Muskała wie, co mówi. Choć jest doświadczoną aktorką, z jej nowych ról bije młodzieńcza energia. W „Fudze” Agnieszki Smoczyńskiej gra kobietę, która straciła pamięć, a zyskała wolność.
Rolę w „Fudze” napisałaś pod siebie?
I tak, i nie.
Wiedziałaś, że zagrasz główną rolę, gdy pisałaś scenariusz?
Tak, ale napisałabym go tak samo, gdybym widziała w tej roli inną aktorkę.
Ale nie uwierzę, że w tak mocnym scenariuszu z tyloma odważnymi scenami, nie ma żadnych osobistych wątków.
Temat utraty pamięci chodził za mną od dawna. Gdy byłam nastolatką, moja babcia zachorowała na Alzheimera. Wspominam jej chorobę jako jednocześnie straszną i śmieszną. Gdy jej język się łamał i wykoślawiał, był jak czysta poezja. Tragikomedia do dzisiaj jest moją ulubioną formą, w filmie i w teatrze. A to, co wtedy przeżywałam, było tragikomiczne.
Co jest komicznego w chorobie?
W samej chorobie nie ma nic komicznego. Przeżywałam dramat, patrząc na babcię, która była tak strasznie samotna we własnym ciele. Ale śmiech i łzy często chodzą w parze. W przypadku mojej kochanej babci śmiech pojawiał się na przykład wtedy, gdy oskarżała naszą rodzinę, że ukradliśmy jej sztuczną szczękę. I że zrobiliśmy to, by zarobione na tym złodziejstwie pieniądze wydać na jakieś łajdactwa. Albo gdy nagle nabierała pewności, że jedna jej pierś zniknęła. I pytała nas, co zrobiliśmy z jej piersią. Nie da się w takich sytuacjach zachować powagi. Ale nasz śmiech nigdy nie był prześmiewczy. Znajdowaliśmy w nim możliwość oczyszczenia.
Wyobrażam sobie, że opieka nad chorą babcią to duża odpowiedzialność, gdy się jest nastolatką. Czerpałaś z tych doświadczeń grając kujonkę w „7 uczuciach” Marka Koterskiego? Wypadasz w tej roli porażająco autentycznie.
Gdy byłam dziewczynką, największą przyjemność sprawiało mi siedzenie nad stawem i obserwowanie żab. Ale też zawzięcie się uczyłam. Nie dlatego, że chciałam, tylko dlatego, że chciał tego mój tata, który wymagał, żebyśmy z siostrą przynosiły dobre stopnie.
Piątka z minusem to było źle?
Bez przesady, tata nie był tyranem jak ojciec mojej bohaterki z „7 uczuć”. Ale na pewno – poza miłością do sportu i wieloma innymi wspaniałymi rzeczami – zaszczepił we mnie perfekcjonizm. Borykam się z nim do dziś. Marek Koterski ma doskonałą intuicję. Wiedział, że poradzę sobie w tej roli. Zaufał mi.
Trudne doświadczenia z dzieciństwa pomagają w aktorstwie?
Zależy, jak na to patrzeć. Są reżyserzy, którzy lubią, gdy aktor na planie wraca do jakichś trudnych przeżyć. Wielu uważa, że aktor nie powinien chodzić na terapię, bo to zabija świeżość emocji. Mówią tak, bo wiedzą, że człowiek po dobrej terapii nie da się tak łatwo zmanipulować. Ja uważam, że przepracowanie stłamszonych emocji, dotarcie do ich źródeł, może tylko pomóc. Znając pochodzenie swoich traum, wcale nie tracimy do nich dostępu.
Prowadzę dziennik od piętnastego roku życia. Czasami czytam na wyrywki dawne zapiski, np. o tym, jak strasznie podobał mi się któryś kolega, i jak bardzo przeżywałam to, co mi powiedział. Dziś już oczywiście w ogóle tego nie pamiętam. I sama nie wiem, czy nie pamiętam, bo to już jest nieważne, czy nie pamiętam, bo chciałam o tym zapomnieć. Z kolei rzeczy, które pamiętam, przeżywam zupełnie inaczej niż kiedyś. Te dzienniki są dla mnie dowodem na to, jak pamięć jest zwodnicza. Jak sobie ją kreujemy w zależności od tego, co chcielibyśmy upiększyć, bądź zapomnieć.
Każdy aktor powinien chodzić na terapię?
Mogę mówić tylko z własnego doświadczenia, ale uważam, że aktor powinien wiedzieć, dlaczego reaguje na różne sytuacje w taki, a nie inny sposób. Gdy je przepracuje na terapii, może do nich wrócić w dojrzały sposób. Poza tym, po ciężkim planie i trudnej roli aktor jest zwykle zostawiony samemu sobie, a przecież w tym zawodzie bardzo łatwo o kryzys emocjonalny, depresję czy uzależnienie. Jest takie powiedzenie, że dyrektor teatru to reżyser, któremu się nie udało, reżyser to aktor, któremu się nie udało, a aktor to człowiek…
… któremu się nie udało?
Jakoś tak (śmiech).
Tobie terapia niczego nie zabrała?
Wręcz przeciwnie. Gdybym kiedyś nie odbyła terapii, pewnie dziś trudniej byłoby mi się otrzepać po roli w „7 uczuciach”. Siłą rzeczy czerpałam w niej również ze swojego dzieciństwa. Dzieciństwa, które nie jest już dla mnie tak wielką enigmą. Mogłam do niego w bezpieczny sposób wrócić. Nie wyobrażam sobie, że można być dobrym aktorem, nie mając świadomego dostępu do swoich emocji. Aktor nie powinien być kukiełką reżysera.
Wróćmy do „Fugi”. Czego nauczyłaś się od Alicji?
Wiedziałam, że mam ją w sobie, głęboko zagrzebaną. Chociaż nigdy nie byłam jak ona i nigdy tak się nie zachowywałam. Kiedyś uświadomiłam sobie, że zawsze uśmiecham się, gdy kogoś widzę. Lubię się uśmiechać do ludzi, ale wiem, że czasami jest też w tym automatyzm. Tak po prostu zostałam wychowana. Dziewczynki powinny zawsze się uśmiechać.
Bo dziewczynki zawsze powinny być miłe?
I grzeczne. Dlatego ten uśmiech czasami mnie wkurza. Alicja po utracie pamięci niczego nie musi. Zapomniała, że ma rodzinę, męża i dziecko. Dlatego temat fugi, na którą zapada, wydał mi się tak fascynujący. Pamięć jest najważniejszą wartością w naszym życiu. Gdy ją tracimy, nic już nie ma znaczenia. Trzeba zbudować siebie od nowa. Długo biłam się z tą bohaterką. Wyobrażałam sobie, jaka jest, aż wreszcie się do niej zbliżyłam… a raczej mogłam ją w sobie obudzić.
Zaimponowała ci, bo jest inna niż ty?
Zawsze fascynowały mnie kobiety wolne, silne, pewnie czujące się w swoim ciele. Alicja również wyraża moją tęsknotę za taką kobiecością.
Właśnie takie kobiety tworzą polskie kino. Agnieszka Smoczyńska, Jagoda Szelc…
Gdy oglądałam „Wieżę. Jasny dzień”, pomyślałam, że to „Fuga”, ale nakręcona zupełnie inaczej. Bardzo mi się ten film podobał. Reżyserki w polskim kinie mają coraz więcej pracy, podobnie jak operatorki. W jednej ze szkół filmowych na wydziale operatorskim jest dziś więcej kobiet niż mężczyzn, co jeszcze parę lat temu byłoby nie do pomyślenia. Dojrzałe aktorki też nie są już skazane na role zatroskanych matek lub broszek.
Podobno Agnieszka Smoczyńska przed zagraniem „Fugi” chciała cię wysłać na kickboxing?
Nie tylko chciała, ale zrobiła to (śmiech), żeby moje ciało nabrało muskulatury, żebym złamała w sobie delikatność. Od razu się zgodziłam, chociaż w „Fudze” nie ma żadnych scen z kickboxingiem. Jeżeli reżyser wie, czego chce, to ja za nim idę. Agnieszka jest taką reżyserką. Za jej sugestią zapisałam się też na warsztaty do Ani Skorupy, która jest coachem aktorskim.
Kim?
Ania jest psycholożką, ale też kimś więcej. Prawdziwa szamanka. Warsztaty z nią to intymny proces, na który składają się rozmowy, praktyki oddechowe, ruchowe, wchodzenie głęboko w podświadomość, swoją i postaci, którą mam zagrać... Co się u niej nie działo! Byłam w samym środku ziemi albo jako wilczyca przez pół godziny warczałam pod stołem. Agnieszka bała się do mnie podejść. To było cudowne i wyzwalające! Praca nad tą rolą uświadomiła mi, że aktor w żadnym wieku nie powinien pozwolić sobie na rutynę i brak wyzwań.
Czterdziestka to nowa trzydziestka?
Koleżanka pokazała mi kiedyś zdjęcia swojej prababci, babci, matki i siebie w wieku trzydziestu lat. Prababcia wyglądała na pięćdziesiąt, babcia na czterdzieści, matka na trzydzieści. Ona wygląda jak nastolatka. Nie wiem, co ma większy wpływ na nasz wygląd, kosmetyki czy sposób, w jaki się ubieramy, ale z pewnością ta pokoleniowa metamorfoza ma związek z wolnością, którą kobiety sobie wywalczyły. Nic nas nie odmładza lepiej niż poczucie własnej wartości, płynące z tego naturalnego przekonania, że możemy więcej. Lub że nic nie musimy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.