciemno nikomu innemu.
Ale nie było wyboru. Zdawałem sobie sprawę, że na Zachodzie prawdopodobnie mogą lepiej wywołać moje filmy, wiedziałem też, że zdjęcia zostaną wybrane przez świetnych fotoedytorów i zostaną odpowiednio przygotowane do druku. Jednocześnie dla redakcji posiadanie niewywołanej rolki z filmem to była gwarancja mojej lojalności, wyłączności. I to było szalenie ważne, bo liczące się amerykańskie tytuły zawsze konkurowały ze sobą o najlepsze zdjęcia i każda redakcja chciała mieć najlepszych fotografów.
Zdjęcia np. takie jak to, na którym Dorota Stalińska szerzy kulturę aerobiku za żelazną kurtyną. Fotografia dziewczyny ćwiczącej w kolorowym stroju, w rajstopach, na tle meblościanki, ukazała się w okładkowym reportażu amerykańskiego „Newsweeka” z 1984 roku.
Dla „Newsweeka” zrobiłem trzy okładki z Wałęsą, papieżem i Stalińską właśnie. Robiliśmy zdjęcia w jej domu, ale ja wciąż szukałem mocniejszego, bardziej peerelowskiego tła. Mieszkała wtedy w bloku na Chomiczówce. Wyszliśmy więc na zewnątrz. Tam, na tle szarych bloków, Dorota ubrana w sportowy strój skakała na skakance. I to było to.
Kiedy ostatnio sięgnął pan po aparat?
Nie pamiętam. Przez osiem lat rządów PiS byłem aktywny. Chodziłem na demonstracje w obronie sądów, praw kobiet i osób LGBT+. Czułem, że to ważne, że nastroje są gorące, musiałem zareagować. W lutym 2022 roku, gdy doszło do wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie i na dworcu w Warszawie pojawiły się tłumy uchodźców, to też był dla mnie jasny sygnał – wyciągam aparat i lecę. Ale teraz od dłuższego czasu mam przerwę. Czasem nawet, kiedy idę na ważne spotkanie, zapominam o aparacie, mam przecież telefon. [Chris Niedenthal wyjmuje telefon, sprawdza folder ze zdjęciami]. Proszę zobaczyć, ostatni raz w zeszłym tygodniu – 13 grudnia. To z okazji rocznicy wybuchu stanu wojennego, zorganizowano spotkanie w więzieniu-muzeum na Rakowieckiej. A w grudniu też, jak co roku pojechałem do restauracji Lotos, żeby tam spotkać się z fotografami i ekipami TV, którzy współpracowali z prasą zagraniczną w czasie stanu wojennego, i powspominać dawne czasy. Rzeczywiście, wychodzi na to, że jeśli nie wyciągam prawdziwego aparatu, to znaczy, że jest, na szczęście, spokojnie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.