O historii „Nieba polskiego” – ponad stumetrowego malowidła, którym Bolesław Cybis i Jan Zamoyski, pisze krytyk architektury Grzegorz Piątek.
Budynek przy Jana Augustyńskiego 1, zajmowany od niedawna przez Urząd Marszałkowski Województwa Pomorskiego, powstał ponad sto lat temu jako koszary, a w okresie międzywojennym służył Gimnazjum Polskiemu. W targanym polsko-niemieckim konfliktem Wolnym Mieście pełnił rolę edukacyjnego Westerplatte. Choć dobudowana w latach trzydziestych gimnazjalna aula przeszła remont, a po gmachu od dawna nie snują się spocone nastolatki, ciągle panuje tu atmosfera szkolnego apelu. Może sprawia to akustyka sali, a może sugestywna woń środka do pielęgnacji parkietu? Nie trzeba w każdym razie dużo wysiłku, by wyobrazić sobie to samo wnętrze w 1939 roku, tuż przed wielką katastrofą. W równych rządkach stoją uczennice i uczniowie, na scenie wykończonej boazerią zasiada dyrektor i grono nauczycielskie, pewnie jakiś ksiądz i jakiś oficjel z Warszawy. Polskie usta śpiewają polskie pieśni. Obstawiam „Mazurek Dąbrowskiego”, „Pierwszą Brygadę” i „Rotę”. W końcu jesteśmy w Wolnym Mieście Danzig, gdzie Polek i Polaków jest ledwie 5 procent, a ulice czerwienią się od flag ze swastyką. Dla dzieciaków w Kielcach czy Wilnie „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” to mógł być średnio zrozumiały frazes, ale tutaj w niejedną uczniowską twarz napluł już nazistowski bojówkarz albo kolega z podwórka, który nasłuchał się w radiu Hitlera.
Otucha płynęła z „Nieba polskiego”, czyli ponad stumetrowego malowidła, którym Bolesław Cybis i Jan Zamoyski ozdobili sufit auli. W gazetach pisano, że rozmiarami ustępowało ono tylko freskowi w Kaplicy Sykstyńskiej. Nieprawda krzepi – jak cukier. Choć porównania do Michała Anioła były przesadzone, fresk musiał robić kosmiczne wrażenie. Trudno objąć go wzrokiem z jednego punktu, a kompozycja była wieloplanowa, więc oko musiało nieustannie przestawiać ostrość, a od zadzierania głowy bolał kark.
Najdalsza warstwa to granat nieba. Na nim nieco jaśniej zarysowane postacie mitologiczne, wśród nich Herkules przypominający Piasta. Na ich tle wybijają się gwiazdozbiory, dobrane pod kątem patriotycznym – Byk Poniatowskiego czy Tarcza Sobieskiego. Całość przecina po skosie szarfa Drogi Mlecznej. Na tle tego wszystkiego, w centrum kompozycji, wiją się postacie – personifikacje Polski, wojny, pokoju, sztuk, nauk, miast i regionów oraz pór roku. Możliwe, że którąś pominąłem. Większość z nich to młode kobiety, czy wręcz dziewczęta. Polska jest kobietą? A może po prostu Cybis i Zamoyski uwiecznili swoje żony, ulubione modelki, koleżanki z akademii albo gwiazdy warszawskiego towarzystwa? Na ilustracjach, które znalazłem w przedwojennych gazetach niektóre mają urodę filmowych wampów, ale w ostatecznej wersji otrzymały pełniejsze kształty i słowiańskie rysy.
Niedługo „Niebo polskie”krzepiło serca polskich gdańszczan. Może nawet nikogo nie zdążyło pokrzepić? Uroczystość szkolną musiałem zmyślić, bo choć nie piszę o prehistorii, to badacze nie mają pewności czy pod „Niebem” odbyła się jakakolwiek gala. Prace zaczęły się w 1938 r., a w pierwszej połowie 1939 r. ukazały się artykuły, w których dzieło opisywane jest „tak, jakby” było już skończone, natomiast nigdzie nie poinformowano o tym fakcie wprost. Według Marcina Szumnego z Urzędu Marszałkowskiego, który o malowidle wie wszystko, nie znaleziono do dzisiaj żadnej wzmianki o przecięciu wstęgi. Gotowego fresku nie przypominają też sobie przedwojenni uczniowie i absolwenci, do których udało się dotrzeć. Może więc nigdy nie został skończony? Albo kiedy malarze schodzili z rusztowań, wszyscy mieli już ważniejsze sprawy na głowie? Pewne jest tylko, że zaraz po wybuchu wojny władze niemieckie sprowadziły robotników, którzy skuli fresk i położyli na suficie nowy tynk. Jedno z największych malowideł wykonanych w II RP przez kolejne dekady istniało tylko na czarno-białych zdjęciach i w kilku wyrywkowych opisach. To tak, jakby nie istniało.
Myśl o rekonstrukcji malowidła kiełkowała od dawna, ale pretekstu dostarczyła dopiero ostatnia modernizacja gmachu. Fachowcy, u których zamówiono ekspertyzę, byli przeciwni przywracaniu dzieła. Wątpliwości są zasadne – czy jest w ogóle sens odtwarzać coś tak słabo udokumentowanego, co istniało ledwie kilka miesięcy, a potem zniknęło na osiemdziesiąt lat? Jednak gdy pojawiła się wola polityczna i pieniądze, prace potoczyły się zdumiewająco szybko. Karkołomnego zadania odtworzenia fresku podjął się profesor Jacek Zdybel, kierownik Katedry Malarstwa Ściennego i Witrażownictwa na gdańskiej ASP, która – tak się szczęśliwie składa – dosłownie sąsiaduje z dawnym gimnazjum. Z siedemnastu przedwojennych fotografii różnych fragmentów malowidła udało się złożyć niemal całą jego powierzchnię. Zabrakło mniej więcej dwóch procent, co jest imponującym wynikiem, gdy startuje się od zera. Problem w tym, że wszystkie zdjęcia były czarno-białe. Co z kolorem? W rozwiązaniu zagadki pomogła ograniczona gama pigmentów stosowanych w malarstwie freskowym – jest ich ledwie dwadzieścia parę. Pomogły też oględziny fresku „Bolesław Chrobry” wykonanego przez Cybisa i Zamoyskiego w jednym z gmachów wojskowych w Warszawie oraz niewielki fragment autentycznego „Nieba” odnaleziony przy usuwaniu wtórnego tynku. W 1939 r. ktoś najwidoczniej się spieszył i nie skuł kawałka granatowego firmamentu oraz jednej gwiazdki przy samym brzegu. Istotne okazało się też, że nawet w walce o polskość artyści posłużyli się niemieckim orężem – produktami marki Keim. Firma ta działa do dziś i wciąż ma w ofercie te same pigmenty. Można więc przyjąć, że kolorystyka jest niemal identyczna z oryginałem. A rysunek? Jak tłumaczy mi Jacek Zdybel, nie ma możliwości, żeby rysy twarzy czy ułożenie szat powtarzały w stu procentach dawne kontury. Zdjęcia archiwalne były robione pod kątem, co już powoduje pierwsze zniekształcenia. Kolejne pojawiły się przy sklejaniu zdjęć i korekcji perspektywy. Następnie na fotomontaż został naniesiony komputerowy rysunek, który potem został wypełniony kolorem. Tak przygotowany szkic powiększono do skali 1:1 i wydrukowano. Na wydruku powstał karton, który następnie został przerobiony na tak zwaną przepróchę. Przepróchę przykłada się do sufitu, żeby przez dziurki wykłute wzdłuż konturów rysunku przenieść ich zarys na powierzchnię tynku. I dopiero wtedy zaczyna się malowanie.
Paradoks rekonstrukcji polega na tym, że z jednej strony profesor Zdybel i jego zespół włożyli benedyktyńską pracę w to, by jak najwierniej oddać oryginał, a z drugiej, na każdym etapie musieli stawiać hipotezy i podejmować autorskie decyzje. Nie da się (na szczęście!) cofnąć zegara do 1938 roku, więc rekonstrukcja zawsze będzie w jakimś stopniu kreacją. Nawet gdyby do naszych czasów dotrwały przedwojenne rysunki, to na końcu wszystko zależy od konkretnej osoby prowadzącej pędzel i nie będzie to ta sama ręka, co wtedy. Technika też nie jest identyczna – zamiast al fresco, czyli na mokrym tynku, nowe Niebopowstało na suchej powierzchni, za pomocą farb krzemianowych, dających efekt najbliższy freskowi. Złudzenie jest idealne.
Pod pędzlem Cybisa i Zamoyskiego, mimo alarmujących doniesień płynących z zewnątrz, Polska jawiła się częścią niewzruszonego astronomicznego porządku. Gdy patrzę na jej spokojne lico, przypominam sobie, że było ono maską kryjącą ponure oblicze epoki. Narody lubiły się wtedy portretować jako rumiane dziewoje miłujące pokój. Jednak każda z tych niewiast zbroiła się po zęby na największą rzeź w historii ludzkości. Wyrwana z historycznego kontekstu, ta malowana propaganda znów może działać, służąc jako dowód świetności II RP. Podziwiajmy więc kunszt rekonstrukcji, ale pamiętajmy, że ten fresk to nie dokument, tylko krzepiąca bajka o gospodarnym i łagodnym narodzie bez wojska pacyfikującego wsie, więzień politycznych i getta ławkowego. Przecież smutne musiały być czasy, w których nawet niebo dzieliło się na polskie i niepolskie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.