Chcieli, żeby grał seksownych superbohaterów, a on superbohatersko wypisał się z Hollywood w czasach, gdy w ogóle nie mówiło się o uprzedmiotowieniu mężczyzn. Po latach Josh Hartnett przeżywa renesans popularności, powracając w przebojowych produkcjach.
„Mówiąc najprościej: Josh bardzo szybko stanie się bardzo sławny. Istnieje ryzyko, że opętane szaleństwem hormonów piętnastoletnie dziewczęta zobaczą w nim jednoosobowe ucieleśnienie Backstreet Boys. To na nim szczególnie ciąży takie ryzyko, ponieważ jest bardzo ŁADNY”– latem 2001 roku amerykański magazyn „Vanity Fair” opublikował obszerny artykuł na temat Josha Hartnetta. Aktor trafił na okładkę, zdjęcia – proste, świetne, choć w połączeniu z tekstem cokolwiek tendencyjne – zrobiła mu wtedy Annie Leibovitz. Materiał ukazał się kilka tygodni po premierze wojennego blockbustera „Pearl Harbor” w reżyserii Michaela Baya, w którym Hartnett zagrał jedną z głównych ról, występując u boku Bena Afflecka i Kate Beckinsale. Oboje zresztą wypowiadają się w artykule. Affleck jest autorem wypowiedzi cytowanej wyżej, Beckinsale opowiada, jak jej roczna córka, którą zabierała na plan, płakała za każdym razem, gdy widziała Hartnetta – zapewne to teoria aktorki, przytłoczona jego nieskazitelną urodą. Materiał w „Vanity Fair” mógł być rzetelnym studium sławy, ale nierozsądnie skręcił w stronę seksualizującej karykatury chłopaka, za którego jedyny atut uważa się atrakcyjną aparycję. Latem 2001 roku Josh Hartnett skończył 23 lata. I został megagwiazdą.
Josh Hartnett padł ofiarą uprzedzeń i stereotypów
– W tamtych czasach nadrzędne znaczenie w przemyśle filmowym miały wyniki box office. Branża miała konkretny pomysł na osoby, które mogły się tym wynikom przysłużyć. Dlatego tak często mnie szufladkowano – mówił w niedawnym wywiadzie dla brytyjskiego „The Independent”. Josh Hartnett był jednym z największych nazwisk w kinie drugiej połowy lat 90. XX wieku. Podobno gdy pojawił się w Los Angeles, chodził na ponad 20 castingów tygodniowo – optymistyczną normą jest kilka przesłuchań w tygodniu, a reżyserzy i reżyserki w ekstazie dyskutowali między sobą o tym nowym, chodliwym towarze.
Josh Hartnett nie miał wykształcenia aktorskiego, bo wyrzucili go ze studiów w Nowym Jorku, gdy zasugerował władzom uczelni, że obowiązujący system ocen zabija kreatywność. Ale miał sporą wiedzę o kinie, bo nałogowo oglądał filmy. Miał też twarz, którą kamera kochała. Gdy Sofia Coppola obsadziła go w ironicznie przerysowanej roli nastoletniego przystojniaka w „Przekleństwach niewinności”, nie miała pojęcia, że Trip Fontaine, playboy z liceum, okaże się dla kariery Hartnetta proroczy. Aktora szybko zredukowano do fotogenicznej twarzy. Magazyn „Seventeen” nazywał go „etatowym kociakiem z horrorów” (Hartnett zaczynał od filmów grozy), a Michael Bay obsadził go w kosztującym 135 milionów dolarów „Pearl Harbor”, bo w badaniach fokusowych wyszło, że aktor przyciągnie do kin tabuny nastoletnich dziewcząt. Miał grać wrażliwych amantów albo notorycznych uwodzicieli, głównie w popularnych komediach romantycznych i wysokobudżetowych produkcjach. Miał być nowym Supermanem. – Rzuciłem pewien pomysł. Chciałem zagrać Supermana, który boi się własnych supermocy, i nie potrafi już dłużej być Supermanem – wspominał w wywiadzie dla „The Guardian”. To nie był czas nieoczywistych niuansów w superbohaterskich produkcjach, a sugestię tożsamościowego kryzysu odczytano jako zamach na status superherosa.
Christopher Nolan zaproponował mu rolę Batmana w trylogii „Mroczny rycerz”. Hartnett chciał grać u Nolana, ale nie Batmana – w efekcie nie dostał żadnej roli, a im więcej odmawiał, tym rzadziej dzwonili. – Patrzyli na mnie, jakbym właśnie odgryzł rękę, która mnie karmi – to też z rozmowy z „The Guardian”. – A ja nie byłem krnąbrny, to nie był akt buntu. Po prostu nie chciałem grać w kółko tego samego typu postaci. Dziś coraz częściej mówi się o niekonsensualnej, publicznej seksualizacji mężczyzn – stereotypowa ocena na podstawie urody oczywiście wciąż częściej dotyka kobiety, ale młodzi aktorzy też wielokrotnie muszą domagać się podmiotowego traktowania. A 20 lat temu, gdy Josh Hartnett świadomie rezygnował z miana „ciacha miesiąca”, jego postulaty traktowano jak fanaberie.
Josh Hartnett wystąpił ostatnio w przebojowej „Pułapce”
Po latach wreszcie zagrał u Nolana w zeszłorocznym hicie reżysera „Oppenheimer”. Mniej więcej w tym samym czasie pojawił się w „Grze fortuny” Guya Ritchiego i najlepszym odcinku szóstego sezonu „Czarnego lustra” („Black Mirror”), a ostatnio mogliśmy go oglądać w niewielkiej, ale znakomitej roli w serialu „Misiek” („The Bear”). W kinach właśnie pokazują thriller „Pułapka” M. Nighta Shyamalana (reżyser „Szóstego zmysłu”), gdzie zagrał psychopatycznego zabójcę, który próbuje być przykładnym ojcem. Te tytuły wskazują wyraźnie, że Josh Hartnett przestał uciekać od mainstreamowych produkcji, a najbardziej ujmujące w jego powrocie jest to, jak bezpretensjonalnie o nim opowiada.
Nie zmyśla, że tęsknił za komfortem pracy na dużych planach, nie snuje fantazji o rewolucji w branży, która kiedyś nie pozwoliła mu w pełni rozwinąć skrzydeł. – Mam dzieci i chciałem zbudować dla nich coś bardziej solidnego. Ten przemysł traktuje cię lepiej, gdy grasz w wielkich hitach, a gdy w nich nie występujesz, jest ci dużo trudniej. Chciałem, żeby aktorstwo znów stało się moją pracą, a nie hobby, za którym od lat się uganiam – wyznał na łamach „Interview” aktor, który od kilku lat mieszka z żoną i czwórką dzieci na sielskiej angielskiej wsi niedaleko Londynu.
Josh Hartnett występował w niezależnych filmach i wiódł życie z dala od Hollywood
To oczywiście nie tak, że Hartnett zaszył się na całe lata gdzieś na odludziu i zaczął hodować kozy (choć ma ich kilka). Grał nieprzerwanie. Chociażby w chwalonym serialu „Dom grozy”, w ekscentrycznym kryminale „Przychodzę z deszczem”, który reżyserował ceniony Trần Anh Hùng, albo w „Ach, Lucy”, przewrotnym komediodramacie japońskiej reżyserski Atsuko Hirayanagi. Wybierał role w niezależnych filmach, budując różnorodne portfolio. – Decyzja, by się wycofać, wydawała się najrozsądniejszym wyborem. Świat celebrytów zionął pustką – mówił w „Interview”. – Zdałem sobie sprawę, że osiągnięcia zawodowe nie dają mi satysfakcji, której oczekiwałem. Musiałem znaleźć coś innego, co przyniesie mi poczucie spełnienia. Zrozumiałem, i dalej tak uważam, że w pełni zaspokaja nas tylko wspólnota. Sukcesy są super, niezależnie od tego, czym się zajmujesz. To one sprawiają, że chce ci się rano podnieść z łóżka. Ale w pionie utrzyma cię tylko wspólnota. Potrzebowałem znaleźć swoje plemię.
Coraz więcej gwiazd rezygnuje z pogoni za sławą
Swoją drogą społeczność aktorek i aktorów, którzy świadomie rezygnują z udziału w wysokobudżetowych, intensywnie promowanych produkcjach, rośnie. To trend przybierający na sile, a krytyka sławy nie jest już postrzegana jako fałszywe utyskiwania próżnych i uprzywilejowanych. Jenna Ortega, gwiazda serialu „Wednesday”, wyznała w rozmowie z „Vanity Fair”, że nikt o zdrowych zmysłach nie pragnie sławy. Daniel Radcliffe swego czasu opowiadał, że sława to najgorsze, co może przydarzyć się człowiekowi, więc po „Harrym Potterze” zaczął grywać głównie w teatrze i niezależnych produkcjach. Podobnie jak Kristen Stewart i Robert Pattinson, którzy po zakończeniu filmowej sagi „Zmierzch” zaczęli stawiać na tytuły o zdecydowanie mniejszej sile rażenia. To może za mało, by wieszczyć rychły upadek kultury celebryckiej, ale kolejne osoby rezygnujące z bezrefleksyjnej pogoni za sławą i otwarcie opowiadające o przekleństwach rozpoznawalności niosą nadzieję na realną zmianę w świecie toksycznej fiksacji na punkcie znanych i lubianych.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.