„Showgirls” w reżyserii Paula Verhoevena z 1995 roku uchodził za jeden z najgorszych filmów w historii kina. Z czasem jednak kiczowata produkcja o striptizerce zyskała status kultowej. Czy zasłużenie? I dlaczego krytycy sprzed lat nie poznali się na tej opowieści?
Mówi, że na imię ma Nomi i jest stąd i zowąd. Trochę się przy okazji denerwuje – rozsypuje frytki jak w innych filmach rozrzuca się banknoty studolarowe. Akcja dzieje się w Las Vegas, pewnie stąd to zdenerwowanie. Czego w światowej stolicy przesady szuka dziewczyna o urodzie pierwszej wicemiss Kielecczyzny? Z ciężką jak kartoteka walizką przyjechała spełnić marzenie o zarabianiu na życie ciałem – chce tańczyć. Na powitanie zostaje okradziona, ale już chwilę później przyzwoici ludzie podają jej rękę, karmią fast foodem, dają dach nad głową i warunki, by zrobić sobie manicure i wejść za kulisy estrad w hotelach z kasynem. To jej świat –Nomi (Elizabeth Berkley) należy do rewii i odwrotnie. Chce tańczyć do kotleta podlewanego szampanem, przed publicznością, która nie zorientuje się, że choreografia to w telegraficznym skrócie świecenie golizną i wymachiwanie na wysokości twarzy tipsami. Tanie? Wulgarne? Tandetne? Takie jest Las Vegas, kochanie, ludzie dostają tu to, czego pragną najbardziej. Lizanie cukierków przez szybę jest ich przeznaczeniem.
„Showgirls” opowiada historię zdeterminowanej striptizerki marzącej o karierze w show-biznesie, sławie i pieniądzach
Nomi nie ma nic przeciwko temu, żeby być batonikiem z białej czekolady – w amerykańskim kinie to nowość. Jej guru i wroginią jest Cristal, gwiazda show w hotelu Stardust (po naszemu „gwiezdny pył” – w tym filmie wszystko ma lub może mieć więcej niż jedną warstwę, jedno znaczenie i drugie dno). Cristal (Gina Gershon) nie ukrywa, że chciałaby potańczyć z Nomi poza sceną, przy przygaszonym świetle. Mruży oczy, oblizuje wargi, bardziej czytelnych sygnałów wysłać nie można. Nomi w mig łapie, o co koleżance chodzi. Nie mówi nie. Próbowała w życiu wszystkiego, podobało jej się, ludzie twierdzą, że jest w tym dobra. Poza tym, jak się nie ma w kieszeni pliku dolarów, lepiej przestawić się na inną walutę. W latach 90. najwięksi mędrcy marketingu zapewniają, że seks jest idealnym towarem, usługą i opakowaniem zarazem, sprzedaje wszystko. „Showgirls” wyrosły z tej wiary, nasyciły się nią potąd i na 30 minut przed końcem wymiotują brokatem.
Skandalicznie żałosny, podniecający jak spocona pacha, haniebnie wyuzdany. Najgorszy film roku, dekady, stulecia, ever. Krytycy nigdy wcześniej nie byli aż tak okrutni, w 1995 roku każdy chciał wbić gwóźdź do trumny „Showgirls”. Film dostał rekordową liczbę Złotych Malin – aż siedem. Reżyser Paul Verhoeven odebrał je osobiście, co nie zdarzyło się wcześniej i może świadczyć o dystansie do siebie, europejskim poczuciu humoru lub świadomości, że cały świat się myli, tylko on ma rację. Lepszy film, którym pomiatają miliony, niż taki, o którym nikomu nie chce się gadać, przekonuje Verhoeven. Słusznie.
Film Paula Verhoevena został zmiażdżony przez krytyków, choć oddawał ducha lat 90.
W 1995 roku Oscara dla najlepszego filmu dostał „Forrest Gump”, wstydzę się, że byłem na tym w kinie. Z „Showgirls” przeciwnie, z każdym seansem człowiek widzi i docenia więcej. Z entuzjazmem tarza się w obrazach jak bożonarodzeniowa szopka sponsorowana przez producenta opioidów. Wszystko wydaje się tu wyskakiwać ponad skalę syntetyczności, zęby zgrzytają, a jednak twórcom i uczestnikom współczujemy szczerze, domagamy się dla nich sprawiedliwości (rym niezamierzony, sorry, przyjaciele). W dniu premiery ten film był dobre 20 lat do przodu i dlatego stała mu się straszna krzywda. Teraz jest obiektem kultu, inspiracją dla musicalu i tomiku poezji, tematem filmów dokumentalnych i doktoratów na renomowanych uczelniach. Trwający właśnie proces rehabilitacji „Showgirls” dopuszcza aż trzy warianty oceny dzieła: genialne, wielkie g*** oraz genialne g***. Czy tyle wystarczy?
Lata 90. to Sharon Stone i Arnold Schwarzenegger, Monica Lewinsky i Bill Clinton, Christina Aguilera i Britney, no i Demi Moore aż w dwóch rolach, które niszczą resztę życia: striptizerki oraz żony, która przez dwie godziny zastanawia się, czy dać Robertowi Redfordowi dowód miłości (przynajmniej tak nazywano to w mojej podstawówce). Ale to wszystko daleko stąd, w Stanach Zjednoczonych, które już wtedy wydawały się podejrzane, bo teraz to przecież w ogóle zero złudzeń. Natomiast w Polsce lata 90. to biznesmeni w białych skarpetkach frotté i mokasynach z tzw. kutasikami, Anastazja P i pachnący Brutem 33 buhaje z Wiejskiej, wokalistki w ewidentnej depresji i czarnych spódnicach do ziemi oraz ponad wszystko wilczy kapitalizm w stadium larwalnym.
Dziś „Showgirls” trudno zarzucić mizoginię. W tym filmie kobiety dominują nad mężczyznami
Na tak niezwykłym etapie historii każdy każdemu chce pomóc, kraj zasypała więc lawina poradników, jak przesunąć drabinę spod niewłaściwej ściany kariery, lub temu, kto ma apetyt na rybę, wcisnąć w łapę wędkę – metafory są w stu procentach autentyczne, pamięć mnie, niestety, nie myli. W takich okolicznościach „Showgirls” ogląda się i rozumie zupełnie inaczej, a oczy łzawią szybciej. Nomi może kłamać lub nie, może mieć sporo na sumieniu albo nie mieć sumienia wcale. Jedno jest pewne: napędza ją tania ambicja, chore przekonanie, że to nie talent tylko determinacja prowadzi człowieka na szczyt. Wyeliminowana z gry Cristal w szpitalnej izolatce dla VIP-ów mruczy do Nomi: – Zawsze ktoś młodszy i bardziej nienasycony idzie za tobą po schodach. Niby gwiazda show dla turystów, a gada jak dziecko Platona i Sokratesa. Z oskarżeniem Verhoevena o seksizm, mizoginię i homofobię Amerykanie oczywiście chybili. Cristal i Nomi robią ze sobą i facetami, co chcą, publiczności pokazują, gdzie może wsadzić swoje brudne pieniądze, a gołą d*** na ekranie najdłużej świeci Kyle MacLachlan. Po „Showgirls” wyeksmitowano go z Hollywood, wrócił rolą doktorka impotenta w „Seksie w wielkim mieście”. I to dopiero jest skandaliczne, wulgarne, przykro patrzeć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.