Najpierw autobiograficzna powieść Elizabeth Gilbert z 2006 roku podbiła listę bestsellerów, a cztery lata później ekranizacja z Julią Roberts w roli głównej powtórzyła sukces książki. „Jedz, módl się, kochaj” to komedia romantyczna o świeżo rozwiedzionej Liz, która poszukuje siebie, a także dawno zagubionych w codziennym biegu przyjemności, duchowości i równowagi, we Włoszech, w Indiach i na Bali. Jak po 14 latach od premiery, w dobie wszechobecnych instagramowych rolek o drodze do lepszego życia, ogląda się ten film?
Ostatnio na Instagramie natknęłam się na skecz indyjsko-amerykańskiej komiczki Zarny Garg, w którym trochę ironizuje, a trochę ubolewa, że praktyka jogi stała się atrakcją dla białych ludzi. – Jeżeli nieustannie spieszysz się na lekcję jogi, to znaczy, że robisz to źle – podsumowuje zachodnie podejście do tej tradycyjnej indyjskiej dyscypliny, a widownia zanosi się śmiechem. Ja, przed ekranem, też.
Kilka dni później spotykam się z koleżankami w jednym z warszawskich barów. Gadamy o codzienności, wakacyjnych podróżach, książkach, związkach. W którymś momencie opowiadają mi o swoich planach jesiennej wyprawy na Bali – wyjazd na kilka tygodni, tylko w żeńskim gronie, aby odpocząć i spędzić czas w zgodzie ze sobą.
Obie te sytuacje przypominają mi się przy okazji ponownego seansu „Jedz, módl się, kochaj” (2010). Najpierw autobiograficzna powieść Elizabeth Gilbert podbiła listy literackich bestsellerów, a kilka lat później ekranizacja z Julią Roberts w roli głównej uwiodła także bywalców i bywalczynie multipleksów. Komedia romantyczna, w której świeżo rozwiedziona Liz spędza rok w podróży, poszukując kolejno przyjemności (we Włoszech), duchowości (w Indiach) i równowagi (na Bali), wtóruje tego typu rozmowom i instagramowym rolkom zachęcającym do medytacji i lekcji surfingu czy romantyzującym workation na drugim końcu świata. Ekranizacja Ryana Murphy’ego, choć znacznie dłuższa niż przeciętny internetowy content, również została po brzegi wypełniona podobnymi receptami na życie w zgodzie z „ja” – ale jest podobnie powierzchowna. „Jedz, módl się, kochaj” w lekkostrawnym i kojącym zmysły audiowizualnym koktajlu zwraca uwagę na potrzebę uważności, jednocześnie mając w sobie coś z bezrefleksyjnego odhaczania doświadczeń z „listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią”. (Spróbować pizzy w Neapolu – check. Odbyć kurs medytacji w Indiach – check. Zakochać się w Indonezji? Check, check, check).
Duchowość szyta na miarę
Od premiery filmu minęło 14 lat. To niby niewiele, ale jednak wystarczająco dużo, by zmieniła się skala naszego podróżowania i opowiadania o nim. Po latach dostrzegam związek między sukcesem tego amerykańskiego bestsellera w 2006 roku a powieścią „Bieguni” Olgi Tokarczuk, która ukazała się na polskim rynku rok później. Proza noblistki oczywiście diametralnie różni się od zbioru wspomnień i refleksji Gilbert, ale też zdaje się wyrastać z fascynacji nomadycznym trybem życia i strefą „pomiędzy”. Dziś wiemy, że choć skutki tego zachłyśnięcia się mobilnością bywają korzystne dla jednostek, to są katastrofalne dla klimatu, krajobrazu i lokalnych społeczności.
Dzięki popularności cyfrowego nomadyzmu spędzenie roku w drodze także przestało być aż tak zaskakujące, choć to nadal forma klasowego przywileju (w trakcie seansu niejednokrotnie zastanawiałam się, skąd zrujnowana przez kosztowny rozwód dziennikarka ma aż tyle pieniędzy). Duchowe kuzynki Liz są tutaj i nigdzie się nie wybierają – no, chyba że w kolejną trasę. Część z nich podzieli się w sieci relacją z duchowej podróży, zachęcając do kupna swoich ebooków; dla innych będzie to prawdopodobnie pretekst do cyfrowego detoksu (który może się skończyć równie szybko, co śluby milczenia podczas pobytu Liz w indyjskiej aśramie). Oczywiście ironizuję, ale trudno zaprzeczyć, że szlachetne duchowe potrzeby napędzające „Jedz, módl się, kochaj” szybko dostrzegł i przeliczył rynek, obiecując spełnienie pod postacią kobiecych retreatów, kursów medytacji czy stylowych gadżetów do jogi.
Silne, niezależne, u boku mężczyzn
A jednak udawanie, że sama pod pewnymi względami nie przypominam Liz, byłoby hipokryzją. Skąpany w ciepłym świetle i otulony harmonijną muzyką Daria Marianellego film miał za zadanie koić: jak przyjacielskie poklepywanie po ramieniu, smak pierwszego kawałka neapolitańskiej pizzy, wieczna obietnica lepszych początków i budujących zakończeń. Miał zapewniać: „Też tak miałam i uwierz mi, będzie lepiej”; w końcu (jak stwierdza bohaterka podczas wizyty w rzymskim Augusteum), ruiny to nie tylko sterta starych kamieni, lecz także droga do przemiany. Widzki pokochały „Jedz, módl się, kochaj”, bo to historia, która daje kobietom przyzwolenie – na nieidealność, walkę o własne potrzeby i prawo do przyjemności, co wciąż bywa nieoczywiste. Dotyczy to zarówno kobiet dopiero wkraczających w dorosłość, jak i tych, które – podobnie do głównej bohaterki – w życiu już swoje osiągnęły i nie chcą z tego rezygnować w imię konwencji społecznych. – Mam dość ciągłego poczucia winy – mówi Liz w duchu body positivity, z rozkoszą pałaszując kolejny kawałek pizzy. – Kupię po prostu większe spodnie. Aż chce się wtedy wznieść toast: Cin cin, Liz! (choć dziś już coraz częściej winem bez procentów). Julia Roberts ma w sobie naturalność i wewnętrzną siłę, bez których trudno byłoby uwierzyć w tę aż zbyt harmonijną baśń.
Paradoksalnie „Jedz, módl się, kochaj” nie sprawdza się jednak jako kino feministyczne. Jasne, ma ambicje, w końcu bohaterka porzuca przypisywane jej role matki i żony, a potem leci samotnie na drugi koniec świata jeść makarony i medytować, ale ta bezkompromisowość okazuje się kolejną powierzchnią. Banalny finał, w którym tak wojująca o niezależność bohaterka poddaje się przystojnemu, lecz jednak nieco zbyt natrętnemu partnerowi (Javier Bardem), wydaje się wymuszony prawidłami romantycznego gatunku. Feminizm sprawdza się zatem jako kierunkowskaz, jednak kobieca niezależność kończy się w starciu z męską stanowczością. Oczywiście nie twierdzę, że otwarcie się na miłość jest od razu wyrzeczeniem się wyznawanych wartości – chodzi mi raczej o sposób budowania filmowej opowieści. Dziś myślę, że w tej historii znakomicie sprawdziłoby się otwarte zakończenie, w którym etap „żyli długo i szczęśliwie” pozostałby w domyśle, i które nie ograbiałoby tak otwarcie bohaterki z jej sprawczości.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.