Znaleziono 0 artykułów
16.01.2025

Jacek Dehnel: Wszystkie rozprawy rotmistrza G.

16.01.2025
Stanislaw Szurlej i Szymon Gelernter, obroncy Grudzielskiego, fot. Tajny Detektyw

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Tym razem opisuje proces oskarżonego o zabójstwo rotmistrza Stefana Grudzielskiego. 

Trudno się dziwić, że kiedy w kwietniu 1930 roku – czyli osiemnaście miesięcy od zabójstwa eksmajora Kloba w Konstancinie – w Warszawie rozpoczął się proces rotmistrza Stefana Grudzielskiego, dziennikarze pędzili do sądu na wyprzódki.

Rozprawa toczyła się częściowo przy drzwiach zamkniętych, jednak co jakiś czas tłumnie zgromadzoną publiczność z powrotem wpuszczano na salę. A zeznania odsłaniały brudy, które po rozstaniu się małżonków zapanowały w pięknym pałacyku, czyli dokładnie to, na co czekali i gapie, i dziennikarze, i czytelnicy prasy. Reporter „Wiadomości Codziennych” pisał z nieskrywaną satysfakcją: poziom życia w Polsce pod względem moralnym obniżył się nawet i w tych środowiskach, które dawniej uważane były za „śmietankę”, a „Kurjer Poranny” zastrzegał, że proces budzi wśród łaknących żeru z tajemnic alkowy – olbrzymie zainteresowanie; my jednak granic obiektywnego ujęcia sprawy nie przestąpimy. Po czym, rzecz jasna, sypał obficie szczegółami zdrad małżeńskich o posmaku niezbyt aromatycznym.

Zanim zaczęły się zeznania, przyglądano się bohaterom dramatu: Emil Eisert trzymał się osobno od byłej żony i od brata, Karola. Matka i córka przechadzały się dystyngowanym krokiem po korytarzu. „Express Poranny” komentował, że zdumiewającym wprost wydaje się spokój tych trzech osób, nie zdradzających najmniejszego zmieszania ani cienia konsternacji pod natarczywemi spojrzeniami stron i licznych widzów. Tylko rotmistrz – budzący sympatię publiki i eskorty – zdradza emocje: przez twarz jego przelatują ognie uczuć żywego człowieka. Czasem twarz ta w kącikach ust drga spazmem rozgoryczenia, czasem płoni się w alteracji[1]. Eisert zeznaje spokojnie i w skupieniu, jego była żona kryje oczy za lekką modną woalką. Ich córka Melania – wysoka blondynka ubrana w szykowny fokowy płaszcz, przystrojony skunksami, wypada wręcz ozięble: na matowej twarzy tkwi niezmiennie sfinksowy półuśmiech, jakby to nie ona była przedmiotem śmiertelnej rozgrywki, a jej pokojówka.

Matka i corka, fot. Express Poranny

Bo w ogóle najważniejsza była tu – oczywiście do tego czasu dawno pozwalniana – służba: liczna, więc dobrze poinformowana. Dawni pracownicy dość zgodnie zeznawali, że Klob zupełnie omotał Melanię, która – kiedy nie chciał zjeść obiadu – chodziła za nim, płacząc, i zaklinając go: Mój majorku, mój majoreczku. Kiedy w domu był Eisert, Klob siedział cicho, ale kiedy tylko wyjeżdżał, od razu stawał się panem domu, szarogęsił się, obrażał służbę. Przywłaszczył sobie samochód Eiserta, ukradł mu z złoty zegarek[2] i dwa futra, używał jego koszul. Nie ukrywał swoich romansów z matką i córką: raz to nawet lokaj Wolski splunął z obrzydzeniem. Zobaczył bowiem Kloba, Grudzielską i Eisertową, jak [w nocy na werandzie] urządzili sobie „rajskie wesele”[3]. Licznych ekscesów naoglądał się też szofer podczas wycieczek automobilowych wesołej gromadki. Wydaje się, że to właśnie dlatego, kiedy odchodził z posady, Klob – który przez cztery lata traktował go haniebnie i regularnie policzkował – pożyczył mu trzysta dolarów na zakup taksówki. Dziwnym zbiegiem okoliczności kierowca wkrótce padł ofiarą zamachu: pewien pasażer kazał się wieźć za miasto i tam usiłował go zamordować. Sprawcą miał być przyjaciel Kloba, a przyczyną ataku – to, że majorowi przeszkadzały zeznania szofera w sprawie rozwodowej Grudzielskiej, ale nie udało się tego udowodnić.

Grudzielski udaje się do sadu, fot. Tajny Detektyw

Bona dzieci Grudzielskich zeznała, że Stefan był do nich bardzo przywiązany, zakradał się do synka kuchennymi drzwiami, przynosił mu zabawki, ale kiedy przysłał dzieciom prezenty pod choinkę, Klob kazał je odesłać, a opiekunkę za dopuszczanie ojca do dzieci zwolnił z posady. Podobno też bijał bachory (a przypomnijmy, że w momencie jego śmierci miały zaledwie 4 i 5 lat) – nic dziwnego, że mały Jureczek brał łańcuch do drzwi i „telefonował” do tatusia, by przyszedł, a o Klobie mówił często: dużego dziadzię zabiję

Dzieci były tu elementem kluczowym nie tylko ze względu na ojcowskie uczucia: dziadek fabrykant zapisał im trzysta tysięcy, a z czasem miały odziedziczyć całe rodzinne imperium finansowe. Kto kontrolował dzieci, kontrolował pieniądze.

Na tle dwóch oficerów kobiety z rodziny Eisertów wydawały się znacznie silniejsze, powściągliwsze i konsekwentne 

Pani Eisertowa obwieściła, że popierała małżeństwo majora z córką, ponieważ – dość zabawny dobór słów, zważywszy na okoliczności – był to człowiek wyjątkowo szlachetny i każdemu chciał robić dobrze. Wówczas adwokat ją zapytał, czy badała przeszłość Kloba i czy wie, że miał żonę. Okazało się mianowicie, że był on kiedyś oskarżony o kradzież palta i w dokumentach sprawy w rubryczce „stan cywilny” wpisano „żonaty”. Budzi to zrozumiałą sensację na sali sądowej i zmieszanie obu pań.

Trafiali się wprawdzie obrońcy pamięci majora, ale większość świadków oceniała go jak najgorzej. Eisert swojego zięcia uważał wprawdzie za wielkie dziecko, ale nowego narzeczonego córki – za oszusta i łowcę posagów. Wspominał, że nabrał o nim niepochlebnego mniemania kiedy Klob kurtkę skórzaną, znalezioną w czasie wycieczki do Szwajcarii, zamiast oddać, zgodnie z obyczajami szwajcarskimi, na dworcu kolejowym, zabrał do Warszawy i tu sprzedał za 200 zł szoferowi fabrykanta.
Faktycznie, rzuca się w oczy, że major – a właściwie eksmajor, bo został przecież zdegradowany i wyrzucony z armii za malwersacje[4] – miał przeszłość aferzysty i zawsze był przy pieniądzach; miał samochód, motorówkę, duży portfel akcji, któremi spekulował, jakiś czas był dyrektorem zakładów p. Eiserta. Grubsze kwoty pożyczał również swojemu rywalowi – to między innymi za jego fundusze wydzierżawiono folwark Petrykozy – i tu pojawiła się ciekawa linia obrony. Rotmistrz – który bez ogródek przyznawał się do zabójstwa – utrzymywał, że nie sfałszował weksli, tylko że otrzymał je od Kloba. Jednak powołany biegły grafolog uznał, że Klob z pewnością ich nie sfałszował, natomiast mógł to uczynić Grudzielski. W dodatku termin płatności weksli dziwnie zbiegał się z datą zabójstwa…

Mowa oskarzycielska, fot. Marjan Fuks, Przeglad Wieczorny

Sąd miał zatem do czynienia z konfliktem między dwoma bohaterami wojennymi o dość wątpliwej etyce, rozkapryszonymi, rozhisteryzowanymi, małostkowymi, chwiejnymi. Na tle tych dwóch oficerów kobiety z rodziny Eisertów wydawały się znacznie silniejsze, powściągliwsze i konsekwentne. 

Prokurator Rauze rozpoczął mowę końcową kwieciście: Strzały skierowane przez oskarżonego do Kloba w pałacu ateńskim uderzyły w noc ciemną obyczajowości naszej, jak piorun o świetlnych błyskawicach. Ale mimo jego retorycznych wysiłków sąd przyjął najdalej posunięte okoliczności łagodzące i uznawszy Grudzielskiego za winnego zabójstwa w uniesieniu i sfałszowania weksli, skazał go na łączną karę zaledwie trzech lata więzienia z zaliczeniem blisko półtorarocznego aresztu oraz 3600 zł odszkodowania na koszty pogrzebu. Jednak bez symbolicznej złotówki za straty moralne, wychodząc z założenia, że moralnym sprawcą całego nieszczęścia był sam zabity Klob[5].

Na tym jednak rzecz wcale się nie skończyła.

Rotmistrz Grudzielski opuścił więzienie w październiku 1931 roku. Wysłano go potem do Ameryki 

Po rozprawie, która pozostawiła reputację pani Eisertowej i jej córki w strzępach, obie damy postanowiły bronić swojej czci. Zgodnie z dewizą, że najlepszą obroną jest atak, podały do sądu cały szereg świadków, którzy składali zeznania zarówno przed warszawskim konsystorzem, jak i podczas sprawy o zabójstwo. Oskarżyły o krzywoprzysięstwo i oczernianie całą gromadkę byłej służby: dwóch lokajów Eisertów, lokaja Kloba i lokaja Grudzielskich (wraz z jego żoną) oraz ich pokojówkę, wreszcie dwóch byłych mężów jako „podżegaczy” do składania fałszywych zeznań. Z początku śledztwo utknęło w martwym punkcie i dopiero sąd apelacyjny przyznał paniom prawo do oskarżyciela posiłkowego. W czerwcu 1931 roku doszło do procesu, tak oto zapowiadanego przez dziennikarza „Dziś. Przeglądu Wieczornego”: Wszelkie opisy orgji, odbywających się rzekomo w jej mieszkaniu, w których miał brać udział mjr. Klob, są – zdaniem p. Eisertowej – wymyślone, celem oszkalowania jej. Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych i zakończyła się uniewinnieniem wszystkich oskarżonych.

Rotmistrz Grudzielski, któremu zaliczono na poczet kary czas spędzony w areszcie, opuścił więzienie mokotowskie w październiku 1931 roku. I jako że był nieobliczalny, rodzina postanowiła się go trwale – choć bezkrwawo – pozbyć: plenipotent jego żony wręczył mu pieniądze na podróż do Ameryki. 

Było to rozwiązanie korzystne dla wszystkich: on mógł zacząć nowe życie, a w Polsce po prostu znikał z obrazka. Spakował się, pojechał posłusznie do Gdyni, ale tam, zanim się zaokrętował, znów odezwał się w nim Dymitr Karamazow. Spotkał jakichś kumpli z więzienia, zagrała w nim kawaleryjska fantazja i postanowił, że szkoda marnować takiego kapitału, lepiej go pomnożyć w kasynie w pobliskich Sopotach. Oczywiście wszystko przepuścił i na tym skończyła się jego wielka amerykańska przygoda. 

Ale żyć z czegoś musiał. 

Dziennikarz rozmawia z adwokatem, fot. Express Poranny

Małżeństwo Grudzielskich zostało rozwiązane dopiero w 1942 roku 

Jan Wiechno był młody, ale obrotny. Zaczynał przestępczą karierę już jako student, niedoszły doktor filozofii: zatrudnił się w urzędzie skarbowym i ściągał należności podatkowe, z początku sumiennie, ale potem zaczął je malwersować[6]. Ujęto go w roku 1924 i skazano na rok więzienia. Kiedy wpadł ponownie w 1927 roku, był już (w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat) szefem gangu. Posługiwał się pięcioma nazwiskami, wprawnie fałszował dokumenty. Wykorzystywał skradzione dowody osobiste[7], do których wklejał zdjęcia kumpli; z tymi papierami zakładali sobie książeczki PKO, na które wpłacali po parę złotych, a potem – kiedy Wiechno sfałszował zestawienia wpłat i podpisy urzędnicze – mogli jeździć po całym kraju i podejmować z takiej książeczki po kilkaset złotych. Proceder ten zakończyły aresztowanie i wyrok[8], ale po niespełna dwóch latach policję zawiadomiono, że PKO znów jest okradane w podobny sposób. Okazało się, że Wiechno wyszedł przedwcześnie z więzienia za kaucją i od razu założył kolejny gang. Zatrzymano go w kinie „Palace”, gdzie bawił w towarzystwie dam, i postawiono przed sądem wiosną 1930 roku. Tym razem dostał już pięć lat (w apelacji skrócone o rok), a że w tym samym czasie sądzono również Grudzielskiego, mieli okazję poznać się za kratami.

Widać Wiechno znów musiał wyjść na wolność wcześniej, bo już jesienią 1933 roku trafił przed oblicze sądu za dokładnie takie same oszustwa, co poprzednio. Jednak tym razem między jego kompanami zasiadł na ławie oskarżonych nasz stary znajomy, Stefan Grudzielski. Rotmistrz jako jedyny z całego gangu nie przyznawał się do winy – wyjaśniał, że w śledztwie oskarżył się sam, gdyż pragnął znaleźć dach nad głową i utrzymanie… w więzieniu i tam przezimować.

Sąd znowu potraktował go ulgowo, uznając, że do grupy przestępczej wciągnęła go przyjaciółka, Janina Kowalkowska (która zresztą pomiędzy aresztowaniem a procesem zmarła na gruźlicę), i skazano go na zaledwie półtora roku (Wiechnę na cztery razy tyle[9]). Wydaje się, że budził dość powszechne współczucie i był faktycznie traktowany jak „wielkie dziecko”, które może i radziło sobie w armii, ale nie w życiu codziennym.

Ostatnia wzmianka, którą udało mi się znaleźć na jego temat, sąsiaduje ze wzmianką pierwszą: aktem ślubu z roku 1922. Ponad dwadzieścia lat później, 20 lutego 1943 roku, w księdze parafialnej dopisano, że – zaskakująco długo trwające – małżeństwo Grudzielskich zostało wreszcie rozwiązane wyrokiem sądu niemieckiego z dnia 23 grudnia 1942 roku.       

Za: „Tajny Detektyw” 24/1933 z 11 VI 1933; „Dobry Wieczór” z 7 VI 1938; „Dziś. Przegląd Wieczorny” z 14 I i 21 V 1931; „Express Kaliski” z 21 XII 1928; „Express Poranny” z 6, 8, 9, 10, 11 IV 1930 oraz 15 I 1931, 1 II 1934 i 8 VI 1938; „Gazeta Poranna” z 2 V 1922; „Kurjer Czerwony” z 3 VI 1925 oraz 19 I i 7 IV 1930; „Kurjer Polski” z 12 VI 1929, 21 II i 18 VI 1931 oraz 1 XI 1933; „Kurjer Poranny” z 12 VI 1927, 15 I oraz 8 i 10 IV 1930, a także 2 X 1931; „Kurjer Warszawski” z 12 XI 1921 i 8 IV 1930; „Przegląd Wieczorny” z 9 V 1924, 9, 10, 11, 18 i 19 IV oraz 9 V i 30 X 1930; „Warszawski Dziennik Narodowy” z 11 VI 1938; „Wiadomości Codzienne” z 9, 10 i 12 IV 1930; akta parafii św. Aleksandra w Warszawie; Anna Gronczewska, Eisertowie i Schweikertowie, czyli historia wielkich fortun, „Dziennik Łódzki” z 24 XI 2016.


[1] Uzupełniał ten opis „Kurjer Czerwony”: wysoki o miłej powierzchowności mężczyzna. Szpeci go łysina, nie licująca z jego młodą stosunkowo twarzą.

[2] Pani Eisertowa zaprzeczyła temu, stwierdzając, że zegarek był u niej w sejfie. To nie znaczy przecież, że major go nie wyniósł. Na kolejnej rozprawie ostentacyjnie wręczyła zegarek byłemu mężowi. 

[3] Tak nazywano wówczas (i jeszcze po wojnie) nagie przyjęcia połączone z orgią.

[4] Konkretnie chodziło o przyjęcie łapówki w postaci samochodu marki Austro-Daimler za wybranie dostawcy dla armii.

[5] Strony apelowały od tego wyroku w czerwcu 1930 roku – prokuratura domagała się stwierdzenia, że było to zabójstwo z premedytacją, obrońcy z kolei – uznania go za zbrodnię w afekcie i uwolnienia skazanego od zarzutu sfałszowania weksli. W lutym 1931 roku sąd apelacyjny wyrok utrzymał, tylko zasądził tę symboliczną złotówkę za straty moralne.

[6] Było to w sumie ok. 400 milionów marek. Brzmi to bardzo szumnie, ale mówimy o czasach hiperinflacji. Reforma Grabskiego przeliczała 1,8 miliona marek na złotówkę, a zatem było to ok. 222 zł po reformie. 

[7] Choć niekoniecznie; jeden z dowodów osobistych został wygrany w domino w cukierni Kleszcza na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej.

[8] Trzy lata, za sprawą amnestii – dwa.

[9] W apelacji wyrok skrócono mu do ośmiu miesięcy, natomiast Wiechnie obniżono wyrok do lat czterech, który to czas wykorzystał na planowanie kolejnego oszustwa. Tym razem po wyjściu na wolność wstąpił do działającego już gangu i wspólnie nacięli firmę Centralne Biuro Sprzedaży Opakowań Blaszanych na dwieście tysięcy. Pomagał im zatrudniony w centrali buchalter Tadeusz Latoszek, który – kiedy w biurze pojawiła się policja – palnął sobie w głowę. Tym razem Wiechno dostał cztery lata, a przywódcy gangu po pięć i sześć lat.

 

Jacek Dehnel
  1. Styl życia
  2. Społeczeństwo
  3. Jacek Dehnel: Wszystkie rozprawy rotmistrza G.
Proszę czekać..
Zamknij