
Ostatnia książka Marcina Wichy – „Kamionek” – to opowieść o jednej z warszawskich dzielnic, ale też o czymś znacznie więcej: to poetycki esej o pamięci miejsc, codzienności i rzeczach, które zwykle umykają uwadze. O spojrzeniu, które zatrzymuje się na rysie w chodniku, zardzewiałej barierce, blaknącym szyldzie.
Wicha oprowadza nas po Kamionku z czułością, nostalgią, humorem i melancholią. Towarzyszą mu zdjęcia Agnieszki Rayss. Wspólnie tworzą mozaikowy portret miejsca, które jeszcze się nie poddało, jeszcze nie zostało całkiem „urządzone” przez inwestorów i deweloperów. To książka o miejskim nie-centrum. O dzielnicy, która nie trafia na pocztówki z Warszawy. I o tym, że warto ją zobaczyć – póki jeszcze jest.
Dzielnica nieoczywista
Mieszkałam kiedyś na Kamionku. Mówiłam wtedy: „Wynajmuję pokój na Pradze”, bo przecież blok był tuż obok Urzędu Dzielnicy Praga-Południe, więc przyjęłam to za pewnik. (Potem dowiem się, że administracyjnie Kamionek należy właśnie do Pragi-Południe). Ulicą Kamionkowską szłam na ciasto do kawiarni Żona Krawca, Grochowską wracałam do domu. Na Grochowie zresztą mieszkałam znów rok później – a raczej na granicy Grochowa i Witolina. Nie bardzo umiałam odpowiedzieć na pytanie: jaka to jest właściwie dzielnica? Gocław, Grochów, Witolin, Kamionek – zlewały mi się w całość splecioną bluszczem, który – zwłaszcza czerwieniejąc jesienią – skutecznie zacierał granice.
Dzielnice odkrywałam powoli, powoli też w nich się zakochując – po kilku miesiącach wiedziałam już, na jakim stoisku bazaru Szembeka kupić najlepsze warzywa i gdzie jajka kosztują o kilka groszy taniej. Dzięki „Pustostanom” Doroty Kotas odkryłam kawiarnię Temperatura, a jej właściciel, Pomedor, stał się kompanem pandemicznych, letnich wieczorów. Myślałam, że o tej części Warszawy wiem prawie wszystko, ale „Kamionek” Marcina Wichy zaserwował mi pstryczka w nos i zachęcił do powrotu w miejsca, do których nie wdarły się (jeszcze) ostra rewitalizacja i zagarnianie przez deweloperów każdego wolnego skrawka ziemi, a w parkach rosną polne rośliny i niekoniecznie przystrzyżona równo trawa.
Google Maps twierdzi, że: „Kamionek to zyskująca popularność oryginalna dzielnica z odnowionymi kamienicami i budynkami fabrycznymi, miejscami zdobionymi przemyślaną sztuką uliczną. W postindustrialnej Soho Factory mieszczą się start-upy, galerie sztuki i znaki z czasów zimnej wojny w Muzeum Neonów. Pozostałe atrakcje obejmują nowoczesny Stadion Narodowy, Muzeum Życia w PRL oraz jeziora i rowery wodne w parku Skaryszewskim”.
Czy Kamionek ucieszyłby się z tego, że jest określany jako dzielnica coraz popularniejsza, modna? Myślę, że przestraszyłby się wizji zgentryfikowania, zwilanowienia, zżoliborzowania. Odnowienia starych murów, przekrzywionych kamienic, uatrakcyjnienia przestrzeni „niezagospodarowanych”.
Opis Google Maps zwraca uwagę na postindustrialny charakter, ale łatwo zapomnieć, że była to dzielnica fabryk – w końcu teraz w miejscu po zakładzie braci Borkowskich stoją bloki; tam, gdzie działały zakłady Cora – bloki i biedronka; tam, gdzie były zakłady Dzwonkowa, Perun, PZO – bloki, bloki, bloki. Ale Kamionek się nie poddaje. Nadal znajdziemy tu squoty, karnawałowo kolorowe osiedla, nieuporządkowane tereny zielone.
Bałaganiarskie archiwum Warszawy
Kamionek zmusza do tego, żeby patrzeć pod nogi – tu nie wszystkie ulice poprowadzone są według prostokątnej sieci, a biegną miękkimi łukami, omijając dawno nieistniejące przeszkody. Wciąż pamiętają, gdzie były wąwozy, zagajniki. Mimo tego, że sprzedawcy nieruchomości określają okolicę jako miejsce „rzut kamieniem od centrum”, nikt nie przywozi tu turystów. „Jeszcze chwilę jest bałaganiarskim archiwum Warszawy” – pisze Wicha.
Zatrzymuję się na tym słowie – „jeszcze”. Powstaje tu przecież coraz więcej nowoczesnych inwestycji – zwłaszcza w pobliżu Soho. Ale tymczasem znajdziemy tu także opuszczone fabryki. Resztki targowiska. Nieogrodzone place zabaw na osiedlach. Istnieją sobie nieśmiało obok przejawów gentryfikacji – rzemieślniczych lodów, wystawy o Titanicu, ścianek wspinaczkowych.
Wicha mówi – „chodźmy się przejść”. I przechadzamy się razem z nim, stawiając na „rozrzutność uwagi”. Zatrzymujemy się przy Błoniach Elekcyjnych, pomniku Budowy Szosy Brzeskiej, wstępujemy do „Misianki” na tort czekoladowy. Zwalniamy kroku w parku Skaryszewskim, zaprojektowanym przez Franciszka Szaniora tak, by można było się w nim zagubić. Oglądamy stare, blaknące szyldy i plakaty. Spacerujemy Grochowską, na której „domy są chuderlawe i płaskie”, o spranych, wytartych tynkach. Idziemy dalej, a Wicha mimochodem opowiada nam o historii – o Szosie Brzeskiej, pierwszej utwardzonej drodze w Królestwie Polskim, którą upamiętniono obeliskiem; muralu na cześć pierwszej wolnej elekcji w 1573 roku. O rondzie Wiatraczna, gdzie ponoć („ponoć – bo stąpamy po grząskim gruncie anegdot, nieutwardzonym żadnym przypisem”) miał początkowo stanąć Pałac Kultury i Nauki. O konkursie architektonicznym na salę koncertową – miejscu, które miał otoczyć mur. Bo przecież – jak powiedział jeden z członków jury – co takiego jest w okolicy? „Takie trochę nic”.
Krzywizny, niewydeptane trawniki i ślady po starym bruku
Tego „trochę niczego” będzie na Kamionku coraz mniej. Wicha pisze: „Projektanci długo wierzyli, że mają do dyspozycji niewyczerpany zasób niczego. Czasem to nic było zielone jak stare mapy Kamionka. Czasem gęsto zabudowane. Architekci sięgali po kalkę techniczną, na powierzchni majaczyły podkłady geodezyjne, plany zagospodarowania, szczegóły uzbrojenia terenu. Zawsze jednak dawało się znaleźć trochę pustki. A teraz wyprztykaliśmy się z niczego. Brakuje miejsca na przyszłość”.
Dlatego Wicha zaprasza nas do spacerowania po „tym niczym” – do wyostrzenia wzroku na szczegół. Do dreptania po nierównych płytach chodnikowych, przyglądania się krzywiznom, niewydeptanym trawnikom, znajdowania śladów po starym bruku. Przystanięcia i zadumy nad tym, że to przecież tą drogą przeszli Batory i Napoleon. Do „wypłakania się w rękaw miasta”.
Zdjęcia Kamionka nie trafiają na pocztówki z Warszawy. Tu stare obiekty są rozebrane i stawiane na nowo („aromat identyczny z naturalnym” – piszą na opakowaniach). Ale natura i stare szlaki czasem upominają się o swoje. Ukryte strumienie wlewają się do piwnic. Na przekór deweloperom i inwestorom. „Rzeki są gotowe wrócić po swoje, wystąpić z koryta, przekroczyć systemy alarmowe i rozlać się na tereny zalewowe, odebrać dawne włości, nie dbając o nowych lokatorów”.
„Są województwa supermarketów, powiaty bankomatów i gminy paczkomatów” – pisze Wicha – „Separatystyczne prowincje wolnych warzywniaków, osaczone przez imperia biedronek i lidlów”. Kamionek wciąż trzyma gardę. Jeszcze jest opleciony bluszczem, sprzeciwia się dynamicznemu rozwojowi. Jak długo wytrzyma? Nie wiadomo, więc chodźmy na spacer, póki możemy tam pobłądzić.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.