Cztery sesje, pięciu fotografów i 28 bohaterów wyłonionych spośród kilkuset zgłoszeń. Tyle suchych liczb. Reszta to bliskie spotkania różnego stopnia, wyobraźnia, emocje i – czasem – odrobina szaleństwa. W studiu, w plenerze, w świetle reflektorów, a nawet w ciemnościach. Efekty drugiej odsłony projektu „Portret osobisty” można oglądać w warszawskiej Galerii Promocyjnej od 28 listopada.
Projekt „Portret osobisty, czyli bliskie spotkanie z…” to ciąg zdarzeń (sesje, wystawa zdjęć i filmy dokumentujące pracę fotografów) wyrastający z wiary, że choć fotografia jest dziś najbardziej demokratyczną formą sztuki, to jednak nie traci tajemnicy, bywając czymś więcej niż tylko pstrykaniem selfie komórką.
– Od początku zakładałyśmy, że „Portret osobisty” to będzie seria – mówi Monika Szewczyk, pomysłodawczyni i kuratorka projektu. – Co roku nowy odcinek: czterech uznanych fotografów, zawsze innych, staje twarzą twarz z widzami, których wybrali na bohaterów swoich zdjęć. Chcemy pokazać, jak różnorodna może być fotografia, a także jak podejście do portretu, portretowanego i portretującego może się zmieniać. Bardzo fajne jest to, że z każdą edycją pojawiają się zaskakujące ujęcia tego tematu – opowiada o projekcie, który stworzyła z Katarzyną Sagatowską.
Tym razem za sprawą nie czwórki, ale wyjątkowo, piątki fotografów, bo wśród nich znalazł się damski duet znany z łamów „Vogue’a”, czyli Magda Wunsche i Agnieszka Samsel. Obok nich pojawili się także działający m.in. w ramach kolektywu „Sputnik” Rafał Milach, fotograf i pisarz Mikołaj Grynberg oraz Maciek Nabrdalik: fotoreporter, członek amerykańskiej agencji VII Photo.
Mnóstwo męczarni i błysk przyjemności
– Nasz projekt miał nawiązywać do idei monodramu teatralnego – opowiada Monika. – Oto stajemy na swego rodzaju scenie przed obcą osobą i obiektywem jej aparatu. I odkrywamy coś. Pytanie, co. Temu właśnie służy ten projekt. Niektórzy fotografowie mówią: spróbujmy zdjąć tę maskę, może się uda. Inni twierdzą, że chcą sportretować właśnie tę maskę, bo ona jest najciekawsza. A jeszcze inni nie ukrywają tego, że bohater staje się zwierciadłem, w którym odbija się sam fotograf, jego sposób patrzenia na świat, emocje, wrażliwość.
Mikołaj Grynberg, autor m.in. albumów fotograficznych „Dużo kobiet” i „Auschwitz – co ja tu robię?”, który parę lat temu zdjęcia zamienił na literaturę (by przypomnieć choćby nominowany do Nagrody Nike „Rejwach”), śmieje się: – Tak naprawdę praca w studio to technika, ekipa, zamęt. Mnóstwo męczarni i krótki błysk przyjemności. I wstyd. Z obu stron. Przynajmniej tak jest u mnie. Czuję, że pakuję ludzi w niewygodną sytuację, że ona jest w jakiś sposób sztuczna. Ale te chwile olśnienia, które dostaję, są tego warte. Gdy wybieram zdjęcia z sesji, rezygnuję z tych, które są lepsze kompozycyjne na rzecz tych, które pokazują coś prawdziwego. Czym to „prawdziwe” jest? To chwila, gdy czujesz, że jesteście uczciwi w stosunku do siebie. Portretowana osoba na chwilę się odsłania, pozwala ci nacisnąć migawkę. I już, udało się. To jest dreszcz na krawędzi fizycznej przyjemności. Czasem pracujemy godzinę (nigdy wiele godzin, choć są i tacy), czasem 15 minut. Albo złapiesz to szybko albo narazisz swojego bohatera i siebie na znój. Dlatego lubię początki. Ten moment zapoznania, świeżości spojrzenia.
Prawda czy fałsz
Maćka Nabrdalika pytam, jak on, reporter dokumentalista, rozumie kategorię portretu i czy szuka w niej mitycznej „prawdy”. – Fotografia służy mi do opowiadania prawdy. Portret to dla mnie dokument spotkania dwojga ludzi w bardzo konkretnym momencie. Zderzenie ich doświadczeń, które byłoby inne dzień później i inne dzień wcześniej. Nie wierzę, że da się poznać absolutnie pełną „prawdę” o drugim człowieku, nawet dzieląc z nim wiele lat życia. To też dokument relacji. Ona w zdjęciach jest bardzo często czytelna.
– Fotografia kłamie. Nie zawsze, ale bardzo często – twierdzi z kolei Rafał Milach. – Czym innym, jak nie manipulacją, jest tzw. „język fotograficzny”? Pewien zespół środków, których autor używa, żeby wyrazić siebie, czyli w jakiś sposób zakłócić rzeczywistość. I to jest właśnie to intrygujące napięcie pomiędzy rzekomo realistycznym narzędziem, a autorskim filtrem, który zawsze, chcąc nie chcąc, narzucamy na rzeczywistość.
Speszenie i performans
Każdy z fotografów swoją prawdę i fałsz portretuje po swojemu. Mikołaj Grynberg nie lubi scenografii. Jest mu potrzebna tylko jako tło (raczej ciemne niż jasne), bo nie chce, żeby odwracała uwagę od człowieka. Czyha na „prawdziwą” chwilę. – Trochę speszenia, konfuzji i wtedy opada maska. Ale naprawdę na mgnienie, więc trzeba zdążyć – zaznacza.
Wunsche i Samsel, które specjalizują się w fotografii portretowej i modowej, razem tworzą i twórczo się kłócą podczas wieloletniej wspólnej pracy na planie. W tej sesji postawiły na proste rekwizyty typu płaszcz i kontrolowaną improwizację. – Nie ograniczaliśmy się do portretowania twarzy. Nasi modele mają się też wyrażać przez sam ruch, gest, język ciała – wyjaśniają. – Tempo było ekspresowe, ale też trochę z premedytacją. Po to, by tych ludzi wybijać ze schematu, z którym przyszli. Bo wiadomo, że każdy się jakoś szykuje, ubiera, mentalnie przygotowuje do zdjęć. A my chciałyśmy sprowokować ich spontaniczną reakcję, która powie nam o nich więcej niż standardowe pozowanie. Miało to momentami charakter performansu, rejestracji akcji. Został im narzucony rytm, różne miejsca i musieli szybko reagować na zmiany.
Ukryta twarz
Rafał Milach, który uważa, że podczas każdej sesji bohaterowie skrywają się za maskami, a fotograf kryje się za aparatem i maską profesjonalisty, pozbawił swoich bohaterów twarzy, pozwalając rozlać się ich osobowościom na przedmioty. – Każdy miał za zadanie coś ze sobą przynieść – tłumaczy. – Wysłałem do nich specjalne ankiety, żeby odpowiedzieli na kilka pytań, które dotyczyły ich ulubionych elementów przestrzeni, kolorów albo przedmiotów. Bazując na tym, starałem się z pomocą młodej artystki, Karoliny Wojtas, zbudować odpowiednie scenografie, które ukryły moich bohaterów. O dziwo, utożsamiali się z tymi naszymi interpretacjami, choć na zdjęciach nie widać ich twarzy.
Na fotografiach Rafała nie zobaczycie twarzy, za to widać kolor, energię, ruch. – Te zdjęcia nie mają ciężaru, który czasem kojarzymy z portretami psychologicznymi czy socjologicznymi – przyznaje autor. – Momentami udawało nam się nawet dobrze bawić. Bohater sesji, Mateusz, na co dzień pracuje w trzecim sektorze. Zajmuje się bardzo wieloma rzeczami. Kompletny multitasking - tak się przedstawił. My zaprosiliśmy go do iście slapstickowej komedii z wypadającymi tubami na rysunki. Wydaje mi się, że odnalazł się w sprowokowanej scenie i wszyscy mieliśmy z tego radość. Sesje często wyglądały tak, że pewne sytuacje same się tworzyły, a ja je przeciągałem i wydobywałem z nich, ile się da.
W ciemności widać więcej
Z setek nadesłanych zdjęć i listów motywacyjnych każdy z fotografów musiał wybrać siedmioro modeli. Czasem zaintrygowała ich twarz, innym razem dramatyczne albo zabawne opowieści. Maciek Nabrdalik nie chciał natomiast znać tożsamości, ani wyglądu aplikujących kandydatów. Czytał tylko ich historie. Zdjęcia powstały w teatrze na scenie, ale przy wyłączonych reflektorach.
– Spotykaliśmy się w zupełnej ciemności, żebym nie musiał myśleć o odpowiednim świetle czy korzystnych profilach – wyjaśnia. – Nie chciałem, żeby te fotografie próbowały opisywać czyjeś twarze, zajęcia, charaktery, czy „dusze”. Nie chciałem ich też obarczać moimi wyobrażeniami na temat korzystnego wizerunku każdej z tych osób. Pozwoliłem im decydować o tym, jak pozują i jaki wyraz twarzy wybiorą.
Odrzucił zgłoszenia, z których wynikało, że ich autorzy lubią jego zdjęcia, więc chcieliby mieć portret jego autorstwa. Wolał te, które dawały szansę, by porozmawiać o czymś innym niż fotografia. – Reakcje bohaterów były bardzo pozytywne – mówi. – Miałem wrażenie, że prowadziliśmy ciepłe, szczere rozmowy. Dla mnie ten eksperyment był arcyciekawym doświadczeniem. Dałem sobie szansę na prawdziwe, uważne słuchanie. Wśród wybranych w ciemno bohaterów znalazły się dwie osoby, które znam długo. Fascynujące było dla mnie to, że nawet rozmowy z nimi były inne. Głębsze. Poczułem pewnego rodzaju wolność.
Słuchając relacji fotografów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kuratorka miała rację, mówiąc, żę „portret jest punktem wyjścia do tworzenia opowieści”. – Nie tylko o bohaterze, ale także o fotografii, o emocjach, o tym, kim jesteśmy jako społeczeństwo. Gdy patrzę na dwie edycje „Portretu osobistego”, myślę, że szykuje się z tego kiedyś piękna książka albo może wystawa zbiorowa pokazująca nie tylko różne formy i podejścia do fotografowania, ale też samych bohaterów, ludzi z krwi i kości.
„Portret osobisty, czyli bliskie spotkanie z… vol.2” oglądać można w warszawskiej Galerii Promocyjnej (Rynek Starego Miasta 2 ) od 28 listopada 2018 do 5 stycznia 2019 roku.
4 grudnia premierę będą miały również cztery filmy o portrecistach, które zrealizował Piotr Małecki. Miejsce: godz. 18:00, Teatr Studio, Plac Defilad 1, Warszawa.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.