Robienie rzeczy poprawnie, tak jak się powinno, nie jest już dla mnie. Zaliczyłem już ten etap, a teraz czas iść dalej i robić swoje – mówi znany polski youtuber, dla którego miniony rok, podobnie jak dla wielu osób, był przełomowy. Specjalnie dla nas, Krzysztof Gonciarz opowiada o wyzwoleniu, pracy i planach na przyszły rok.
Ja łączę się z Warszawy, on odbiera w Tokio. Ubrany w czapkę Mikołaja i czaderski, świąteczny sweter we wzór kocich bombek: – Znalazłem go w tutejszym second handzie. Jest świetny – mówi. W Tokio jest od kilku tygodni. Właśnie skończył nagrywać kolejny film. Przestrzeń wokół niego oświetlają światła w różnych kolorach. W mieszkaniu jest pełno profesjonalnego sprzętu do nagrywania. Całość wygląda jak coś pomiędzy prywatnym studiem nagrań a instalacją artystyczną.
Krzysztof Gonciarz jest jedną z najciekawszych osobowości polskiego internetu. Zaczynał jako dziennikarz gamingowy, by w 2011 roku wystartować z autorskim kanałem na YouTube. Zrobił to jako jeden z pierwszych w Polsce. Dziś jego wymykające się klasyfikacjom filmy śledzi ponad milion osób.
Napisał kilka książek poświęconych nowym mediom oraz swojej wirtualnej twórczości. Ostatnio ukazała się „Rozum i godność człowieka”, będąca podsumowaniem jego dotychczasowych osiągnięć, a zarazem otwartą autobiografią. Gonciarz jest również współzałożycielem agencji Tofu Media Production, który specjalizuje się w organizacji projektów międzynarodowych marek w Japonii. Pierwszy oddział powstał w Tokio, a drugi w Warszawie. Od przeszło sześciu lat dzieli życie między te dwa miasta.
Każdy pisze o tobie inaczej – Google mówi o „osobie publicznej”, Wikipedia – „twórcy internetowym”, na twoim profilu na YouTube znajdziemy „vloggera”. Sam w jednym z filmów nazwałeś się artystą. Jak definiujesz swoją pracę?
Czasem sam się w tym gubię. Zajmuję się tak wieloma rzeczami, że miewam problem z podsumowaniem tego, co robię. Wydaje mi się, że najbliższą mi dziedziną byłaby sztuka cyfrowa. Staram się jednak bezustannie testować nowe rzeczy, przekraczać granice dziedzin i pojęć. Jeżeli musiałbym się zdefiniować, to pewnie „osoba publiczna” byłaby najbardziej adekwatną metką. Choć wydaje mi się, że nie przystaję do influencerskiego kanonu, to myślę, że spełniam również tę definicję – robię publicznie rzeczy w internecie, które mają trafić do ludzi i jakoś na nich oddziaływać.
Jak oddziałujesz na publiczność?
Gdy spotykam się z ludźmi, którzy oglądają mnie od dawna, mam poczucie, że staliśmy się połączeni. Podobnie patrzymy na niektóre sprawy i łatwiej jest nam się dogadać. Często zresztą dostaję takie wiadomości – ktoś oglądał moje kanały i to wpłynęło na ich poczucie humoru, zainspirowało ich do zrobienia czegoś fajnego albo pod wpływem moich filmów odważyli się przeprowadzić za granicę i pracować zdalnie, zanim jeszcze stało się to normą. Zawsze dość ostrożnie podchodzę do brania na siebie takich zasług, bo nie lubię przesadzać z wpływem jednego czy kilku filmów na innych. Jednak to była ich inwencja, zrobili to sami.
Oni też mają na ciebie wpływ?
Na pewno. Staram się obserwować, co im się podoba, słuchać czego ode mnie oczekują. Nie oznacza to, że tworzę pod publiczność. Robię swoje, ale to, jak publiczność odbiera moje prace, ma wpływ na kształt kolejnych. To takie sprzężenie zwrotne, forma dialogu.
Kiedy dorastałeś nie było jeszcze YouTube. Kim chciałeś być zanim zostałeś kim jesteś?
Dorastając byłem zapatrzony w polskich dziennikarzy gamingowych, którzy w latach 90. pisali w takich magazynach jak „Secret Service”, „Gambler” czy „Reset”. To byli influencerzy tamtych czasów, byli moją pierwszą poważną inspiracją. Pamiętam, jak czytając te pisma, myślałem, że chciałbym być jak oni – robić fajne rzeczy z humorem i dystansem. Marzyłem o tym, żeby moja pasja stała się moją pracą, a zarazem to co, dla mnie jest pracą, dla innych było rozrywką. I wydaje mi się, że to się udało. Pierwsze kroki stawiałem w redakcji Gry-Online.pl. Później płynnie przeszedłem do internetu.
Swoje kanały na YouTube prowadzisz od 2011 roku. Byłeś w gronie pierwszych polskich Youtuberów. Jak wtedy wyglądała ta platforma?
Gdy YouTube stawiał w Polsce pierwsze kroki, nikt chyba nie był w stanie przewidzieć, że stanie się to tak imponującą gałęzią kultury. Dla mnie ta platforma wydawała się świetnym przedłużeniem dla klasycznego dziennikarstwa. Czułem, że może zrewolucjonizować branżę i cały internet, angażując ludzi, którzy będą chcieli poświęcać jej czas. Moja intuicja się sprawdziła, choć rzeczywistość przerosła moje oczekiwania
Internet rządzi się swoimi prawami. Dwa, trzy lata różnicy to już nowe pokolenie. Jak postrzegasz młodszych twórców?
Zawód youtubera wpadł w pułapkę kanonu. Platforma, która pozwala na tak dużą swobodę ekspresji osiadła w ramach pewnej konwencji. Wydaje mi się, że wielu młodych twórców kurczowo się jej trzyma, nie chcą się nią bawić, ani ryzykować. Nie mają jeszcze odwagi robić rzeczy po swojemu. Nie chcę oczywiście odmawiać nikomu pomysłowości czy ciężkiej pracy, ale brakuje mi czegoś więcej, powiewu świeżości. Zresztą, gdy myślę o swoich filmach sprzed kilku lat, mam podobne wrażenia. Myślę, że do eksperymentów trzeba po prostu dorosnąć.
Jak zmieniło się twoje podejście?
W końcu wyzwoliłem się z tej konwencji. Parę lat temu byłem dużo bardziej „normalny”, bardzo starałem się dopasować do oczekiwań innych. Teraz mnie to nie interesuje. Chcę robić rzeczy po swojemu. To był zwrot podobny do tego w sztuce, kiedy zostawiasz za sobą akademię, by szukać swojej drogi. Moja praca to nie jest już tylko blogowanie. Jest tam element kreacji, narracji, wizji, więcej namysłu, mniej przypadkowości. Stworzyłem podmiot liryczny. Staram się patrzeć szerzej, nabierać dystansu, a tym samym nowej perspektywy.
W jednym z ostatnich filmów zdefiniowałeś się jako artysta. To wywołało gorącą dyskusję w sieci. Jak to przyjąłeś?
Tego typu sytuacje zawsze wywołują dyskusję o tym, co jest sztuką, a co nie, czy tym, kto ma prawo, a kto nie nazywać się artystą. Czy artysta ma prawo sam mianować się tym terminem, czy to mianowanie musi przyjść z zewnątrz. Dla mnie to był impuls. Poczułem, że to, co teraz robię, jest inne niż to, co robiłem wcześniej. Z perspektywy czasu ciekawe wydaje mi się to, że, np. muzycy nie muszę obwieszczać światu, że są artystami. Jest to wpisane w konwencję. Nikt tego nie kwestionuje. W przypadku twórców internetowych nie jest to wcale oczywiste. Ja sam musiałem, to zrozumieć.
Mówisz o momencie przebudzenia. Czy był do tego jakiś bodziec?
Myślę, że to dojrzewało we mnie wcześniej, na pewno ogromny wpływ miała pandemia. W pandemii wystartowałem z serią pandemicznych vlogów, które były dziwniejsze od wszystkiego, co do tej pory robiłem. Duża część to wygłupy i żarty, które mnie odblokowały, pomogły się wyzwolić, przełamywać bariery.
To trochę jak z robieniem sobie zdjęć – początkowo bardzo się starasz, żeby dobrze wyglądać, opracowujesz jedną sprawdzoną pozę. Ale z czasem dostrzegasz, że ta pozycja jest tak bardzo nienaturalna, że przecież jest tyle innych, wygodniejszych. A właściwie to już wcale nie zależy ci na tym, żeby dobre wyglądać. Chcesz mieć po prostu fajne zdjęcie. Tak było ze mną. Robienie rzeczy poprawnie, tak jak się powinno, nie jest już dla mnie. Zaliczyłem już ten etap, a teraz czas iść dalej. Już nie muszę się przejmować kryteriami technicznej poprawności, tylko mogę robić rzeczy po swojemu. I to było wyzwalające.
Mam nadzieję, że uda mi się pokazać, że te dziwne, memiczne rzeczy mogą być rozpatrywane w kategoriach sztuki. Że to więcej niż „te głupstwa z internetu”. To ciekawe pole do eksperymentów, do zderzania świata internetu ze sztuką czy szerzej kulturą.
Cykl internetowego życia bywa krótki. Wirale, szybka sława. Ty tu jesteś od lat. Jak ci się to udało?
Staram się robić różne rzeczy, lubię eksperymentować. Na moim kanale znajdziesz zarówno przeglądy memów, pandemiczne vlogi, jak i krótkometrażowe dokumenty czy teledyski do kolęd.
Bardzo ważne jest też obserwowanie tego, co się dzieje w internecie. Bycie na bieżąco, zarówno z wydarzeniami, jak i technologią. Próbować nowych rzeczy. Nie oceniać ich od razu i kurczowo trzymać się tego, co było. Gdy przestajesz to robić, po prostu zostajesz w tyle. Sieć nie czeka na nikogo.
Wyzwaniem dla mnie okazał się ostatnio TikTok. Nadal nie wiem czy widzę się tam w tym wydaniu. Nie wymyśliłem jeszcze, jak to robić po swojemu, ale staram się tam zaglądać, obserwować i się uczyć.
W ostatnim czasie mocno zaangażowałeś się w sprawy społeczne. Czy postrzegasz siebie jako aktywistę?
Wydaje mi się, że nie mam kompetencji, by nazwać się aktywistą. Aktywizm to bardzo wymagająca, męcząca i stresująca praca, łatwo tu o błąd. To wyższa szkoła jazdy niż to, co robię. Na co dzień tworzę własne rzeczywistości, więc tu, w tym „prawdziwym” świecie jestem trochę z doskoku.
Podobne artykułyKrzysztof Gonciarz: Absurdem zwalczam absurdJulia WłaszczukJednak jako osoba publiczna i zasięgowa mogę dołożyć coś od siebie. W tym roku miałem trzy aktywistyczne zrywy. Pod koniec czerwca, gdy były protesty osób LGBTQ, nagrałem film z odezwą do prezydenta. Potem zrobiliśmy akcję Stop ciężarówkom, w której sparodiowaliśmy ciężarówki antyaborcyjne i homofobiczne busy. A trzeci to Strajk kobiet – na bieżąco udostępniałem relację z protestów. Razem z Tofu pomagaliśmy również w przygotowaniu reportażu dla stacji Vox o sytuacji w Polsce.
Wciąż uczę się tej formuły. Czasem sam się na siebie denerwuję, że pakuję się w takie sytuacje, zamiast zajmować się swoimi rzeczami, ale nie umiem inaczej.
Czy zawsze angażowałeś się w sprawy społeczne?
Społeczne tematy pojawiały się już w moich filmach, ale zwykle ubranę w grosteskę czy humor. Bohaterowie moich skeczów mogli mówić wszystko – nigdy nie było wiadomo, czy to było moje prawdziwe zdanie. W tym roku zacząłem więcej mówić od siebie. Jeszcze w ubiegłym roku pracując nad książką „Rozum i godność człowieka”, starałem się ważyć słowa. Kwestionowałem swoje zdanie, bałem się, że to co powiem, nie będzie słuszne. Ten rok to zmienił. Kilka miesięcy izolacji w Tokio pomogło mi to przepracować. Stwierdziłem, że muszę sobie bardziej ufać i mówić to, co myślę. Staram się jednak robić to odpowiedzialnie, bazować na sensownych źródłach.
Do Tokio latasz regularnie od sześciu lat. To tam wystartowałeś z Tofu Media, by później otworzyć drugi oddział w Warszawie. Czym jest dla ciebie Tokio?
Moje tokijskie mieszkanie jest trochę jak chata w górach, samotnia na drugim końcu świata. Nie mam tu mocno zapuszczonych korzeni, nie wrosłem w to miejsce. Mam stałe grono przyjaciół, ale moim centrum pozostaje Polska.
W Polsce zawsze dużo się dzieje, mam wrażenie pędu, ciągle coś mnie odrywa od pracy. W Tokio jestem bardziej kreatywny. W Warszawie więcej czerpię z życia, w Tokio skupiam się na pracy, dialogu z samym sobą. Stworzyłem tu fajną przestrzeń, w której dobrze się czuję, czasem nawet lepiej niż w warszawskim Tofu. Moje tutejsze mieszkanie to moja pracownia. Nigdzie nie pracuje mi się tak dobrze jak tu. W przyszłym roku chciałbym znaleźć taką przestrzeń w Warszawie.
Czego nauczył cię ten rok?
Paradoksalnie to był dobry rok. Ograniczenia narzucone przez pandemię zrzuciły z nas ciężar obowiązku ciągłego prześcigania samych siebie. To poważny problem naszej rzeczywistości – ciągle musimy pokonywać samych siebie, robić ciągle więcej, ciągle lepiej. W tym roku każdy miał wymówkę, że ten rok nie musi być lepszy niż poprzedni. Wrzuciliśmy na luz. Ten rok pokazał, że to jest okej, jeżeli czasem nie robimy nic albo robimy to we własnym tempie.
Dla mnie to był czas powrotu do korzeni. Po latach pracy w większym zespole, byłem zmuszony znowu robić wszystko sam. Dotarło do mnie, jak mało czasu miałem dla siebie przez ostatni rok. Wróciłem do podstaw, tak jak robiłem osiem lat temu – wszystko robiłem sam, celowo trochę byle jak. To było jak przebudzenie.
Nad czym chcesz jeszcze popracować?
Mam problem z wrzuceniem na luz, nie umiem odpoczywać. Lubię sobie komplikować życie. Jak tylko mam chwilę wolną, to zaraz wymyślam coś, co zabiera mi cały ten czas.
Wciąż też nie umiem zdefiniować tego, kim jestem. Poza tym wszystkim, poza tą publiczną personą, którą wszyscy znają. Przez te wszystkie lata stworzyłem tak wiele wersji mnie, że nie do końca wiem, kim jestem, poza tym. Nie oznacza to jednak, że kogoś udaję – naprawdę jestem tymi wszystkimi osobami. Po prostu wydaje mi się, że powinien się jakoś określić, zdefiniować. Ludzie wolą konkret i rzeczy proste do wyjaśnienia jednym zdaniem. Może dlatego tak często mam poczucie niezrozumienia?
Na początku tygodnia zapowiedziałeś start wytwórni muzycznej, Dyspensa Records, przy której połączyłeś siły ze znanym producentem i kompozytorem Wojtkiem Urbańskim. Opowiedz o tym projekcie.
Założenie wytwórni to bardzo ekscytujący krok. Wojtek to wymarzony partner do takiego przedsięwzięcia. Od lat często razem pracujemy, ostatnio przy #Hot16Challenge. Jest bardzo wszechstronny, nie sposób go zaszufladkować. W końcu pojawił się pomysł, by stworzyć coś razem. To będzie fajne dopełnienie Tofu Media. Dzięki temu będziemy mieć zaplecze zarówno w obrazie, jak i w dźwięku.
Chcemy szukać nowych, obiecujących artystów, pomagać im zaistnieć. Będziemy skupiać się głównie na muzyce elektronicznej, eksperymentalnej i rapie, chociaż dla nas to bardziej niż forma, liczą się emocje. Katalog Dyspensa Records otworzy płyta o tytule „4GET”. Czyjego autorstwa dowiecie się już 31 grudnia.
Jakie masz plany na przyszły rok?
Pracuję nad dwoma dużymi projektami. Pierwszy to wirtualna szkoła filmowa. To dla mnie zamknięcie pewnego etapu – nie chcę być już definiowany wyłącznie poprzez medium filmu. Dlatego postanowiłem zebrać wszystko, co wiem na ten temat, podzielić się tym i iść dalej. Poza tym w przyszłym roku mają odbyć się Igrzyska Olimpijskie w Tokio, przy których na pewno będziemy działać. To dla mnie wyjątkowa sytuacja, bo rzadko mam cokolwiek zaplanowane. Zwykle lubię improwizować i reagować na to, co się wokół mnie dzieje.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.