Oto młody warszawski fotograf Olo rusza w Karakorum, gdzie ma dokumentować postępy i zwycięstwa polskich wspinaczy. Max Cegielski opowiada w „Nazywam się Czogori” o wysokogórskich kulturach, lekceważeniu Zachodu, który nie dostrzega, że majestatyczna, potężna, groźna Czogori to znacznie więcej niż K-2, o ludziach stamtąd, żyjących gdzieś u stóp nieba, o bolesnym styku między tubylcami i przyjezdnymi.
Możemy przeczytać książkę, opisującą kilka problemów, która sama dla niektórych też stała się problemem, choć raczej bezwiednie niż świadomie. Bo „Nazywam się Czogori” stara się opowiedzieć o sprawach generalnie rzecz biorąc niszowych, a jednak rozbudzających wyobraźnię. Z permanentnego braku wielu innych satysfakcji i wytęsknionych triumfów staliśmy się, jako naród, kibicami himalaizmu, a więc sportu absolutnie dla wybranych, ale u nas zamienionego w półreligię. Trochę to dziwne, lecz wiemy przecież, że inne dziwactwa bywają gorsze i bardziej niebezpieczne.
Rzecz dzieje się we wczesnym okresie polskich przemian, a meandruje w czasy późnego (choć nie tylko) PRL-u. To opowieść o grupie wspinaczy, udających się na K-2, drugą co do wysokości górę świata, bardzo trudną do zdobycia, leżącą na dodatek w Karakorum, osobnym masywie górskim, co jednak wydaje się dla entuzjastów himalaizmu, również tych wybitnie nizinnych, nieistotnym szczegółem. Brak zwracania uwagi na takie niby-detale, które są mimo wszystko nadzwyczajnie istotne, drażni Maksa Cegielskiego. Ma rację, gdyż nie wypada mylić, dajmy na to, Tatr i Bieszczadów, choć kuzynostwo między nimi wydaje się nie tak odległe, bowiem w końcu to te same Karpaty. Ma również rację, gdy zżyma się, że ludzie, którzy pragną zdobyć tę majestatyczną, groźną, potężną i wspaniałą górę, mówią o niej K-2, a to tylko suchy kartograficzny pseudonim. Dla mieszkańców pakistańskiego Karakorum to Czogori, co bez wątpienia warto uszanować.
Cegielski wykoncypował sobie polską wyprawę na Czogori, a tych było kilka, jest więc skąd czerpać tak scenografię, jak i pomysł na intrygę. Wkłada ją w gęstą zalewę wydarzeń, które gdzieś i kiedyś się stały, jeśli nie w proporcjach jeden do jednego, to emocjonalnie pasują do siebie jak dwie połówki przekrojonego jabłka. Oto młody fotograf Olo, średnio udane dziecię tak zwanej warszawki, rusza w Karakorum, gdzie ma dokumentować postępy i zwycięstwa polskich wspinaczy. „Na mieście” jest bywalcem klubów, nocnych barów i dyskotek. Coś niby w zawodzie robi, ale raczej nic. Wciąga koks, a kiedy kończą się całonocne melanże, szuka całodobowych pijalni piwa lub seksu, co swoją drogą jest interesujące, gdyż Olo wdaje się nawet w trójkąty, a do tego trzeba mieć siłę, a nie kokainę we krwi. Nosi w sobie wielką zagwozdkę: jego ojciec nie wrócił spod Czogori, będąc członkiem wyprawy wysokogórskiej jeszcze za komunizmu. Kiedy więc Olo dostaje ofertę, by dotrzeć w wieczne śniegi, nie umie odmówić. Nie ma kondycji na wyprawę, nie ma też kasy. Za to wie, że choć takie historie mocy nie dodają, mogą być towarem wartym miliona monet.
Mamy więc zmagania syna marnotrawnego z górą i z pamięcią ojca. Ale mamy też górę, która w powieści Cegielskiego dostaje, jak najbardziej dosłownie, własny głos. A skoro Czogori może mówić, mówią też tubylcy, dla których góra jest szansą (bo przejeżdżają „zachodniaczki”, tęskniący za przygodą), karmicielką, gdy rozmarzające pola śniegowe i lodowce oddają wodę nędznym poletkom, ale też wymagającą władczynią, bo ludzie zawsze i pod każdą szerokością geograficzną oddawali się niepojętej potędze wysokich skał, ale też szukali w nich opieki.
Cegielski opowiada o połowie lat 90., a te dla wielu jego potencjalnych czytelników są wielce prehistoryczne. Ponieważ zna je z autopsji, jest wiarygodny. Mówi o lekceważeniu Zachodu, który nie dostrzega, że K-2 to za mało jak na Czogori. Zatrzymuje się przy ludziach stamtąd, Pakistańczykach żyjących gdzieś u stóp nieba. Wytyka palcem, jak Zachód, który wszystko chciałby zmonetyzować, nie dostrzega, iż świat jest, dzięki Bogu, tak bardzo równy.
Ale też, sądząc po opisach „Nazywam się Czogori”, Cegielski wdepnął na pole, które – choć niewielkie, a może właśnie dlatego – jest niepodzielne i pisać o nim nie wolno. Wkroczył w świat, gdzie na wyłączność zawłaszczono himalaizm z wszystkimi poboczami. Zdaje się, że nie powinien pisać o Karakorum i Czogori, o wspinaczach, wysokogórskich kulturach, o bolesnym styku między tubylcami i przyjezdnymi, których siła wynika z dwóch powodów: mają więcej pieniędzy i koniec końców wyjadą, choć góra może zakopać ich w śniegu na zawsze.
To wielce ciekawa okoliczność. Opowiadacze o górach i górskie portale poczuli się po publikacji książki tak, jakby zostali wywołani do rozmowy, najbardziej intymnej, bo o sprawach, jakie mają – tak sądzą bezdyskusyjnie – na wyłączną własność. To oznacza, że wedle nich Cegielski poszedł nie tam, gdzie jego.
Mogą się czytelnikom Cegielskiego podobać lub nie monologi, jakie napisał w imieniu Czogori. Można uznać ten chwyt literacki za zasadny lub wydumany. Sam wolałbym opowieść o Karakorum, gdzie góry milczą, bo zdaje mi się, że milczą naprawdę. Ale Cegielski opowiada po swojemu, do czego ma święte prawo. Zaś książki o wysokich górach, zwłaszcza w kontekście naszej całkowicie pozarozumnej fascynacji Himalajami i Karakorum, przyciągają uwagę.
Max Cegielski, „Nazywam się Czogori”, Marginesy
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.