Rodzice chcieli, żeby była grzeczną dziewczynką, wyszła za mąż i miała porządną pracę. Ale ona miała inny pomysł na życie. Z rodzinnej Hajnówki wyjechała na studia dziennikarskie do Warszawy. Dziś jest autorką bestsellerowych kryminałów. Rozmową z Katarzyną Bondą rozpoczynamy nowy cykl. Zapytamy w nim kobiety, które podziwiamy, o ich drogę do dorosłości.
Jakiej rady udzieliłabyś sobie sprzed lat?
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy? Zaczęłabym mówić ludziom „nie”. Nie potrafiłam tego. Wychowano mnie na grzeczną dziewczynkę, dobrą uczennicę, kogoś, kto musi spełniać oczekiwania innych. Wmawiano mi, że tak należy, że to kwestia elegancji. Dzisiaj wiem, że to nieprawda. I jeśli ktoś przekracza moją granicę, to od razu to komunikuję. Nie przestając być miłą. I nie interesuje mnie, co ktoś sobie o mnie pomyśli. Wcześniej cały czas się nad tym zastanawiałam i przez to godziłam się na różne rzeczy, na które nie miałam ochoty. Takich sytuacji było mnóstwo.
Podaj przykład.
Przez długi czas nie potrafiłam zadbać o siebie w pracy. Dawałam się wykorzystywać jak wół roboczy. Miałam niższą stawkę, nie zakładając nawet, że mogłabym żądać takiej, jaką otrzymywali pozostali, więc pisałam za głodową pensję. Notorycznie wpisywano mnie na nocne dyżury, których nikt inny nie chciał wziąć, przychodziłam do redakcji w święta. Patrzyłam, jak rozpadały się przez to moje kolejne związki, bo wracałam do domu o północy albo nawet później. Ciągle mnie nie było. Ja wiem, że jest ciężko na rynku pracy, ale mi się wtedy wydawało, że nie mam wyboru.
A miałaś wybór?
Myślę, że tak. Inni brali urlopy, stosując różne chwyty. Brali szefów na litość. Mówili, że mają małe dzieci, pokłócili się z dziewczyną albo ich matka choruje. I jechali odpocząć do ciepłych krajów. Nagle się okazywało, że poza mną nie ma w redakcji nikogo. Byłam wybawieniem. Z jednej strony, nie potrafiłam powiedzieć „nie”, a z drugiej, ktoś w łatwy sposób łechtał moją ambicję, pompował ego, mówiąc mi, że jestem najlepsza. I to dlatego muszę zostawać po godzinach albo brać nocne dyżury. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że to świadczyło o moim niskim poczuciu własnej wartości.
Nie wierzyłaś w siebie?
Rodzice zawsze mi mówili, że świat należy do mnie, że mogę wszystko. Ale miałam być grzeczna i nosić biały kołnierzyk. Dosłownie. Mama uważała, że gdy idziemy w gości, to trzeba mnie wystroić. Ubierała mnie w sukienki, które krępowały ciało. Źle się w nich czułam. Ale nie sprzeciwiałam się, bo uważałam, że ciociom będzie miło. Miałam jedną żółtą, elegancką sukienkę, w której mogłam chodzić cały czas, tak ją lubiłam. Tylko mama uważała, że nie mogę zawsze występować w tej samej kreacji, bo rodzina pomyśli, że to moje jedyne wyjściowe ubranie. Jakby wygląd zewnętrzny był dla nich najważniejszy. Teraz myślę, że szacunek do człowieka zaczyna się już od takich małych rzeczy. To buduje umiejętność stawiania granic. Ja długo ich wyznaczać nie potrafiłam.
A czułaś się tą grzeczną dziewczynką, którą chcieli w tobie widzieć?
Nadal tak się czuję. Choć wtedy cały czas słyszałam od rodziców, że nie jestem grzeczna, bo według nich, buntowałam się. Co prawda, nie przeżywałam młodzieńczego okresu w sposób spektakularny. Nie puszczałam się, nie ćpałam, nie paliłam papierosów, nie chodziłam na wino do amfiteatru. Ale potrafiłam rzucić w batiuszkę [popa – przyp. red.] ogryzkiem.
Dlaczego?
Bo mówił, że kobiety nie powinny przychodzić do cerkwi w spodniach, muszą się zasłaniać, prawie po muzułmańsku, a gdy mają okres, to są brudne.
Tak jak teraz w indyjskiej Kerali.
Dokładnie. Jeśli batiuszka ci takie rzeczy opowiada, i jeszcze ci podaje przykłady z Pisma Świętego, to nie byłam w stanie nie zareagować. Nie mogłam tego znieść. To był odruch. Ale trudno to nazwać reakcją grzecznej dziewczynki.
Zostałaś ukarana?
Batiuszka odwrócił się i zapytał: „Kto rzucił?”. No to wstałam i powiedziałam, że ja. Podszedł do mnie, spojrzał groźnie, a ja skłamałam, że próbowałam trafić do kosza. Skończyło się tym, że ojciec był u dyrektora, ale jakoś rozeszło się po kościach. Myślę, że wtedy nastąpił jeden z tych momentów, gdy odzywała się moja prawdziwa natura. Gaszona jednak szybko, co sprawiało, że znów stawałam się grzeczna i żyłam pod dyktando.
I na czym to polegało?
Na zachowywaniu się zgodnie ze standardami.
Czyli jak?
A ty gdzie się urodziłaś? Skąd pochodzisz?
Z Warszawy.
No i widzisz, gdy ktoś pochodzi z Warszawy to myślę, że ma zupełnie inną mentalność. Ja się urodziłam i wychowywałam w Hajnówce, miasteczku, które liczy nieco ponad 20 tys. mieszkańców. Wszyscy wszystkich znają, nie ma tajemnic, a opinia publiczna ma ogromne znaczenie. Jeżeli wyjdziesz na dwór w piżamie, to wszyscy o tym plotkują przez tydzień. Mówią o twoich rodzicach, że nie przykładają się do wychowania dzieci. Nie robiłam więc rzeczy, które mogłyby im przynieść wstyd.
Dostosowałaś się.
Tak, a nawet docinałam do szablonu. Czyli mogłam mieć chłopaka, a nawet iść nawet na studia, ale potem wrócić, wyjść za mąż, urodzić dzieci, lepić pierogi. Kariera zawodowa? A po co mi ona? Naprawdę, bardzo chciałam wpisać się w ten model. Starałam się być miła. I czułam się okropnie, nie mogąc się dopasować. Miałam poczucie, że jestem odludkiem, dziwakiem i że obciążam, w jakimś stopniu, moich rodziców. Ale jednocześnie, gdy obwieściłam im, że dostałam się na dziennikarstwo, wiedziałam, że otwieram okno i wpuszczam nowe powietrze. I nie będę już musiała wypełniać tych wszystkich funkcji, które musiałabym realizować, zostając w Hajnówce. Mogłam być sobą.
Trzeba mieć dużo siły, żeby przeciwstawić się okolicznościom.
Wcale tej siły nie miałam.
No jak to nie miałaś? Chyba przemawia przez ciebie kokieteria...
Za każdym razem, gdy podejmowałam taką decyzję, miałam poczucie, że błądzę, a powinnam iść tą samą drogą, co wszyscy. I wybrałam bycie blisko siebie, nie przejmowanie się tym, co ludzie powiedzą, nawet ci najbliżsi. Po jakimś czasie ta droga przestaje być kolczasta, a busz, przez który początkowo się przedzierasz, co jest trudne, staje się autostradą. Wtedy życie zaczyna być naprawdę komfortowe. Jeżeli przejdziesz coś takiego, to już nikt cię nigdy nie zatrzyma.
Podchodzi kelnerka. Wrzuca do miski z brudnymi naczyniami niedopitą herbatę mojej rozmówczyni. Chce sprzątnąć też mój, do połowy pełny, kubek. „Proszę zostawić, jeszcze nie dopiłam” – mówię. „Ja też nie. Właściwie to chciałam prosić o dolewkę wody do kubka” – dodaje Bonda. Kelnerka obiecuje, że przyniesie jej nowy napój.
Dlaczego pozwoliłaś sobie zabrać niedopitą herbatę?
No widzisz, nadal miewam kłopot z mówieniem „nie”, nawet w takich drobnych sprawach. Miło, że zrobi mi drugą, więc wyszłam na tym nieźle (śmieje się). Ale chciałam ci jeszcze powiedzieć o tej sile. Ja do tej pory nie czuję się silna. Uważam, że słabość jest najładniejsza.
A czym jest dla ciebie słabość?
Wrażliwością, otwartością, empatią, akceptowaniem różnych, czasem trudnych, rzeczy, które się zdarzają, humanizmem.
A może to właśnie jest siła?
No to już są filozoficzne dyskusje. Po prostu całe życie dążyłam do tego, żeby nikt mi nie narzucał tego, jak mam żyć. Nie wchodził z butami w to, jak się ubieram, zachowuję, jakich dokonuję wyborów. Jednocześnie, przez cały czas miałam poczucie, że muszę sama siebie przekraczać, nadwyrężać. I moim zdaniem nie było w tym siły. No bo czym jest siła?
Gdybyś tej siły w sobie nie miała, to dziś lepiłabyś pierogi w Hajnówce.
Chyba bym umarła!
Pewnie byś nie umarła, ale być może byłabyś nieszczęśliwa.
Wiem, że niektórzy ludzie bardzo dobrze funkcjonują w takim klasycznym, nazwijmy to, modelu rodziny. I zawsze uważałam, że to ja do niego nie pasuję. A jeżeli nie pasuję, to powinnam zostawić towarzystwo. Bo wszyscy dobrze się w tym czują. Odnajdują się w swoich rolach na spotkaniach i uroczystościach rodzinnych. I ja to szanuję. Każdy ma do tego prawo. Ja po prostu tak nie chciałam. Więc to ja musiałam opuścić stado.
Czułaś się samotna, podejmując taką decyzję?
Samotność jest wtedy, gdy tracisz siebie, zapominasz o sobie. Miałam większe poczucie samotności, uciemiężenia, gdy ktoś mi kazał dostosować się do szablonu. Gdy ruszyłam w drogę do Warszawy, na studia, których nie akceptowali moi rodzice, bo woleli, żebym skończyła prawo i otworzyła w Hajnówce kancelarię notarialną albo poszła na polonistykę i uczyła dzieci w liceum vis-à-vis domu, to poczułam jakby mi ktoś dał skrzydła. Poczułam wolność. I choć byłam sama, to moja samotność nie była dotkliwa, tylko twórcza. Sama o wszystkim decydowałam. Ale nie żałuję, że wcześniej nie nauczyłam się mówić „nie”. Gdybym umiała sprzeciwiać się szefowi w pierwszej pracy i nie dawała się, w pewnym sensie, wykorzystywać, to dziś nie miałabym takich kontaktów wśród policjantów, co teraz pozwala mi pisać kryminały. I być tym, kim jestem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Dziękujemy Etno Cafe za pomoc w realizacji sesji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.