Jacek Dehnel: Pierwowzory bohaterów „Vabanku”: Kwinto, pobożny bankier, część I

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Tym razem opowiada o bankierze Stanisławie Kwinto, pierwowzorze postaci z filmu „Vabank”.
Stanisław Kwinto, podobnie jak jego filmowy odpowiednik, Henryk Kwinto, był związany z bankami – jednak nie jako kasiarz, tylko jako właściciel banku; z postaci „Vabanku” przypominał najbardziej Gustawa Kramera.
Kamienica przy Marszałkowskiej 121 stała na południowym rogu z Sienną; jeśli nałożyć ją na dzisiejszą siatkę miasta, jej front sięgał do torowiska tramwaju, a tylna oficyna – do kwietnika oddzielającego jezdnię od nowo otwartego Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Na tle sąsiednich budynków (jak wielki gmach Towarzystwa Ubezpieczeń „Rosja”, domy Zambonich, Kleinmana, liczących po cztery piętra, po pięć pięter) była raczej niepozorna i należy się spodziewać, że gdyby nie wybuch wojny, i tak poszłaby pod kilof, jak ta, która ustąpiła Centrali PKO na rogu Świętokrzyskiej albo jak hotel Metropol, który lada chwila miał być wyburzany pod kompleks Assicurazioni Generali. Jednak jej staromodna forma, okna rozdzielone boniowanymi lizenami, jakby było to co najmniej włoskie palazzo, mogły działać na korzyść firmy: kojarzyły się z tradycją i solidnością. A na tym właśnie budował swój wizerunek Stanisław Kwinto herbu Ślepowron, właściciel Domu Bankowego.
Kwinto, wywodzący się z ziemiańskiej rodziny z Wileńszczyzny, po I wojnie światowej przybył z rodziną do Warszawy, miasta swojej żony. Wcześniej robił karierę na terenach dzisiejszej Ukrainy: był dyrektorem cukrowni na Wołyniu, w Charkowie był administratorem dóbr hrabiego Szuwałowa (byłego generał-gubernatora warszawskiego, czyli najwyższego reprezentanta cara w Priwislinskijim Kraju), potem właścicielem majątku w Zagłębiu Donieckim i udziałowcem pól naftowych, ale wszystko to przekreśliła rewolucja. W stolicy niepodległego państwa stał się znaną figurą – wygłaszał opinie jako ekonomista, był członkiem elitarnych stowarzyszeń, jak Klub Myśliwski, kandydował do rady miejskiej. Przede wszystkim jednak w roku 1923 założył bank – i tu grał na swojej opinii. Uważany był za człowieka nadzwyczaj pobożnego, gardzącego hazardem i innymi przyjemnościami, a nade wszystko – Żydami i żydowskimi bankierami[1]. Cały personel stanowiła jego bliższa i dalsza rodzina oraz wieloletni znajomi. Jak to ujął „Dobry Wieczór”: Gdyby istniała możliwość prezentowania się osobiście na słupie reklamowym, niewątpliwie Stanisław Kwinto nie odmówiłby sobie tej drogi do serca przypadkowego przechodnia, gdyż cała jego karjera była oparta na dodatniem wrażeniu, które budził i na posiadanej opinji. Nie bywał w lokalach, nie grał na wyścigach, ubierał się skromnie w znoszone garnitury, a przed otwarciem i po zamknięciu banku codziennie wstępował do kościoła na modły[2]. Dyrdali więc do niego z kapitałem kanonicy i hrabiny, endeccy kupcy i prałaci, a on obracał, obracał, obracał, aż ich wszystkich dokumentnie wyobracał.
„Patriotyzm” miał na ustach nieustannie, była to przykrywka jego interesów, o czym najlepiej świadczy historia majątku Mereczowszczyzna na Polesiu.
Stanisław Kwinto równie szybko zaliczył wzlot, co upadek

Mereczowszczyzna, licząca sześć tysięcy hektarów, głównie lasów, należała do rozległych dóbr hrabiów Pusłowskich, których centrum stanowił pałac w Kosowie zbudowany w stylu, jak pisała prasa, maurytańsko-gotycko-zwarjowanym. Poszczególne części majątku przechodziły różne koleje losu[3], a Mereczowszczyzna przed I wojną światową trafiła w ręce pewnej osobliwej pary: Jerzy Aleksandrowicz Jurijewski był nieślubnym synem cara Aleksandra II[4], a jego żona, Aleksandra von Zarnekau, była z kolei córką księcia Konstantego Oldenburskiego i jego morganatycznej żony, gruzińskiej księżniczki Agrypiny Japaridze, której po ślubie car nadał tytuł hrabiny von Zarnekau.

Byli to zatem członkowie szeroko pojętej rodziny carskiej, ale o podrzędnym statusie. Ślub wzięli w Nicei, mieszkali w Paryżu i po ośmiu latach się rozwiedli. Mereczowszczyzna najwyraźniej przypadła w rozwodzie żonie, która nie zamierzała przeprowadzać się ze stolicy świata na Polesie i sprzedała ją Abramowi Kaganowi, który w przedrewolucyjnej Rosji był milionerem (dorobił się na grze na giełdzie oraz właśnie na handlu dobrami ziemskimi), a i jako imigrant we Francji miewał się finansowo całkiem dobrze. Kwinto (któremu najwyraźniej Żydzi nie przeszkadzali, kiedy sam mógł zarobić), założył z Kaganem – wnosząc kapitał 30 tys. dolarów – spółkę Zenopol, która miała rozparcelować ziemię. A dźwignią interesu był… Tadeusz Kościuszko.

Otóż w środku tego majątku należącego do Żyda, a wcześniej do pomniejszych przedstawicieli carskiej rodziny, stał skromny drewniany dworek, w którym przyszedł na świat bohater narodowy. I tego chwyta się Kwinto, który latem 1930 roku rozpoczyna w prasie wielką kampanię narodowej kolonizacji. Nagłówki krzyczą: Rozpalmy ognisko kultury polskiej na Polesiu! Wieniec gospodarstw polskich wokół historycznego dworku Kościuszki czy Ziemia Kościuszkowska czeka na polskich rolników. Niezwykle przystępne warunki osiedlenia się w Mereczowszczyźnie. Kolonizatorzy, zamiast w tęsknocie za własnym zagonem ziemi, porzucać Ojczyznę, aby w dalekiem Peru trzebić odwieczne lasy bez żadnej nadziei na przyszłość już 9 czy 10 godzin drogi od Warszawy mieli się wbijać w masy białoruskiej i prawosławnej ludności miejscowej. Równocześnie zapewniano, że ta ludność wprost garnie się do Polaków, a warunki współżycia ustalą się łatwo i składnie. Kwinto oferuje nie tylko grunt, ale również projekt i budowę domu oraz oprocentowanie inwestycji[5], a prasa publikuje entuzjastyczne listy starych rolników i związku młodzieży wiejskiej z Sochaczewa, która z tej kolebki Kościuszki pragnie promieniować kulturalnie.

Kwinto chodzi w glorii, pęcznieje. Jego firma bierze pożyczki na ponad sto tysięcy dolarów, kupuje od książąt Woronieckich pałacyk w Alejach Ujazdowskich 49. W sierpniu 1931 roku Zakłady Chemiczne Stanisław Kwinto i Synowie w Toruniu reklamują rzucony właśnie na rynek „Polofan”, polską odpowiedź na zagraniczny celofan, wszystko oczywiście z powodów patriotycznych: bardzo ważnem jest dla polskiego przemysłowca i kupca, aby potrafił ocenić wartość swego rodzimego fabrykatu, nie przepłacając zagranicznych importów!
Ale za tą fasadą wszystko się kruszy. Raptem miesiąc później, pod koniec września 1931, w gazetach nagle pojawiła się maleńka notka, że Kwinto ogłasza upadłość: aktywa firmy przewyższają pasywa, nie mogą jednak być upłynnione. Notka maleńka, skandal olbrzymi.
Kwinto okazał się nie tylko złym doradcą, lecz także oszustem
Najpierw padła firma Zenopol[6], dom bankowy, wreszcie zakłady chemiczne; na licytację idzie ziemia na Mereczowszczyźnie, pałacyk w Alejach. Syndykiem masy upadłościowej zostaje adwokat Leopold Żaryn[7]. Kwinto wprawdzie zaklina się, że to wszystko z powodu inwestycji w Ziemię Kościuszkowską i nieuczciwości wspólnika, który prysnął do Paryża, ale zaczynają się nad nim zbierać czarne chmury i 24 marca 1932 roku zostaje zaaresztowany pod zarzutem złośliwego bankructwa defraudacji na wielką skalę.

Kiedy afera trafia na pierwsze strony gazet, zgłaszają się kolejni oszukani, w tym wielu z wyższych sfer: dyplomaci, kresowi ziemianie (np. hrabina Maria Plater-Zyberk) i duchowni. Ale również Żydzi – jak kupiec Chil Blat, który za 6200 dolarów zakupił drzewo wyrębowe. Zapłacił z góry, dostał w zamian „tymczasowe świadectwa” na aukcje firmy Zenopol… i na tym się skończyło. Z aukcji nie zobaczył ni karteluszka, z góry drewna – a ni drzazgi.
Sanacyjny piłsudczykowski „Tajny Detektyw” z wyraźną satysfakcją pisał o klientach endeckiego bankiera: Ludzie ci ufali mu z znacznej mierze z tytułu jego afiszowania się z przynależnością do obozów politycznych, początkowo narodowej demokracji, później chrześcijańskiej demokracji, jako że Kwinto umiał przytem udawać człowieka pobożnego, skromnego, pracowitego. I, dodajmy, używał antysemityzmu jako wabika.
Jako pierwszy na policję zgłosił się Eugeniusz Monczyński vel Mączyński[8], reemigrant z Chicago, który radził się bankiera, gdzie ma ulokować przywiezioną z Ameryki fortunę zbitą na handlu mąką: 80 tys. dolarów. Kwinto odradził mu jeden bank, bo pozostaje pod wpływami osób obcej narodowości (wiadomo jakiej); drugi – bo pozostaje pod wpływami osób niesprzyjających obozowi Narodowemu, więc dobry i pobożny obywatel nie może tam wpłacać kapitału. Skromnie zaproponował mu lokatę we własnym banku, u dobrego i pobożnego obywatela, ale z tego patriotyzmu jeszcze go namówił, żeby – dla uniknięcia opłat skarbowych – założyć konto na fikcyjne nazwisko, bo u niego wielu hrabiów i adwokatów ma konta pod pseudonimami. Jako człowiek rodzinny zaproponował, żeby utworzył je od imion dzieci i tak – od brata Tadeusza i syna Piotra – powstał zmyślony „Tadeusz Piotrowski”. Na podobne machinacje Kwinto namówił niejakiego Karwowskiego, który stracił 400 tys. złotych.
Czasem jego modus operandi był prosty: brał czyjeś oszczędności – na przykład 75-letniego głuchego już i ślepego adwokata Budnego – i po prostu chował je do kieszeni. Przyjmował listy zastawne banków Żytomierskiego i Kijowskiego, które miał zmienić na listy banku Wiedeńskiego, na co nie wydawał pokwitowania lub wydawał lipne, w którym nie było mowy o wypłaceniu gotówki. Ziemianie Podhorscy stracili tak ponad 400 tys. złotych. Prowadził też, jak podawała gazeta „Dzień Dobry”, specjalne przedsiębiorstwo przyjmowania samochodów pod zastaw przy czym przyjmował tylko samochody od firm automobilowych, znajdujących się w tarapatach pieniężnych. A potem cwanie je opylał – na przykład pewnemu kapitanowi obiecał 11 tys. za samochód, ale wypłacił 4 tys., a resztę miał donieść po uzyskaniu ich od klienta, pewnego ziemianina. Kiedy przyszło do płacenia, powiedział, że stało się nieszczęście, ziemianin popełnił samobójstwo i trzeba cierpliwości. Kapitan, znalazłszy się w potrzebie finansowej za sprawą ciężkiej choroby dziecka, przyniósł bankierowi pod zastaw całą rodzinną biżuterię. Jak to? Przynosi mi pan święconą rzecz? – oburzył się Kwinto, widząc między precjozami ślubną obrączkę. – Takich objektów nie przyjmuję! Ale przyjął, a kiedy po jakimś czasie kapitan wrócił, żeby wykupić zastaw, usłyszał, że nie był to zastaw, tylko zakup, i biżuteria została sprzedana. Zresztą dom bankowy nie miał żadnej książki depozytów, leżały one, jeśli tak rzec można, luzem.
Szeroką publiczność oszukano natomiast na ratalnej sprzedaży dolarów: klient sobie po troszku ciułał, wpłacał co miesiąc jakąś kwotę, a po jakimś czasie dostawał papier, że banknot o takim a takim numerze seryjnym stanie się jego własnością po wpłaceniu ostatniej raty. Oczywiście numer był zmyślony, a Kwinto całą kasę przejmował.
Kwincie przed sądem postawiono zarzuty o malwersację
Do firmy wprowadzono kilku rzeczoznawców, którzy zgłębiali całe skrzynie dokumentów. W marcu 1932 roku pisano o trzech, potem o czterech, sześciu, wreszcie dziesięciu milionach złotych strat; najpierw o 150 poszkodowanych, potem 370, wreszcie 900, z czego sam tylko wspólnik Kagan stracił dwa miliony (ale trudno orzec, jak było naprawdę, bo bezpośrednią przyczyną bankructwa miało być wpisanie ogromnej fikcyjnej hipoteki na syna Kagana, który wystawił firmę na licytację i doprowadził ją do upadku). Jednym z wierzycieli był też skarb państwa – z tytułu zaległych podatków, kar i procentów należało mu się ponad ćwierć miliona.
Z początku Kwinto uspokajał władze i wierzycieli, że jego zakłady chemiczne mają wspaniały patent na ulepszony celofan, przynoszący mu krociowe zyski, które z łatwością spłacą zobowiązania (zwłaszcza jeśli uda mu się uzyskać zamówienia wojskowe na celofanowe gogle), okazało się jednak, że informacje jego są nieprawdziwe, gdyż papier taki jest dawno przez inne fabryki wyrabiany. Natomiast same zakłady, również postawione w stan upadłości, okazały się obciążone hipoteką wyższą od wartości gmachu i wyposażenia na nazwisko pani Gougler. Maria Eliza Gougler, Szwajcarka, była przed laty boną synów Kwinty i została przy rodzinie jako zaufana sekretarka – a zarazem kochanka pana domu, bo tego u pobożnych hipokrytów też przecież nie może zabraknąć. Na dwa tygodnie przed ogłoszeniem upadłości banku wyjechała za granicę, zapewne w celu zdeponowania części zdefraudowanych kwot w bankach szwajcarskich i włoskich.

Kwinto został wezwany na przesłuchanie i zaaresztowany – czego się zresztą spodziewał; dwa dni wcześniej do jego mieszkania przy Marszałkowskiej 74 zapukali pomyłkowo policjanci robiący nalot na znajdujący się piętro niżej nielegalny dom gry, a bankier zawołał od razu: – Czy panowie mają nakaz prokuratora?
No ale niebawem się tego doczekał, a policja zrobiła rewizję i w pokoju pani Gougler znaleziono trzy tysiące złotych dolarów i ponad trzysta innych złotych monet, które trafiły do depozytu sądowego, podobnie jak pieniądze z licznych kont założonych w różnych bankach przez Kwintę na jej nazwisko. Po kilkudniowej obserwacji, kiedy obrotna Szwajcarka nie spodziewała się już przeszukań, dokonano kolejnej rewizji i w ściennej skrytce znaleziono dolary i ruble w złocie na sumę kilkunastu tysięcy złotych, a panią Gougler zaaresztowano. Tłumaczyła się, że to jej prywatne oszczędności, a zbieranie monet stanowi jej pasję – jednak takiej fortuny nie dało się zaoszczędzić z 400 złotych pensji…
W kwietniu roku 1932 Kwincie postawiono zarzuty o malwersacje i umyślne bankructwo, a Gouglerowej – za współudział w oszustwie. Ale sprawa dopiero się rozkręcała.
Za: „Tajny Detektyw” 15/1932 z 10 IV 1932; „Dobry Wieczór” 21 I 1934 i 7 XI 1935 a także 9 IV 1936; „Dzień Dobry” z 25 i 26 III, 5 IV i 9 XII 1932 oraz 7 II i 26 V 1934, „Express Kaliski” z 26 i 30 III oraz 29 IV i 9 XII 1932, 23, 24 i 26 I 1934; „Express Mazowiecki” z 25 V i 23 VII 1933 i 24 I 1934; „Express Poranny” z 5 VI oraz 24, 25 i 31 VIII 1930, 26, 30 i 31 III, 3, 5 i 14 IV, 27, 28 i 30 XI oraz 2, 19 i 29 XII 1932, 20 VII 1933, a także 15 V 1936; „Gazeta Handlowa” z 29 VIII 1931; „Kurjer Czerwony” z 25 i 29 III 1932; „Kurjer Polski” z 21 i 24 I 1934; „Kurjer Poranny” z 30 IX 1931, 25, 26-27, 30 i 31 III, 2 i 5 IV oraz 12 X 1932 a także 23 i 24 I 1934; „Kurjer Warszawski” z 23, 24 i 25 I oraz 25 II 1934; „Monitor Polski” z 12 I 1932; „Mucha”, 8 IV 1932; „Wieczór Warszawski” z 22 VII 1933 oraz 21 i 25 I 1934; księgi parafii Wszystkich Świętych i Zbawiciela.
[1] Według „Tajnego Detektywa” toczył wieloletnią walkę ze znanym i wpływowym bankierem warszawskim, Adolfem Peretzem, którego pokonał i zmusił do ustąpienia z Rady Giełdy Warszawskiej po 30 latach pracy – acz Peretz chyba po prostu przeszedł na emeryturę, bo w 1932 roku miał 77 lat, a rok później umarł.
[2] Był to stojący nieopodal banku Kwinty nieistniejący dziś kościół Imienia Jezus przy Moniuszki. Pod koniec XIX wieku rozebrano kompleks zabudowań Szpitala Dzieciątka Jezus przy pl. Wareckim (dziś Powstańców Warszawskich) i na jego miejscu wzniesiono nowe centrum finansowe stolicy; kaplica kościelna jednak pozostała (acz przebudowana) – nie przetrwała jednak wojny i jej ruiny doburzono w roku 1953. Dziś na tym miejscu stoi paskudny wieżowiec Moniuszki Tower.
[3] Według jednych źródeł pałac został skonfiskowany Pusłowskim po powstaniu styczniowym, według innych – sprzedany ok. 1890 roku na pokrycie długów karcianych hrabiego Leona kupcowi Aleksandrowowi, który sprzedał go księżnej Trubeckiej, wedle jeszcze innych zakupiony przez Zarząd Apanażów Cesarskich. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości sam pałac przeszedł na własność państwa i stanowił, nieco zrujnowaną, siedzibę starostwa. Część dóbr jeszcze w latach 30. należała do Pusłowskich.
[4] Owdowiawszy, car poślubił morganatycznie jego matkę po kilkunastu latach związku i niecały rok później zginął w zamachu.
[5] Gospodarstwo o powierzchni 15 hektarów kosztowało 8 tys., projekt i budowa domu kolejnych 8,5 tys.; kogo nie było na to stać, mógł zainwestować w udziały po 1 tys. złotych, od których wypłacano co pół roku dywidendę.
[6] Przy tej okazji państwo zajęło część ziemi z dworkiem Kościuszki na muzeum; do wybuchu II wojny światowej muzeum nie powstało, a dworek stopniowo niszczał, tyle tylko, że w jego drewnianej ścianie osadzono sfinansowaną ze składek spiżową tablicę.
[7] Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa – to stryjeczny dziadek pisowskiego senatora Jana Żaryna, który niedawno wsławił się przeputaniem setek tysięcy z pieniędzy podatników na fałszywy „fortepian Paderewskiego”.
[8] Mieszkał przy Pięknej 11, w ogromnej, istniejącej po dziś dzień kamienicy na rogu z Mokotowską.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.