Nowy Kamp!, żywiołowy Wasilewski, szlachetny duet Krall i Bennetta, rewelacyjne The Dumplings i nowa gwiazda Blue Note Kandace Springs. To premierowe płyty, na które trzeba zwrócić uwagę w najbliższym czasie.
Marcin Wasilewski Trio – „Live”, ECM
Marcin Wasilewski – oprócz tego, że jest wybitnym pianistą i liderem tria, w skład którego wchodzą od lat Sławomir Kurkiewicz na kontrabasie i Michał Miśkiewicz na perkusji – jest również jednym z nielicznych polskich muzyków, którzy z sukcesem nagrywają dla kultowej monachijskiej wytwórni płytowej ECM, prowadzonej przez równie kultowego producenta jazzowego Manfreda Eichera. Dla Wasilewskiego przygoda z ECM-em zaczęła się od płyty „Soul of Things” z 2001 roku, którą nagrał z tymi muzykami jako kwartet Tomasza Stańki. Po dwóch kolejnych płytach ze Stańką, najpierw jako Simple Acoustic Trio „zadebiutowali” u Eichera w 2004 roku, a następnie już jako Marcin Wasilewski Trio kontynuowali karierę znaczoną uznanymi tytułami: „January” (2007), „Faitfhul” (2011) i „Spark of Life” (2013) ze szwedzkim saksofonistą Joakimem Milderem. Materiał z pierwszego koncertowego albumu zespołu pochodzi z występu nieoczekiwanie zarejestrowanego przez muzyków podczas Middleheim Jazz Festival w Antwerpii w 2016 roku. I ta niespodziewana rejestracja fantastycznie odbija się na utworach znanych przede wszystkim ze „Spark of Life”, gdyż zamiast charakterystycznego skupienia, oczywistego przy nagraniach studyjnych na płycie „Live” mamy do czynienia z brawurowymi, niezwykle dynamicznymi i energetycznymi wersjami kompozycji Wasilewskiego, Hancocka i formacji „The Police”. Entuzjastyczne przyjęcie kilkutysięcznej widowni zadziałało na muzyków tak stymulująco, że mroczne i chłodne w wersji studyjnej „Message in a Bottle” porywa wibrującą energią, a kompozycja Wasilewskiego na 11/8 „Night Train To You” czy hancockowskie „Actual Proof” zadziwia siłą rozpędzonego, wręcz nieokiełznanego jazzowego żywiołu. Płyta „Live” to idealna harmonia, liryzm i wielka siła tria, które niedługo będzie obchodzić 25-lecie istnienia.
Tony Bennett & Diana Krall – „Love is here to stay”, Verve
Ta płyta nie może nie odnieść sukcesu. No ale jeśli na wspólnym albumie spotykają się: najsłynniejsza na świecie jazzowa specjalistka od coverów Diana Krall oraz nieśmiertelny nestor amerykańskiej piosenki, 92-letni Tony Bennett, a repertuar tworzą najpiękniejsze standardy jazzowe autorstwa George’a i Iry Gershwinów to już w dniu premiery ta płyta staje się wydarzeniem nie tylko muzycznym. Sam album wpisuje się idealnie w kariery obu wykonawców i to spotkanie croonerów obojga płci było tylko kwestią czasu. Klasyczna po każdym względem produkcja ukazuje niezbicie, że najpiękniejsze piosenki – szczególnie te pochodzące ze zbioru określanego nazwą The Great American Songbook – zostały już kiedyś napisane. Ich uroda jest nieprzemijająca, podobnie jak werwa i aktywność muzyczna Tony Bennetta, który mając na koncie blisko 70 albumów i karierę trwającą tyleż samo, nie zwalnia tempa i jest żywym pomnikiem oraz symbolem amerykańskiej piosenki. Fortepian, kontrabas, perkusja, piaskowy alt Diany oraz charakterystyczny, kształcony na włoskim bel cancie silny głos Bennetta, którego komplementował sam Sinatra, zabierają nas w kameralny świat swingu, elegancji i harmonii. Znane z setek interpretacji piosenki takie jak „Fascinating Rhytm”, „Love is Here to Stay”, Somebody Loves Me”, „They Can’t Take That Away From Me” czy „I’ve Got a Crush on You” w wykonaniu tego fantastycznego duetu ponownie błyszczą jak diamenty i pokazują najwyższej jakości klasę wykonawczą Krall i Bennetta oraz geniusz braci Gershwinów. A i sama płyta nie bez powodu przecież ukazuje się we wrześniu, chwilę przed 120. rocznicą urodzin George’a Gershwina, będąc pięknym symbolem miłości artystów do tego wielkiego kompozytora.
The Dumplings – „Raj”, Warner Music Poland
Justyna Święs i Kuba Karaś, czyli duet The Dumplings powraca z trzecim albumem, który bezsprzecznie pokazuje, że w polskim electro-popie nie mają sobie równych. Bardzo elektroniczny, bardzo melancholijny i taneczno-refleksyjny to „Raj”, zaśpiewany zjawiskowym głosem Justyny po raz pierwszy w całości po polsku. Już na poprzednich płytach było bardzo dobrze, ale teraz jest dojrzalej, głębiej, z lirycznymi osobistym tekstami i zaskakującymi tropami literacko-filmowymi. Eteryczny i mesmeryczny tembr głosu Święs jest kategorią samą w sobie, tu zyskuje na ekspresji, a dodatkowym walorem jest interpretacja tekstów piosenek, która ustawia tę przezdolną dziewczynę we wcale nielicznej grupie polskich wokalistek, które wiedzą co i o czym śpiewają. A proszę mi wierzyć, że nie jest to częste zjawisko. Muzycznie to oczywiście silnie zrytmizowane electro popowe krajobrazy, z nawiązaniami do brzmień z lat 80, pojawiają się klimaty rave’owe i nawet element bliskowschodni w znakomitym utworze „Nieszczęśliwa”. W porównaniu do wcześniejszych dokonań zespołu jest ciemniej, chłodniej, bardziej tajemniczo i triphopowo („Deszcz”). Oprócz ośmiu autorskich kompozycji pojawiają się dwa świetne covery; rewelacyjny, znany z płyty „Nowosiecka” „Ach nie mnie jednej” z repertuaru Łucji Prus oraz cudownie zaskakująca psychodeliczna wręcz wersja hitu Edyty Górniak „Jestem kobietą” z gościnnym udziałem Mary Komasy. To zawsze ryzykowne wyzwanie, na którym niedawno poległa Brodka z reinterpretacją ikonicznego „Wszystko czego dziś chcę” Izabeli Trojanowskiej, a The Dumplings wychodzą z tego starcia zwycięsko. Świetna płyta, aż boję się jak dobry może być ich kolejny album.
Kandace Springs – „Indigo”, Blue Note Records
Wśród jej wzorów są Nina Simone, Billie Holiday i Prince, który zresztą zaprosił ją do supportowania swoich koncertów z okazji rocznicy 30-lecia płyty „Purple Rain”. Jej debiut „Soul Eyes” (2016) z gościnnym udziałem trębacza Terence’a Blancharda, wyprodukowany przez Larry Kleina został świetnie przyjęty przez krytykę i uznany jednym z najlepszych jazzowych albumów o popowej proweniencji. Tym razem pochodząca z Nashville pianistka i wokalistka Kandace Springs, piękna właścicielka imponującego afro, wydaje jeden z najciekawszych „popowych” albumów o jazzowych korzeniach pod tytułem „Indigo”. Muzyka na płycie to niespotykany na współczesnych listach przebojów szlachetny miks gatunków, które tworzą gatunek odrębny, nazywający się po prostu Kandace Springs. Od popowych utworów, czyli singlowego „Don’t Need a Real Thing” czy kompozycji „Breakdown”, przez wyśmienite jazzowe ballady „Unsophisticated”, soulowo monumentalne „First Time I Ever Saw Your Face” z repertuaru Roberty Flack, po uwodzące rytmem „Love Sucks”, świetne r&b „Piece of Me” i ukłon w stronę Prince’a w „Fix Me”. Album jest czuły, kameralny i przy całej swojej różnorodności gatunkowej organicznie spójny, a przydymiony głos Kandace bez zbędnych soulowych melizmatów czaruje nas swoją siłą, subtelnością i urodą. Pojawia się też Roy Hargroove na trąbce, a produkcją większości materiału zajął się tym razem Karriem Riggins. Prince powiedział kiedyś, że „jej głos może topić śnieg”; po wysłuchaniu „Indigo” nie sposób się z nim nie zgodzić. Fani Niny Simone, Norah Jones czy Eryki Badu mają kolejny obiekt do darzenia miłością. Polecam.
Kamp! – „Dare”, Agora
Czołowy przedstawiciel polskiego synth popu, czyli bardzo poważana formacja Kamp! ponownie przystępuje do gry najnowszym albumem „Dare”. Eponimiczny debiut z 2013 roku wyniósł ich na zasłużoną orbitę popularności i uznania, gdyż była to płyta świetnie zagrana i wyprodukowana, nowoczesna, z oczywistymi inspiracjami nowofalowymi latami 80. i muzyką house. Najnowszy trzeci album potwierdza klasę formacji, umiejętności kompozytorskie i wykonawcze, ale zabrakło trochę oryginalnego charakterystycznego brzmienia, muzycznego pisma, które wyróżniałoby Kamp! na tle innych zespołów z kategorii synth electro pop, których na mapie muzycznej także w naszym kraju jest niemało. Czuć tym razem odrobinę mody na lata 90., kompozycje są zgrabne, przebojowe i wszystko się niby zgadza, ale trudno się jakoś bardziej zaangażować. Dziesięć kompozycji przelatuje przyjemnie, ale i bezwiednie. Jest miękko, przestrzennie, odpowiednio transowo, dość chłodno i jakby niezobowiązująco, melodyjnie i bardzo pop. Nawet za bardzo, co może nie do końca jest w tym przypadku zarzutem, ale skłania, by zastanawiać się nad kierunkiem, w którym zaczyna podążać zespół. No i dla mnie trochę za dużo tutaj efektu auto tune, który używany nawet jako swoisty żart jest naprawdę passe i – pisząc dyplomatycznie – delikatnie irytuje. W kategorii oryginalności, porównując z przyczyn oczywistych nowe produkcje Kamp! i The Dumplings, zdecydowanie ciekawszą wydaje się mi propozycja tych ostatnich. Dla wiernych fanów obowiązkowo, dla poszukiwaczy synthopowej oryginalności – już mniej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.