Kiedyś dziecięcy aktor o okrągłej twarzy i anielskich blond włosach. Dziś twórca trzech ambitnych filmów, które różni forma i temat, ale łączy upór i konsekwencja. Doświadczony w pracy z najważniejszymi twórcami kina europejskiego, nie uznaje artystycznych kompromisów. – Moje filmy nie muszą podobać się wszystkim – przekonuje 36-letni reżyser Brady Corbet, którego „The Brutalist” to jeden z najlepszych filmów tego sezonu i faworyt w wyścigu do Oscarów 2025.
Na seans najlepiej przygotować się zawczasu. Wziąć ze sobą napoje, suchy prowiant, uprzedzić rodzinę. To oczywiście żarty, ale jest w nich krzta prawdy – w końcu film trwa 215 minut (z 15-minutową przerwą). Już sam metraż zapowiada, że skala, w której myśli Brady Corbet, wykracza poza standardowe ramy: zarówno pod względem formalnym, jak i konstrukcji opowieści.
Na podstawowym poziomie „The Brutalist” to fabularyzowana wizja życia węgierskiego emigranta, którą oparto na losach Marcela Breuera i László Moholyego-Nagya. Amerykańskie początki kariery żydowskiego architekta to jednak tylko punkt wyjścia do rozważań na temat pułapek artystycznego wizjonerstwa, traumy, patologicznych zależności władzy i sztuki oraz chybotliwych podłoży amerykańskiego snu (żeby wymienić tylko kilka interpretacyjnych ścieżek). Corbet udowadnia, że maksymalistyczne kino autorskie wcale nie musi być oksymoronem. W erze streamingów i poszatkowanych na epizody narracji przywraca wiarę w kino jako widowisko – wciągające od pierwszej minuty i przeżywane w grupie wpatrzonych w wielki ekran ludzi. Po premierze na festiwalu w Wenecji dzieło porównywano do „Obywatela Kane’a”, „Aż poleje się krew” i „Dawno temu w Ameryce”. Film „The Brutalist” otrzymał Srebrnego Lwa za reżyserię, a do dystrybucji wzięła go firma A24 – i, wbrew opiniom sceptyków, nie poprosiła o wycięcie ani jednej sceny.
Moloch, który nie musiał runąć. O nakręceniu „The Brutalist” Brady Corbet myślał przez siedem lat
Scenariusz „The Brutalist” Corbet napisał razem ze swoją ulubioną współpracowniczką – zawodowo reżyserką, a prywatnie żoną i matką ich 10-letniej córki, Moną Fastvold. W pierwszej wersji filmu w główne postaci wcielili się Joel Edgerton, Marion Cotillard i Mark Rylance. W trakcie zdjęć zabrakło jednak 8 mln dolarów finansowania. Produkcja nie upadła, ale zdecydowano się zmienić obsadę i przenieść zdjęcia na Węgry ze względu na tamtejsze ulgi podatkowe. Rolę ocalałego z Holocaustu artysty powierzono Adrienowi Brody’emu, jego żony – Felicity Jones, a kreację bogatego inwestora, który umożliwia rozwinięcie skrzydeł utalentowanemu emigrantowi, stworzył znany z „Memento” Guy Pearce.
Kręcenie „The Brutalist” samo okazało się jak stawianie budynku. Corbet opowiadał na łamach kilku wywiadów, że architektura i niezależne kino mają ze sobą wiele wspólnego. – Kierują się tymi samymi podstawowymi zasadami, stawiają te same problemy i zapewniają podobny poziom agonii i ekstazy (zawsze więcej tego pierwszego). Wymagają wielu poświęceń, które trzeba ponieść po drodze. I nie mogę zapewnić, że to jest tego warte – tłumaczył na łamach „The Guardian”. Film stanowił wyzwanie nie tylko pod względem finansowym, lecz także technicznym. Aby korespondować z duchem epoki, został w większości nakręcony w panoramicznym formacie VistaVision, którego ostatnie zastosowanie w Stanach Zjednoczonych odnotowano na początku lat 60. A to wiązało się z licznymi utrudnieniami: maszyny były ciężkie, głośne i nieporęczne. Choć całość brzmi kosztownie, realizacja miała stosunkowo niewielki budżet 9,6 mln dolarów, a plan zdjęciowy trwał tylko 34 dni. – Ludzie mówili mi, że nigdy więcej nie nakręcę filmu – opowiadał, odnosząc się do krytycznych komentarzy, których musiał słuchać przez lata. Konsekwencja się jednak opłaciła.
Jak Brady Corbet z aniołka z filmów dziecięcych został talentem niezależnego kina?
Kiedy zagłębimy się w szczegóły życiorysu twórcy, jego bezkompromisowe podejście do sztuki szybko przestaje dziwić. W końcu formacyjne lata młodości spędził, występując u najbardziej kontrowersyjnych twórców kina autorskiego: Gregga Arakiego, Larsa von Triera, Rubena Östlunda czy Bertranda Bonello. Jako przedwcześnie dojrzały jedynak wychowany przez samodzielną matkę wzrastał w poczuciu, że dobre kino musi wiązać się z ryzykiem. Ryzyko niepowodzenia to wręcz powód do dumy. – Jeśli nie odważysz się być do bani, to znaczy, że niewiele robisz – jak to ujął na łamach wspomnianego tekstu w „The Guardian”. Jest przekonany, że sukces tytułu zależy od tego, na ile reżyserowi uda się wcielić w życie swoją wizję. To opinia ukształtowana pod wpływem mistrzów, których najchętniej oglądał w młodym wieku: Powella i Pressburgera, Rainera Fassbindera czy Nicolasa Roega. – Jeśli obejrzałem film reżysera, który mi się podobał, musiałem od razu zobaczyć wszystko, co zrobił. Tak samo jest dzisiaj także z powieściopisarzami. Jeśli przeczytam coś, co mi się spodoba, zawsze modlę się, żeby jego dorobek nie był za długi – śmieje się.
Pierwsze doświadczenie pracy z kamerą zdobył już jako kilkulatek. Glenwood Springs w Kolorado, gdzie od siódmego roku życia mieszkał razem z matką, funkcjonowało jako jeden z głównych ośrodków castingowych dla najmłodszych aktorów. Na przesłuchania zgłosił się po tym, jak jego mieszkający nieopodal dziadek ujrzał ogłoszenie w gazecie. I choć z powodu zbyt młodego wieku roli nie dostał (Alfonso Cuarón szukał chłopca do roli w „Wielkich nadziejach”) to zyskał menedżera i agenta. Zaczął pojawiać się w serialach i sitcomach telewizyjnych. Pierwszym poważnym występem okazał się ten w filmie „Trzynastka” (2002) Catherine Hardwicke, a następnie w głośnym „Złym dotyku” Gregga Arakiego (2004). Obok Josepha Gordona-Levitta wcielił się w mieszkającego w małym miasteczku Bryana, który jako dziecko był molestowany przez swojego trenera. Współpraca z Arakim okazała się dla niego formacyjnym doświadczeniem: udowodniła mu, że także w Stanach możliwe jest bezkompromisowe kino autorskie. To przekonanie umocnili twórcy, z którymi współpracował w kolejnych latach: Michael Haneke, który powierzył mu rolę jednego z psychopatycznych młodzieńców w amerykańskiej wersji „Funny Games” (2007), oraz Lars von Trier, który zaangażował go do jednej z ról w „Melancholii” (2011). Wbrew obiegowym opiniom aktorstwo nie okazało się dla niego ani rentowne, ani satysfakcjonujące. Po współpracy z Hanekiem poczuł, że osiągnął już wszystko, o czym marzył w tym zawodzie. Poza tym występując, czuł się jak oszust; szybko zdał sobie sprawę, że powinien zająć się czymś innym. Na przykład kręceniem filmów.
László Tóth to ja. Brady Corbet przyznaje, że w bohaterach swoich filmów zawarł cząstkę siebie
W 2013 roku poznał swoją obecną żonę i zainspirowany jej debiutem reżyserskim postanowił z dnia na dzień rzucić aktorstwo. Przez jakiś czas pracowali jako ghostwriterzy i pomieszkiwali u rodziców Mony, aby nie płacić czynszu i móc rozwijać własne projekty. Filmem pełnometrażowym zadebiutował już w 2015 roku. „Dzieciństwo wodza” to klaustrofobiczny dramat osadzony w międzywojennej Europie, który w zawoalowany sposób opowiada o dorastaniu przyszłego dyktatora. Choć projekt wiązał się z finansowym ryzykiem, Corbet został doceniony za debiut na festiwalu filmowym w Wenecji, co dodało mu wiary we własne możliwości i otworzyło drzwi do realizacji kolejnego materiału.
W „Vox Lux” (2018) reżyser rozwinął interesujący go wątek zależności jednostki od rynku i władzy; tego, jak człowiek zachowuje się pod wpływem niespodziewanej sławy. Film stanowił również reakcję na teatralność „Dzieciństwa wodza”. – Byłem zmęczony draperiami i tkaninami z początku XX wieku. Wszystko, czego chciałem, to istnieć w świecie sztucznej skóry – powiedział Alexandrze Schwartz z „New Yorkera”. Natalie Portman wciela się tu w autodestrukcyjną gwiazdę popu, która w dzieciństwie uczestniczyła w szkolnej strzelaninie. Corbet przyznaje, że podobnie jak w przypadku László Totha z „The Brutalist” i Prescotta z „Dzieciństwa wodza”, w postaci Celeste zawarł cząstkę siebie. W „Vox Lux” celowo zestawia ze sobą dwie zupełnie różne stylistycznie części; w efekcie powstał film dzielący publiczność, który określano mianem zimnej i surowej wariacji na temat „Narodzin gwiazdy”.
„The Brutalist” jest metaforą robienia kina
Corbet otwarcie opowiada o tym, że jednym z najważniejszych źródeł inspiracji pozostaje dla niego literatura. Jego filmy można porównać do powieści: bywają podzielone na rozdziały i obfitują w intertekstualne aluzje. Szczególne znaczenie ma dla niego fikcja W.G. Sebalda, która brzmi, jakby była prawdziwym zapisem historycznych zdarzeń. W podobny sposób pragnie tworzyć fabuły na gruncie filmowym. – Myślę, że moim największym życiowym projektem jest (...) poszerzenie naszej tradycyjnej lub klasycznej relacji z historią i opowiadaniem jej – tłumaczył na łamach „New Yorkera”.
Teraz, gdy „The Brutalist” odniósł sukces i jest pokazywany na całym świecie, ma poczucie przesytu tematem. – To jak z nastolatkiem, gdy chcesz, by się wyprowadził z domu. Bardzo cię kocham, ale błagam, zostaw już mnie i mamę w spokoju – wyznał z rozbrajającą szczerością w jednym z wywiadów. Najbardziej cieszy go, że powodzenie filmu zapewni mu możliwość pracy przez kolejne lata. Myślami jest już przy następnych projektach: planuje film eksperymentalny przeznaczony tylko dla dorosłych, który w odważny sposób będzie eksplorował temat cielesności. Gdzie indziej wyczytuję, że pracuje nad scenariuszem o rozwoju przemysłu winiarskiego na zachodnim wybrzeżu, którego akcja ma rozgrywać się na przełomie lat 70. i 80., a stylistycznie czerpać z tradycji horrorów i westernów.
Jakikolwiek okaże się temat jego następnego projektu, można przewidywać, że Corbeta znów czeka gra o wszystko. – Zawsze stajesz w obliczu możliwości, że ten film może być twoim ostatnim – stwierdził. – I myślę, że jeśli poświęciłeś całe swoje życie jednemu medium, nie ma nic bardziej niszczycielskiego. Każdy tancerz martwi się, że skręci kolano – dodał. Nie łudzi się, że kolejny pomysł okaże się łatwiejszy w realizacji. Jest zdania, że kręcenie każdego – także słabego – filmu to po prostu bolesny i skomplikowany proces. Dlatego woli robić wszystko, aby stworzyć coś wartościowego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.