Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Tym razem pisze o matkobójcy Witalisie Morozowie.
Wiosenna noc, jasna, bo pełnia była parę dni temu, a niebo akurat bezchmurne. W 1932 roku końcówka kwietnia jest ciepła, ale po zmroku robi się chłodnawo. Zbliża się już północ, a ulicą Poznańską idzie dziwnym krokiem młody, nieco niechlujnie ubrany człowiek, po czym staje pod numerem 15. To wielka kamienica Glassów, kilka lat wcześniej wykupiona przez Związek Radziecki i przebudowana na potrzeby poselstwa. Nad wejściem umieszczono wówczas wielkie godło ZSRR – glob otoczony wieńcem kłosów i promieniami wschodzącego słońca (jest tam zresztą do dziś, tylko bez sierpa, młota i gwiazdy). Pod tym właśnie godłem chłopak przechodzi, wkraczając do środka. Staje w poczekalni i żąda spotkania z posłem, ale o tej porze oczywiście urzędnicy już nie pracują. Wszyscy poszli do domów, został tylko woźny, który grzecznie wyprasza go za drzwi. Ten jednak po chwili wraca, stawia żądania, żeby ukryć go przed policją.
Matkobójca Witalis Morozow chciał, by radzieccy dyplomaci uratowali go od kary
Woźny zauważa plamy krwi na jego ubraniu i kołnierzyku koszuli, więc wycofuje się ostrożnie i dzwoni na policję, żeby ktoś zabrał podejrzanego natręta. Komisariat Policji Państwowej nr 11 mieści się przez ścianę, przy Poznańskiej 13, więc posterunkowy jest na miejscu za chwilę, ale boi się naruszyć eksterytorialność placówki dyplomatycznej i staje niepewnie przed wejściem. Tymczasem woźny musiał zawezwać posiłki, bo młody mężczyzna, stawiający wyraźny opór, zostaje wyniesiony na ulicę przez funkcjonariuszy poselstwa. Teraz wszystko stało się legalne i policjant, jak donosił „Express Kaliski”, skorzystał z pierwszego momentu, w którym ten znalazł się na ulicy, i złapawszy go z tyłu za kołnierz, odprowadził do komisarjatu.
Nie wiemy, czy woźny poselstwa był Rosjaninem, czy Polakiem, ani po jakiemu rozmawiał z nieoczekiwanym petentem. Ale wiemy, że placówka Związku Radzieckiego nie była adresem przypadkowym. Witalis Morozow – tak się bowiem nazywał – był Rosjaninem i, popełniwszy zbrodnię, nabrał przekonania, że radzieccy dyplomaci uratują go i wywiozą z kraju.
Tymczasem na 11 komisariacie szybko zorientowano się, że jest to człowiek poszukiwany za morderstwo – i to morderstwo rzadkie, obłożone wielkim społecznym tabu, mianowicie: matkobójstwo.
Witalis Morozow pochodził ze zubożałej rosyjskiej rodziny mieszkającej w Warszawie
Dom przy Kawęczyńskiej 8 dziś nie istnieje i nie udało mi się nawet znaleźć żadnych jego zdjęć. W owych latach to ulica biedoty – przewija się w prasie jako miejsce pijatyk, pobić i walk na noże. Domy, owszem, bywają całkiem spore, czteropiętrowe, ale w niewielkich mieszkankach gnieżdżą się ludzie bez zajęcia, drobni przestępcy i cwaniaczkowie. W tym samym domu pod numerem 8 mieszkali m.in. bezrobotny, który dostał okulary od firmy Gerlach, za co składał podziękowania na łamach gazety, biuralistka (widać też bez pracy, bo trudniąca się zbieraniem pieniędzy na Macierz Szkolną), którą przyłapano na podprowadzaniu pieniędzy z puszki, a nawet jedna z dwóch rutynowanych bachantek, które najpierw zachęciły obcego mężczyznę słowami Panie ładny, chodź pan na wódkie! i naciągnęły go na koszta, następnie zaś porzuciły, ululanego w zaspach topniejącego śniegu. To nie była dobra dzielnica, a rodzina Morozowów pamiętała lepsze czasy.
Ojciec był za carskich czasów sędzią śledczym, więc kiedy w czasie I wojny światowej do Warszawy wkroczyli Niemcy, zabrał bliskich i ewakuował się z resztą Rosjan na Wschód. Ale śledczy niebawem umarł, wokół zaczęły się nowe, bolszewickie porządki. Wdowa, Elżbieta, została w tej zawierusze sama z dwoma małymi synkami. Znów wyszła za mąż, za pana Rojgbauma (zapewne z rodziny warszawskich wojskowych) i znów owdowiała, o co w tych warunkach było nietrudno. Wtedy podjęła decyzję, by powrócić z Witalisem i Wsiewołodem do Warszawy.
Zamieszkali w typowym dla tamtej zabudowy maleńkim mieszkanku: pojedynczym pokoiku na końcu korytarza, bez łazienki ani bieżącej wody. Elżbieta, jak dowiadujemy się z „Tajnego Detektywa”, zajmowała się udzielaniem lekcyj muzyki zarabiała na utrzymanie i na kształcenie synów. Starszy wstąpił do wyższej szkoły technicznej im. Wawelberga i Rotwanda, młodszy po otrzymaniu matury wstąpił na Politechnikę. Przyszedł wielki kryzys, lekcje się skończyły, ale żyli jakoś, wyprzedając resztki biżuterii i domowe sprzęty. Na szczęście Witalis lada chwila miał skończyć studia i mógł iść do pracy, przejmując obowiązki głowy domu i jedynego żywiciela.
Tak się jednak nie stało.
Witalis Morozow zabił matkę, Elżbietę Rojgbaumową, z którą nie potrafił żyć w zgodzie
W tej samej kamienicy mieszkał pewien kelner z młodą, ładną żoną i trójką małych dzieci. W sobotę, 23 kwietnia, w południe, kiedy sąsiadka była tylko z najmłodszem dzieckiem, do mieszkania jej wpadł Witalis Morozow, który objął ją wpół, wołając: – Kocham panią, kocham już dawno, nie odpychaj mnie!... Przerażona tym nagłym wybuchem afektu miłosnego, kobieta wyzwoliła się z uścisku napastnika i wskazała mu drzwi. Morozow ociągał się przez chwilę, ale wkrótce ustąpił.
Wrócił na Kawęczyńską koło dziewiątej wieczorem i tu historia zaczyna się rozgałęziać. Niektórzy twierdzą, że rodzina żyła zgodnie, nawet jeśli matka była głęboko wierząca i konserwatywna, a starszy syn skłaniał się do lewicy, czy wręcz komunizował. Inni, że dochodziło tam do stałych nieporozumień i kłótni. Wedle jednych krytycznego dnia nie było żadnych nieporozumień pomiędzy nim a matką, wedle innych zza drzwi dobiegały odgłosy ożywionej rozmowy, Elżbieta zaś strofowała go kilkakrotnie słowami Witalis, co ty robisz, uspokój się! Uwagę niektórych zwróciło dopiero to, że zamknął drzwi na klucz i na korytarzu zaczął w umywalni spłukiwać zakrwawione ręce. Choć byli i tacy, którzy upierali się, że ręce i nóż obmywał w pokoju, do którego zakradł się synek sąsiadów i, ujrzawszy straszliwy widok, wybiegł stamtąd z krzykiem. Wydaje się, że dziennikarze byli gotowi zapisać dowolną wersję zdarzeń. Nawet taką, że sprawcę ujęli na miejscu sąsiedzi, choć wiemy, że to bzdura.
Tak czy owak, wezwano policjantów, zanim ci jednak przybyli, Morozow spokojnie wyszedł z budynku. Policjanci wezwali ślusarza, ślusarz otworzył drzwi i wewnątrz odkryto leżące w kałuży krwi zmasakrowane zwłoki matki, Elżbiety Rojgbaumowej. Niektóre notki wspominają tylko o poderżniętym gardle, inne o kilku ciosach, jeszcze inne o stu kilkunastu ranach od pchnięć nożem.
Bulwarówki przypisywały Morozowowi choroby psychiczne i dewiację
Dalsze wydarzenia tego wieczora już znamy: policja zabrała Witalisa spod rosyjskiego poselstwa i odstawiła do aresztu, jednak sprawca – blady, lękliwy blondyn, jak opisywał go „Wieczór Warszawski” – zachowywał się osobliwie. Mówił od rzeczy, ubliżał wszystkim wokół, rzucał się na policjantów (jednego z konwojentów zranił nawet kajdankami w głowę), zaczynał się nagle rozbierać, unikał wzroku, mówił, że nie pamięta, jak się nazywa. W urzędzie śledczym nie pozwolił się sfotografować, grożąc rozbiciem aparatu. Wielką awanturę urządził również, kiedy próbowano go fotografować w celi aresztu. W dodatku podczas przeszukiwania mieszkania na Kawęczyńskiej znaleziono listy do brata, które napisał w tragicznym dniu, a które okazały się kompletnie bezsensowne. Brano zatem pod uwagę, że zbrodnia była wynikiem choroby psychicznej, zwłaszcza że jego ojciec swego czasu spędził krótki okres na leczeniu psychiatrycznym. Z drugiej strony niektórzy sugerowali, że aresztant celowo symuluje, a bełkotliwe listy spreparował zawczasu, żeby przyczyniły się do uniewinnienia. Konieczna była opinia biegłych i Morozowa przewieziono do tego samego zakładu w Tworkach, gdzie lata temu leczył się jego ojciec.
Równolegle w prasie zaczęło się piłowanie chwytliwych kawałków – seks i „dewiacje” zawsze dobrze się sprzedają. Powściągliwy „Tajny Detektyw” informował, że wśród mieszkańców domu puszczono pogłoskę, jakoby zbrodnia miała podkład seksualny na tle zboczonych stosunków, jakie miały łączyć syna z matką. Pogłoski te, po dokładnem zbadaniu, okazały się jednak bezpodstawne. Mimo to podchwyciły je bulwarówki, które od razu zaczęły spekulować, że Morozow działał pod wpływem chwilowego zamroczenia o podłożu seksualnem („Express Kaliski”), czy w ataku szału na tle seksualnem („Dzień Dobry!”), że odegrały tu rolę jakieś momenty natury erotycznej, a nawet wprost, że uchodził za zboczeńca („Kurjer Poranny”).
Biegli oczywiście nie kierowali się opiniami prasowymi, tylko przez kilka tygodni obserwowali aresztanta i ostatecznie uznali go za chorego. W połowie czerwca sąd okręgowy na podstawie ich opinii uznał, że sprawca w momencie popełnienia zbrodni nie był poczytalny, i polecił umieścić go na stałe w zakładzie dla psychicznie chorych w Tworkach czy – jak to eufemistycznie ujmowała prasa – w domu zdrowia. Próbowano nawet podać do wiadomości publicznej diagnozę, ale dziennikarze – a może tylko zecerzy – z wyraźnym trudem przebijali się przez słownictwo medyczne, bo notka w „Dzień Dobry!” głosiła, że Morozow cierpi na schizofremję, t.j. chorobę, która powstała na tle patalogicznych zmian w mózgu, a oprócz tego na zboczenie seksualne, które w języku naukowym nazywa się „Kompleksem Edypa”. Zaś „5-ta Rano” obwieszczała, że począł zdradzać chorobę umysłową, która nosi nazwę izofremja.
Witalis Morozow pragnął lepszego życia, które miał mu zapewnić powrót do Rosji
Po blisko stu latach nawet lekarz nie może zdiagnozować człowieka, o którym ma tak skąpe dane. Musi nam zatem wystarczyć ogólnikowe „zabił, bo był chory”. Trudno mi jednak opędzić się od myśli, że być może przyczyny tej choroby wyłożone są jasno w całej historii.
Dwudziestoczteroletni chłopak jest miażdżony przez rzeczywistość jak w imadle – nie na takie życie się umawiał. Miał być synem wyższego urzędnika carskiego w Priwislinskim Kraju, rosnąć w dostatku, dostać posadę, odziedziczyć pozycję, tymczasem wszystko wywróciło się do góry nogami. Wegetował z bratem na utrzymaniu matki, w niewielkiej klitce na peryferiach, w stolicy niepodległego państwa. Dawna wielka Rosja przepadła, zmieciona przez rewolucję, a tu za Rosjanami nie tylko nie przepadano, ale w dodatku, co najgorsze, już się ich nie bano. Zamiast jako student Imperatorskogo Warszawskogo Uniwersitieta emablować córki sztabskapitanów i kupców pierwszej gildii, dostawał kosza od żony kelnera. A lada chwila miał wejść w niechcianą rolę głowy domu i jedynego żywiciela rodziny, podczas gdy w Polsce nadal szalał wielki kryzys i dostanie jakiejkolwiek posady graniczyło z niemożliwością. W tym szaleństwie była zatem metoda: metoda ucieczki.
Ale może coś jeszcze. Bo przecież nadal istniała jakaś Rosja, do której mógł uciec – wprawdzie inna, bolszewicka, która za białymi nie przepadała, ale jednak. Skoro jego konserwatywna, prawosławna matka ją zdradziła, uciekając do obcego kraju, to on teraz mógł zdrajczynię zabić i w ten sposób wkupić się w łaski nowej, radzieckiej Rosji.
Czy tak było? Nie wiem. Ale wydaje mi się to ciekawsze niż izofremja i kompleks Edypa.
Za: „Tajny Detektyw” 18 z 1 V 1932, „5-ta Rano” z 7 V 1932, „Dzień Dobry” z 25 IV i 7 V 1932, „Express Kaliski” z 25 IV 1932, „Express Mazowiecki” z 7 V 1932, „Express Poranny” z 20 III 1931 oraz 25 IV i 15 VI 1932, „Goniec Częstochowski” z 18 VI 1932, „Kurjer Polski” z 27 IV 1932, „Kurjer Poranny” z 24 i 25 IV 1932, „Przegląd Wieczorny” z 9 V 1925 i „Wieczór Warszawski” z 3 V i 14 VI 1932.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.