Dom zrósł się z nią, a ona z nim. Przedmioty, meble, tkaniny, zdjęcia, obrazy, które go wypełniają, układają się w opowieść o jednym z najciekawszych artystycznych małżeństw Warszawy.
W ogrodzie przy Lekarskiej 9 w Warszawie stoi artretycznie powyginana jabłoń. Gałęzie wypełniają niemal całą przydomową przestrzeń. Wokół drzewa w nieregularnym porządku rozstawiono krzesła. Rozpływają się w zieleni, wrastają w ziemię.
– Z czym się pani kojarzą? – pyta mnie Hanna Rechowicz. – Czy uważa pani, że to przygnębiający widok?
– Nie, raczej nie – odpowiadam. – Najpierw pomyślałam, że to dekoracja do „Umarłej klasy”. Dosyć ponura. Ale potem dostrzegłam, że to zwycięstwo natury nad materią. Ten ogród wsysa wszystkie przedmioty, które pani do niego znosi.
– Tak – cieszy się Hanna Rechowicz. – Bo przedmioty wokół mnie żyją, podobnie jak cały mój dom. A ta „Umarła klasa” skąd pani przyszła do głowy? Zresztą chyba wiem, proszę nie mówić.
Do jabłoni na Lekarskiej od lat pielgrzymują ocaleni z Zagłady i ich krewni. Przyjeżdżają, fotografują. Czasem płaczą, ale częściej milczą. To ci, którzy przeżyli dzięki Jadwidze Piotrowskiej, matce Hanny Rechowicz.
***
Marian Ponikiewski, dziadek Hanny, był PPS-owcem, piłsudczykiem, członkiem I Brygady Legionów. W międzywojniu pracował w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, potem w ZUS-ie. Był społecznikiem, mistrzem Wielkiej Loży Narodowej Polski i szefem polskiego oddziału YMCA. Współzakładał spółdzielnię mieszkaniową, która budowała domy przy Lekarskiej, w tym również segment, w którym mieszka Hanna Rechowicz.
Matka Hanny, Jadwiga, wprowadziła się tu ze świeżo poślubionym mężem, rentgenologiem Januszem Korwin-Piotrowskim. Ich małżeństwo trwało zaledwie rok – nie pomogła mu niechęć, którą Marian Ponikiewski żywił do zięcia – jednak pozostała po nim mała Hania.
Na Lekarskiej, z krótkimi przerwami, Hanna Rechowicz mieszkała przez całe życie. Ta przerwa to między innymi osiedle dla pracowników łączności w Boernerowie. Hanna wprowadziła się tam z matką w latach trzydziestych. Potem Jadwiga podjęła pracę urzędniczki Wydziału Opieki Społecznej Warszawy, gdzie poznała kierującego placówką Jana Dobraczyńskiego. Niezależna i przebojowa zrobiła na Dobraczyńskim wrażenie. W wydziale opiekowała się potrzebującymi dziećmi. Gdy wybuchła wojna, a w Warszawie utworzono getto, dostała przepustkę do zamkniętej dzielnicy. Jako pracownica Referatu Opieki Całkowitej nad Dziećmi zaczęła pomagać żydowskim dzieciom przedostawać się za mur. Część z nich ukrywała w rodzinnym domu. Potem – już z pomocą Dobraczyńskiego – wysyłała do przyklasztornych sierocińców i polskich rodzin. On, endek i żarliwy katolik, miał odpowiednie znajomości, by załatwić niezbędne papiery.
„Przez dom na Lekarskiej 9, który służył za »pogotowie opiekuńcze«, przewinęło się pięćdziesięcioro dzieci. Jedne zostawały na kilka dni, inne na kilka tygodni” – pisze Anna Bikont w wydanej niedawno biografii Ireny Sendlerowej. „Była u nas zazwyczaj trójka-piątka dzieci. Plątały się po domu, płakały, krzyczały. Nie można im było za dużo pomóc ani ich przytulić. Były zbuntowane, przerażone, zrozpaczone, że zostały zabrane od swoich rodziców” – wspomina w książce Rechowicz.
Dzieci uratowane z getta mieszkały w suterenie. Było też dwoje stałych rezydentów, już nastoletnich: Halina Złotnik i Janek Drzewiecki. U Ponikiewskich schronienie znalazła też rodzina Monatów oraz późniejszy mąż Ireny Sendlerowej. Jak pisze Bikont, Lekarska była wyjątkową ulicą, zamieszkaną głównie przez lewicową inteligencję. Prawie w każdym domu ukrywano Żydów.
– Robił to z miłości do Jadwigi? – pytam o Dobraczyńskiego. Hanna Rechowicz nie ukrywa, że jej matkę i Dobraczyńskiego łączyło trwające latami uczucie. Trudne, nie tylko dlatego, że on miał żonę i dzieci. Pod wieloma względami inaczej patrzyli na świat. Dobraczyński włączył się na przykład w antysemicką nagonkę Marca’68. Piotrowska w tym samym czasie odprowadzała wyrzucanych z Polski przyjaciół na Dworzec Gdański.
– Na miłość nie ma rady – wzdycha. Kiedy to mówi, jej szaro-błękitne oczy się śmieją. Jest mistrzynią bon motów.
***
Czym jest miłość, Rechowicz poznała jako młoda dziewczyna, kiedy spotkała Gabriela, zwanego przez bliskich Gabrem. W czasie wojny matka wysłała ją do ciotki do Sochaczewa. Zrobiła to po tym, jak Hanna idąc na zbiórkę Szarych Szeregów, cudem uniknęła łapanki. W tym czasie starszy od niej o kilka lat Gabriel Rechowicz był zawiadowcą browaru w sąsiednim Trojanowie, należącym do ciotki Hanny. Rozwoził piwo do kantyn zajętych przez Niemców, a przy okazji konspirował.
Zanim uczucie między Hanną i Gabrem zdążyło na dobre wybrzmieć, on poszedł walczyć w powstaniu warszawskim. Dostał się do niewoli, w tym do obozu w Bergen-Belsen. Zniknął z orbity Hanny na kilka lat. Ona po wojnie pracowała w Biurze Odbudowy Stolicy, nawiązała też kontakty w środowisku artystycznym. Z pomocą znajomych, w tym nieszczęśliwie zakochanego w niej Abrahama Zemsza, ucznia Claude’a Lévi-Straussa, przedostała się do Paryża, trafiła na zajęcia rysunku, zarabiała jako kreślarka w pracowniach architektonicznych. I odnalazła Gabra. A właściwie Gaber odnalazł się sam.
– Pytała pani Gabra, dlaczego wcześniej pani nie szukał? Co robił przez cały ten czas? Czy z kimś był, kiedy mieszkał w Londynie?
– Nie. A po co miałam pytać? Byłam z kimś wtedy, ale kiedy zobaczyłam Gabra, od razu wiedziałam, że będzie tylko on. Wojna go zmieniła. Wcześniej był radosny, energiczny, przebojowy. W Paryżu zrozumiałam, że jest złamany. Ale pokochałam go również takiego. Gdy spotkaliśmy się tamtego wieczoru, już się nie rozstaliśmy.
Rechowiczowie nie zdecydowali się zostać we Francji. Ona była w ciąży i wątpiła, że za granicą poradzą sobie tak dobrze, jak w Polsce, choćby była to Polska Rzeczpospolita Ludowa. Pod koniec lat 40. wylądowali w Sopocie, gdzie oboje dostali się do Szkoły Sztuk Plastycznych. W 1953 r. wrócili do Warszawy, na Lekarską. Zaczęli współpracę z czołowymi rodzimymi architektami. Początkowo zajmowali się głównie malarstwem i tkaninami. Jedną z ich ówczesnych realizacji były kotary do kawiarni na warszawskich Bielanach, tam Gaber wykonał także malowidło na ścianie.
Niedługo potem w suterenie przy Lekarskiej zainstalował się artysta Edward Krasiński. W trójkącie towarzysko-twórczym spędzili siedem lat.
– Najpierw mnie się spodobał. Potem przejął go Gaber, zaprzyjaźnili się – wspomina Hanna Rechowicz. – Tak bardzo, że czasem miałam ich dosyć. Raz byliśmy w Kazimierzu, Gaber z Edkiem szaleli, więc wyprawiłam ich do Warszawy. Skończyło się to dosyć tragicznie – poszli razem na imprezę, popili się, Gaber postanowił wyjść przez balkon. Tylko że tam nie było balkonu. Rano został odnaleziony na chodniku, cały połamany. Po tym zajściu przestał pić na wiele lat. Edek, w geście solidarności, też rzucił wódkę. Takie to były czasy – ludzie chcieli się bawić, odreagować szarzyznę wokół. Po okresie wojny nastąpił wybuch życia. Pamiętam, jak chodziło się odgruzowywać domy. Panowała radość. Byliśmy młodzi. Myśleliśmy, że świat będzie cudowny.
To wówczas dom Rechowiczów zaczął oddychać. Pulsować. A Hanna zaczęła go zamieniać w swoje najważniejsze dzieło.
***
Już sama elewacja jest obrazem. Kompozycją z kamieni, abstrakcyjną, niemalże organiczną. Ślady po kulach i wojenne zniszczenia są jej naturalną częścią. To jednak nic w porównaniu z tym, co czeka na mnie wewnątrz.
Z każdą wizytą Hanna Rechowicz wpuszcza mnie dalej, pozwala mi obejrzeć więcej. Czuję, że to dowód zaufania z jej strony. Za pierwszym razem ograniczamy się do pracowni oraz ogrodu. Za drugim – rozmawiamy w jej tymczasowej sypialni na parterze, zastawionej zdjęciami domu przy Lekarskiej autorstwa Jana Smagi. Hanna Rechowicz sama wykonuje do nich ramy, dokonuje na nich artystycznych interwencji. Prace mają trafić na wystawę do Zachęty. Przy okazji kolejnego spotkania udaje mi się zwiedzić pierwsze piętro, w tym pokój, w którym stoją słynne łemkowskie sanie, przywiezione przez Rechowiczów z Krynicy w latach 60. To właśnie one „zagrały” we „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy, który w studiu filmowym na Chełmskiej starał się odtworzyć atmosferę Lekarskiej. Uznał, że to kwintesencja stylu bohemy. Sanie nadal służą Hannie Rechowicz jako miejsce towarzyskich spotkań. W końcu lądujemy w nich, a na mnie ze starej fotografii spogląda młody Gaber.
– Był piękny, prawda? – mówi z czułością o mężu zmarłym w 2010 roku.
Czule mówi także o rzeczach, które do niego należały. O ubraniach, obrazach, które malował albo twórczo przerabiał (jak XVII-wieczne płótno, na którym na prośbę żony domalował postać), pamiątkach z licznych podróży. Przedmioty nie znikają z domu – one po nim wędrują, przestawiane w niekończącym się akcie twórczym.
Płyta nagrobna, którą Hanna Rechowicz zaprojektowała na rodzinny grób na Powązkach, stoi oparta o ścianę i nieodmiennie wzbudza zachwyt odwiedzających. Poręcz z giętych płatów skóry, również jej dzieło, wije się z parteru aż na drugie piętro. Na środku pracowni leży otrzymana od kogoś w prezencie kość mamuta. – Trochę jej się boję. Nie wiadomo, co w niej siedzi. Chyba coś z nią zrobię – mówi. W łazience, plecami do domowników, siedzi rzeźba Chrystusa Frasobliwego. W pokoju obok stoi stół, który Zuzanna Rechowicz-Piątkowska, córka Hanny i Gabra, „nakryła”, gdy miała dziesięć lat. Od tego czasu tylko ona ma prawo przestawiać stojące na nim przedmioty. Jest też szyba z Supersamu – pęknięta podczas próby montażu w słynnym sklepie przy placu Unii Lubelskiej. Rechowiczom służyła najpierw jako stół, potem jako element dekoracyjny. Dziś przypomina o wykonanych przez nich we współpracy z Krasińskim dekoracjach w barze Frykas.
– Według jakiej logiki to pani układa? – pytam podczas zwiedzania domu.
– Mojej własnej. Lubię rzeczy zniszczone, z historią. To zagęszcza mieszkanie. Nie ma stołów, nie ma łóżek, są moje martwe natury. Mój osobisty teatr.
– To przeciwieństwo tego, co dzisiaj jest modne.
– Nie cierpię tego minimalizmu. To takie nieciekawe – emocjonuje się.
Jak pisał Max Cegielski w biografii Rechowiczów (Mozaika. Śladami Rechowiczów), „przymiotnik »praktyczne« jest w ustach Hani najgorszym epitetem. To źle, jeśli »coś« służy do »czegoś«, służy »czemuś«. Dobre i piękne są rzeczy niepraktyczne, a więc pozbawione wpływu na rzeczywistość”.
Między innymi ze względu na zamiłowanie do przedmiotów, Rechowiczowie zostali w latach 60. bohaterami kultowego pisma „Ty i Ja”. Magazyn, którego pierwszym dyrektorem artystycznym był Roman Cieślewicz, regularnie publikował artykuły o wnętrzach. Felicja Uniechowska napisała na jego łamach, że dom przy Lekarskiej to przestrzeń magiczna, surrealistyczna, ale też trudna. Pod tym względem nic się tam nie zmieniło.
***
Hanna: scenografia teatralna, tkaniny, kolaż, architektura krajobrazu, mozaiki.
Gabriel: malarstwo sztalugowe i na jedwabiu, ilustracje prasowe i książkowe, mozaiki, scenografie, grafiki wystawowe, szkło, tkaniny, projekty stoisk na targi handlowe.
Oboje byli zakochani w formie, nie w treści. Żyli w onirycznym i zamkniętym świecie, który sami sobie stworzyli – poza systemem, na wewnętrznej emigracji od polityki.
Miało to dobre strony. Jak pisze Klara Czerniewska w książce Gaber i Pani Fantazja: „Ingerując w estetykę codzienności, Rechowicz (wielokrotnie we współpracy z żoną Hanną, a później również z córką Zuzanną) wywierał wpływ na pogłębianie wrażliwości i świadomości estetycznej zwykłych ludzi, realizując przy tym zalecenia państwowego systemu zarządzania sztuką. Brak wolnorynkowej konkurencji w połączeniu ze stabilnością zleceń (zazwyczaj od znajomych architektów) sprawiał, że Gaber rozwijał swoje umiejętności bez oglądania się na gust odbiorców”.
Pani Fantazja – tak mówiono o Hannie. A jednak w porównaniu z mężem wydaje mi się bardziej pragmatyczna.
– Czy w związku artystów zawsze ktoś musi być ważniejszy? – pytam.
– Chciałam, żeby ważniejszy był Gaber – odpowiada bez wahania.
– Dlaczego?
– Tak mi pasowało. To był mój wybór.
– Uważała pani, że on jest zdolniejszy?
– Tak.
– A czy pani, z dzisiejszej perspektywy, czuje się spełniona jako artystka?
– Nie. Mogłabym żyć jeszcze sto lat. Może wtedy bym to poczuła.
– Dzisiaj wybrałaby pani tak samo?
– Chyba tak. A pani zna to uczucie? Ono jest szalenie miłe. Nagle cała odpowiedzialność nie spoczywa już na tobie.
Bazyli, wnuk Hanny Rechowicz, w książce Maxa Cegielskiego mówi o babce: „Ma talent, ma oko, ale uznała, że będzie przede wszystkim muzą, żoną, opiekunką jego zdolności. On był w swoim świecie, a ona mu umożliwiała życie w prywatnym kosmosie”.
Ten kosmos Hanna i Gaber wykorzystywali też przy swoich artystycznych realizacjach. Ogromne mozaiki w patio, foyer i kawiarni Domu Chłopa, które stworzyli – niestety zniszczone podczas kolejnych remontów i renowacji budynku – były świadectwem wybuchu wyobraźni i kwintesencją stylu informel. Do przygotowania dzieła wykorzystali tłuczone szkło, ceramikę oraz kamienie. Przenieśli odrobinę Lekarskiej do centrum Warszawy.
***
Jadwiga Piotrowska ponoć była świetną krawcową. Przed wojną robiła kostiumy między innymi dla estradowej diwy – Zuli Pogorzelskiej. Zamiłowanie do ubrań Hanna odziedziczyła po matce. Co prawda nie potrafi szyć, ale uwielbia się ubierać. Lubi też wyszukiwać ciekawe okazy „na ciuchach”, jak mówi.
– Nie mam szafy, nie chowam ubrań. Lubię na nie patrzeć i ciągle je zmieniam.
Leżą rozrzucone w różnych częściach domu. Hanna Rechowicz za każdym razem przyjmuje mnie w godnej awangardowego projektanta stylizacji. Szyję zdobi najczęściej wisior, który samodzielnie wykonała z klamry od zabytkowego pasa. Swobodnie łączy kolory. Lubi zieleń, czerwień i fiolet.
– Myślę, że ludzie nie lubiliby moich ubrań. Byłyby dla nich zbyt ekstrawaganckie – odpowiada, kiedy pytam, czy kiedykolwiek myślała, żeby zawodowo zająć się modą.
A jednak tkaniny jej projektu były w PRL-u sprzedażowym hitem. Podpatrzyła w zagranicznych żurnalach zwierzęcy wzór i zaproponowała Polkom materiał w lamparcie cętki. Jak wspomina, sprzedawał się w Cepelii na kilometry.
Rechowiczowie przez pewien czas mieli pracownię w Hotelu Europejskim. Dorabiali, przygotowując oprawę eleganckich hotelowych rautów, po sąsiedzku dbali także o wystrój Bristolu. Ich tkaniny dekorowały wiele modnych w PRL-u wnętrz: hoteli, kawiarni, restauracji.
Na gust Hanny Rechowicz z pewnością wpłynął krótki, ale intensywny pobyt w powojennym Paryżu. Nie miała wtedy pieniędzy, ale potrafiła niskim kosztem stworzyć fantazyjny zestaw. Szukała zamienników.
– Kupowałam najtańsze ubrania, ale potrafiłam je nosić – wspomina.
Ważnym dla Rechowiczów estetycznym doświadczeniem były także podróże do Azji. Malarstwo Gabra zrobiło w Japonii karierę. Nastrojowość jego dzieł odpowiadała tamtejszym gustom. Z kolei Hannie i Gabrowi podobała się japońska wrażliwość. Po Tokio chodzili w strojach przypominających peleryny. Jedno z ich „kimon” wisi nadal w łazience – tuż obok malowanego w orientalny wzór parawanu.
– Japonia była dla nas szalenie ważna. Choć moja córka kilka dni temu powiedziała mi, że jestem bardzo krakowska. Jak pani myśli, ma rację? – pyta mnie retorycznie. A potem wyciąga wielką rzeźbioną skrzynię pełną unikatowych materiałów.
***
– Każdy człowiek to film – mówi, kiedy przyznaję, że w jej domu czuję się jak na planie filmowym. Widzę, że moja ekscytacja sprawia jej przyjemność.
– To prawda, ale nie każdy film jest dobry. Czego moje pokolenie może się uczyć od pani pokolenia?
– A pani to który rocznik?
– ’83.
– Mój Boże. Jak mój wnuk. Gdy patrzę na niego, to widzę, że jego szalenie zachwyca nasz sposób bycia. Mimo że sam nie mógłby tak żyć. My chyba mieliśmy styl, prawda?
W Zachęcie do 17 marca trwa wystawa „Rechowicz/Smaga. Koło”. To zbiór ponad stu obiektów fotograficznych wykonanych wspólnie przez Hannę Rechowicz i Jana Smagę.
Artykuł pierwotnie ukazał się w listopadowym wydaniu "Vogue Polska".
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.