Olga Wiechnik w swoich „Posełkach”, zbierając dzienniki, listy i wspomnienia ośmiu posłanek, które wybrano do pierwszego Sejmu Ustawodawczego w II Rzeczpospolitej, kreśli pełnokrwiste portrety kobiet, walczących ponad podziałami partyjnymi o wspólną sprawę. Dziś też oddalibyśmy na nie głos.
Zrazu był kłopot nawet z nazewnictwem. Jak bowiem określić takie dziwo: posełki, posełkinie, posłowie kobiecy, poślice? Sto lat temu Polki wywalczyły prawa wyborcze, a do Sejmu Ustawodawczego, który miał uregulować zasady rządzące odrodzonym państwem polskim, wybrano osiem kobiet na 442 mężczyzn.
Zdecydowano się na posełkę, choć – co wiemy dzisiaj – słowo się nie przyjęło. I była to bodaj najmniejsza zagwozdka. Spróbujmy bowiem wyobrazić sobie tamten czas. Nie dość, że nową Polskę trzeba zszyć z ziem przynależnych jeszcze chwilę wcześniej trzem zaborom, połatać po wielkiej wojnie oraz obronić przed nowymi najazdami, to jeszcze przyzwyczaić się do tego, iż prawa będą ustalać również kobiety. Gdy marszałek Józef Piłsudski inaugurował pierwsze posiedzenie Sejmu, zwrócił się z powitaniem do „panów posłów”. Gdy się żegnał, życzył „panom powodzenia w ich trudnej i odpowiedzialnej pracy”, jakby tych ośmiu kobiet – niektóre znał osobiście – na sali obrad nie było.
Jak to? Kobiety będą robić politykę? Niemożliwe, bo w powszechnym, również kobiecym mniemaniu miejsce baby nadal było w domu, a jej prawdziwie politycznym oraz patriotycznym obowiązkiem – rodzenie synów ku chwale Rzeczpospolitej, a nie pisanie jej ustaw. Wszak jeszcze nie tak dawno bramy uczelni były przed kobietami zamknięte, o prawach majątkowych mężatki decydował mąż, zaś również w kobiecym towarzystwie panowie (oraz panie) chętnie rozprawiali, że jakikolwiek wysiłek umysłowy czy branie udziału w debatach nie jest dla tzw. płci pięknej. Bo zbytnio męczy, absorbuje, odciąga od spraw naprawdę dla kobiet ważnych (jakich? – już ci mądrale oraz, niestety, mądralki, nie precyzowali) i nie ma z tego żadnego pożytku.
Słowem, był to czas, gdy samo noszenie spodni i surduta miało jakoby wystarczyć za wszelkie talenty. Zauważa to Zofia Moraczewska, posłanka i żona premiera niepodległej RP, Jędrzeja Moraczewskiego. Od lat ma fantastyczne pole do obserwacji, jako że udziela się w ruchu socjalistycznym czy przewodniczy jeszcze w czasie I wojny światowej Lidze Kobiet Galicji i Śląska. To organizacja, bez której wysiłek frontowy Legionów byłby połową wysiłku, gdyż „o wyzwolenie i niepodległość Polski walczą w tej chwili obok siebie dwie armie: legionowa na frontach i kobieca na tyłach”. Nieźle musiały Moraczewską zeźlić kontakty z mężczyznami działającymi w galicyjskiej polityce, skoro w liście do męża wyrzuca z siebie: „Wszyscy wokół albo oszuści, albo komedianci, albo ludzie bezdennie słabi, bez stosu pacierzowego. Ja miotam się bezsilnie, bo oczywiście »babie« nie pozwoli przecież nikt z tych mężów stanu polityki prowadzić, a tymczasem wierzcie mi, że my byśmy tę politykę o całe niebo dalej i lepiej prowadziły niż oni”. Ciekawe, co Zofia Moraczewska napisałaby o dzisiejszych ministrach i posłach?
Olga Wiechnik, autorka „Posełek”, zbiera życiorysy pierwszych ośmiu polskich posłanek w kilkusetstronicowy tom. Układa je wartko w historie arcyciekawe, pełne zakrętów, nieoczekiwanych point i życiowych zawijasów. Ilustruje – i dzięki temu książka nabiera niezwykłego smaku – cytatami z listów, wspomnień, dzienników i pamiętników, co sprawia, że jej bohaterki w „Posełkach” żyją. Ma z czego rzeźbić, bowiem właścicielka każdej portretowanej biografii musiała być nie lada postacią, jeśli udało się jej zaistnieć w ówczesnym całkowicie zmaskulinizowanym świecie. Ale oglądamy je również w sytuacjach codziennych, niekiedy zabawnych, innym razem straszliwie wręcz bolesnych i traumatycznych, takich jak śmierć dziecka czy samobójstwo siostry. Pierwsze posełki RP – aż chce się użyć tego archaizmu – są dzięki Wiechnik kobietami z krwi i kości. Po prostu można je polubić, a i – gdyby to było możliwe – na nie głosować.
Na sam zaś koniec rzecz arcyciekawa. Pierwsze panie posłanki wywodziły się z różnych warstw społecznych, hołdowały różnym poglądom i przynależały do zwalczających się nawzajem partii. Aż trudno sobie wyobrazić, że zadeklarowanej socjalistce Moraczewskiej mogłoby być po drodze np. z Zofią Sokolnicką, endeczką, która, nim trafiła do Sejmu RP, była kurierką i szpiegiem. A jednak, choć tak bardzo różne, umiały łączyć wysiłki, by nagłaśniać i rozwiązywać sprawy wspólne, czyli sprawy kobiet.
Podobnie też zostały potraktowane przez historię. Nie mają ulic i pomników ani nie figurują w szkolnych podręcznikach. Tym większa zasługa Olgi Wiechnik, że przedstawia nam panie posełki niejako na nowo.
Olga Wiechnik, „Posełki. Osiem pierwszych kobiet”, Wydawnictwo Poznańskie
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.