Oto kawał dobrej literatury faktu, drobiazgowo odtwarzającej pracę pogranicznika. Francisco Cantú sam nim był, portretuje więc ludzi, których zatrzymywał. Zwierzali się mu rolnicy z zapomnianych przez świat prowincji Meksyku, bezrobotni z milionowych miast dotykających granicy z USA, młodzi chłopcy, starsze kobiety. Jedni wyruszyli w drogę przez granicę po raz pierwszy. Inni są weteranami, którym nigdy nie udało się jej przekroczyć.
Ćwierć wieku temu, podczas jasnej, gorącej nocy, jeździłem z amerykańskimi pogranicznikami wzdłuż granicy z Meksykiem opodal Yumy, znanej choćby z kultowego filmu, gdzie szlachetnego bandziora gra Glenn Ford, a Russell Crowe w nowszej wersji tego westernu.
Patrol liczył kilka samochodów terenowych i kilkunastu funkcjonariuszy, w przeważającej części Meksykanów od pokoleń mieszkających w USA, zawodowych łapaczy uchodźców i znawców pustyni. W świetle mocnych latarek pokazywali mi ślady na piasku, poruszone kamyki czy połamane gałązki wyschniętych krzaków. Czytali tropy tak sprawnie, jak traperzy lub indiańscy wojownicy z powieści przygodowych. Umieli pokazać zawijasy pozostawione przez grzechotnika – „ślad jest głęboki, więc wąż był tu z godzinę temu, gdyby pełzł wcześniej, znak byłby bardziej zasypany przez piasek” – po odciskach butów policzyć, ilu mają przed sobą uciekinierów, domyślić się, że jeden z nich kuleje, inni ledwie powłóczą nogami, a ktoś niesie na jednym ramieniu jakiś ciężar.
Łapali po kilkadziesiąt osób dziennie, więcej zimą, latem o wiele mniej; nielegalne przejście granicy to jednak wyprawa, a jak iść przez pustynię, gdy temperatura dobiega 50 stopni? W większości byli to nędzarze, którzy umyślili sobie, że w Stanach zarobią na chleb. Ale trafiali się też przemytnicy narkotyków oraz regularni bandyci, poszukiwani listami gończymi po obu stronach granicy. Jeśli kogoś nienawidzili, to zorganizowanych gangów szmuglerów ludzi, ciułających spore pieniądze na nieszczęściu innych. Myślę, że kilku takich gości – jeśli akurat znaleźli się między złapanymi – dostało solidnie w skórę, choć w oficjalnych papierach poślizgnęli się na mydle. Niektórzy opowiadali, że po prostu lubią łapać „Meksyków”, choć hiszpański dla nich samych był językiem wyniesionym z domu. Wszyscy zapewniali, że wzięli tę pracę, bo chcą służyć swojej ojczyźnie i pilnować przestrzegania prawa. Rozumiałem to, choć z drugiej strony, miałem ich robotę za w pewnym sensie mało szlachetną, a raczej paskudną.
Z tych powodów przeczytałem od deski do deski książkę „Rio Grande. Reportaż o granicy” autorstwa Francisco Cantú. Był już człowiekiem z papierami college’u, kiedy najął się na pogranicznika. Uczył się o problemach granicy, więc zdobytą wiedzę postanowił przetestować praktycznie i na samym sobie. Pracował w patrolach, ale też w centrum dowodzenia w arizońskim Tucson. Niekiedy jego najbliżsi wydzwaniali w środku nocy, bo w telewizji podano, że zabito jakiegoś pogranicznika.
Jak zakończyła się jego przygoda z granicą – nie powiem, bo pointy wyjawiać nie wolno. Nie ukrywam, że swoje dodały wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej, ten nieszczęsny sztachetowy płot, chełpliwość oficerów i rzeczniczek naszej straży w opowieściach o tym, jak poświęcają zdrowie, nie śpią dzień i w nocy, by uchronić ojczyznę przed kurdyjską mamą z trójką nieletnich dzieci. Z tego, co pamiętam z meksykańskiej granicy, chełpliwości i podmalowanych oczek zaglądających w telewizyjne kamery raczej nie było.
„Rio Grande” to kawał dobrej literatury faktu, drobiazgowej w odtwarzaniu realiów pracy łapacza ludzi. Cantú, rzecz jasna z meksykańskiej familii osiadłej od dekad w USA, nie ukrywa, na czym polegało jego zajęcie. Opisuje detale szkolenia, spotkanie zielonego w fachu pogranicznika z weteranami zawodu. Portretuje ludzi, których zatrzymywał, ze świadomością, że różnią się ich historie i motywacje, by pójść w tak niepewną, niebezpieczną drogę. Pustynia jest nie tylko drogą do USA, może nie raju na ziemi, ale jednak państwa, gdzie już urządził się ktoś z rodziny. Jest też traktem śmierci, bo zabrakło siły i wody, przewodnik wyrzucił z grupy przemycanych albo po prostu zwiódł.
Zmarli nie mówią, lecz odratowanych można przepytać. Tak i zwierzali się Cantú rolnicy z zapomnianych przez świat prowincji Meksyku, bezrobotni z milionowych miast dotykających granicy z USA, młodzi chłopcy i starsze kobiety. Ludzie, którzy w drogę przez granicę wyruszyli po raz pierwszy. Oraz weterani, którym nigdy się nie udało. Jedni na widok terenówki wiali, gdzie pieprz rośnie, inni wsiadali na pakę i prosili, żeby ich podwieźć na meksykańską stronę, bo po prostu nie dają rady. Zwierzali się autorowi także amerykańscy lekarze. Opowiadali, że w kilkunastoletniej karierze nie widzieli tak strasznie zrujnowanych organizmów.
Piękne w autoreportażu Cantú jest to, że nie naciąga. Nie udaje macho, jak portretowani przez TVP polscy pogranicznicy i pograniczniczki. Wszak praca łapacza głęboko żłobi duszę, nawet jeśli opowiada się głośno, że tak właśnie trzeba chronić ojczyznę. Francisco śni, a są to sny, kiedy pot moczy prześcieradło. Odkrywa miejsca we własnej głowie i w sercu, gdzie sam siebie oszukiwał, również takie, do których właśnie się dokopał. Różne to zakątki duszy, a wędrówka po nich jest równie ryzykowna, co nielegalne przekraczanie granicy.
Francisco Cantú, „Rio Grande. Reportaż o granicy”, tłumaczenie Dorota Konowrocka-Sawa, Wielka Litera
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.