O tym, że będę lekarką, zadecydowałam w wieku mniej więcej sześciu lat. Mama była chirurgiem, więc można powiedzieć, że stała się inspiracją. Później wiele razy słyszałam „Wybij sobie z głowy, to nie jest zawód dla kobiety”, ale było już za późno – mówi Katarzyna Lewandowska, pulmonolożka i internistka, która od jesieni 2020 r. pracuje na oddziale covidowym Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie.
Kiedy na początku lat 90. poszła na studia, transformacja ustrojowa obnażyła kruchość systemu – źle wyposażone szpitale, brak pieniędzy na naukę i rozwój, mgliste perspektywy kariery w kraju, a do tego słabnące zaufanie publiczne do lekarzy i topniejący prestiż. – Lekarze mieli w prasie czarny PR. Mówiło się tylko o aferach i łapówkach, które pewnie zdarzały się, jak w każdej grupie zawodowej, ale zupełnie pomijano mrówczą pracę, ogromną energię wkładaną, żeby ten system mógł działać – wspomina Katarzyna.
To właśnie wtedy doszło do rewolucyjnej zmiany – „służba” zdrowia została przemianowana na „ochronę” zdrowia. Lekarze z niosących pomoc herosów mieli stać się wysokiej klasy specjalistami, przedstawicielami wolnego zawodu.
– Myślę, że „służba” po doświadczeniach PRL źle się kojarzyła. Nowy model miał podkreślić naszą niezależność, ale nie wiem, czy zmiana przyjęła się w mentalności społecznej – mówi dr Lewandowska i przyznaje: – Dla mnie praca jest misją.
Praca, która jest misją
Od czasu studiów wiedziała, że oczekuje się od niej wyjątkowego zaangażowania. Gdy na innych uczelniach studiowanie oznaczało bogate życie towarzyskie z kilkoma egzaminami w semestrze, Akademia Medyczna pochłaniała swoich studentów bez reszty. – Wychodziło się z domu o 7 rano, wracało o 22, a przerwy w zajęciach wypełniała nauka. Chociaż w liceum byłam bardzo dobrą uczennicą, na studiach zbierałam trójki. Czwórki i piątki mimo starań były nieosiągalne – wspomina. Rolą profesorów nie było nagradzanie za wiedzę, tylko wskazywanie braków. Metodą była nauka pamięciowa, w potężnych dawkach liczonych na tomy. Przedmioty, takie jak anatomia, histologia, biochemia czy farmakologia, miały pogrążyć tych, którzy wątpią w swoje powołanie albo nie są w stanie oddać się medycynie bez reszty. Wytrwałych temperowały.
– W toku studiów mieliśmy przeświadczenie, że teoria jest nie do ogarnięcia – nic nie wiemy i do niczego się nie nadajemy. Poprawiło się, gdy pojawiły się przedmioty kliniczne. Wtedy mogliśmy spróbować, jak naprawdę wygląda ten zawód. Kiedy wreszcie po sześciu latach trafiliśmy do szpitali na staże, okazywało się, że to, czego naprawdę nam brakuje, to praktyka.
Wyzwaniem było nie tylko efektywne wykorzystanie zgromadzonych informacji, lecz także zarządzanie emocjami. Praca z pacjentami na oddziale codziennie zaskakiwała trudnymi sytuacjami. – Do dziś pamiętam, jak wstrząsnęły mną odmrożone stopy bezdomnego mężczyzny, w których widoczne były larwy much. Równie poruszające są sytuacje, które zdarzają się niestety regularnie. Kiedy przepisuję lekarstwo za kilkanaście złotych i pacjent mówi, że nie może sobie na nie pozwolić, bo emerytura mu nie wystarcza. Nie wiem, czy do takiej bezsilności w kontakcie z zaniedbanymi, opuszczonymi ludźmi można się przyzwyczaić.
Jako specjalizację wybrała pulmonologię, bo zawsze chciała pracować z pacjentami. Choroby płuc, na które cierpi wiele osób, wydały jej się polem, na którym można dużo zrobić.
Katarzyna Lewandowska w szpitalu spotyka młodych ludzi z mukowiscydozą, starszych pacjentów z chorobami odtytoniowymi, m.in. rakiem płuc, czy chorych w każdym wieku cierpiących na tzw. choroby rzadkie, np. idiopatyczne włóknienie płuc, sarkoidozę lub proteinozę pęcherzyków płucnych. Pracuje w systemie zmian i dyżurów, od zawsze intensywnie – szpital, przychodnia, studenci. Grafik ma wypełniony po brzegi. Od poniedziałku do piątku zaczyna o 7.30, kończy o 18, chyba że ma akurat 24-godzinny dyżur. Poza tym prowadzi szkolenia i edukuje pacjentów w Towarzystwie Wspierania Chorych na IPF (idiopatyczne włóknienie płuc). Jedzie tam, gdzie jest potrzebna, bo – jak powtarza kilka razy w trakcie rozmowy – „taką ma pracę”.
W tym zadaniowym trybie raz na jakiś czas pojawia się coś, co wymyka się tabelkom – śmierć. Nie jest częsta, ale stale obecna.
– Chyba najtrudniej jest, gdy leczenie nie pomaga i muszę powiedzieć pacjentowi, żeby przygotował się na taką ewentualność. Wytrzymałość organizmu osiągnęła swój kres, zostaje tylko uśmierzanie bólu. To jest bardzo trudne, zawsze zastanawiam się, czy zrobiłam wszystko, co mogłam, czy czegoś nie przeoczyłam, ale muszę mieć świadomość, że nie jestem Bogiem. Na jakimś etapie możliwości medycyny i moje po prostu się kończą.
Jak radzić sobie ze śmiercią
Od jesieni dr Lewandowska pracuje na oddziale covidowym. 23 łóżka wypełniają pacjenci, którzy trafiają do szpitala z poważnymi problemami oddechowymi. Ich leczenie opiera się na farmakologii i tlenie podawanym na przykład przez maski. Sprzęt zasłania twarz, uniemożliwia mówienie, jedzenie czy samodzielne pójście do toalety. Oddychanie jest bolesne, wiąże się z wysiłkiem skupiającym całą uwagę. Każdy wdech i wydech to walka. A lekarstwa działają powoli. – W tym stanie, który może trwać dniami albo tygodniami, pacjent jest całkowicie przytomny i obecny, jego zadanie to cierpliwe wyczekiwanie poprawy. Doświadczenie wyczerpuje fizycznie i psychicznie – opowiada dr Lewandowska.
Niepokój pacjentów pogłębia odizolowanie. Nie tylko rygorystycznie przestrzegany zakaz odwiedzin, lecz także specyficzny kontakt z personelem. Ubrani w białe skafandry medycy wyglądają jak armia białych ludzików – pacjenci nie znają ich twarzy, przez osłony trudno dostrzec nawet oczy, głos jest stłumiony, słowa niewyraźne, dotyk przez kilka warstw rękawiczek – odhumanizowany.
– Starsi ludzie po prostu nas nie słyszą i nie rozumieją. Staramy się, ale dla nich sam fakt choroby i znalezienia się w szpitalu jest tak stresujący, że skupienie się na rozmowie w tych warunkach jest po prostu niemożliwe – mówi dr Lewandowska. Nawet najprostsze techniczne czynności stają się wyzwaniem. W kombinezonie trudno przekonać kogoś do założenia maski tlenowej, która w pierwszym kontakcie może sprawiać wrażenie duszącej i uwierającej. A od niej zależy efekt leczenia.
Leczenie jest trudne, niestety kończy się różnie. – COVID-19 to choroba, która starsze i chorujące osoby wytrąca z wątłej równowagi, to kropla, która przelewa czarę – Lewandowska pamięta pacjentów, którzy odeszli. Mężczyznę w podeszłym wieku, 30-letnią chorą na mukowiscydozę kobietę, u której wirus przyspieszył wyniszczenie.
Na pytanie, jak radzi sobie ze śmiercią, nie ma łatwej odpowiedzi. – Trzeba ją przyjąć. Kiedy zdarza się na dyżurze, potrzebuję chwili sama ze sobą, nawet, jeśli jest coś ważnego do zrobienia. Później wracam, bo są przecież inni.
* * *
Dr. Katarzyna Lewandowska pracuje zawodowo od 24 lat. Pandemia nie zmieniła jej podejścia do zawodu ani sposobu pracy, jedynie zintensyfikowała. Przybyło pacjentów i godzin w szpitalu, a na życie prywatne nałożyły się restrykcje – ograniczenie kontaktów, izolacja nawet w Wielkanoc czy wakacje. – Uważałam, ale jednak zaraziłam się. Jestem pewna, że nie w szpitalu. Na szczęście przebieg choroby był lekki. Do pracy wróciła po kilkunastu dniach.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.