Waldemar Bawołek precyzyjnie nazywa uczucia, jest znawcą ludzi niepasujących do większej gromady, a Ciężkowice ze swojej powieści potrafi zamienić we wszechświat. Jego „Skrawki dla Iriny” to książka bardzo intymna, autoironiczna, z wielkim dystansem autora do siebie, do pisania, do świata.
Jest ich dwóch: Waldemar i Pisarz. Pochodzą z miasteczka, które jeszcze niedawno było wsią. Lecz szybko nie zapomni o swojej przeszłości, a to z racji rynku obstawionego drewnianymi, kulawymi domami. O dawnych latach przypomni też ławka, za którą w bujnej zieleni pasą się krowy. Kiedy miasteczko było wsią, ławka stała przy łące, zapraszała, by przysiąść, wypić piwo lub wino, być może z głogu. Lecz gdy nadeszły miejskie czasy, ławeczka okazała się stać w miejscu publicznym, prawie w centrum. Zajeżdżają tam patrole i łoją mandaty za spożywanie, co funkcjonariuszy raduje, bo łatwo wyrabiają dzienną normę, zaś konsumentów niespecjalnie, jako że nie mogą pojąć zmiany; miejsce to samo, ławeczka takoż, a regulacja inna.
Waldemar trudni się czym bądź. Teraz pracuje w robotach publicznych, więc rozrzuca żwir po zepsutych drogach, a potem leje asfalt, może go czekać nawet naprawianie alejek na miejskim cmentarzu. Ma nad sobą nadzorcę z gminy – inaczej go nie nazwie – a przy łopatach koleżków, o których stateczniejsi mieszkańcy miasteczka myślą i mówią, że to element i menelstwo. Praca podła, ale już na Anioł Pański można się nieźle zrobić kubkiem wina, doprawić drugim i gadać o sprawach ważnych i nieważnych. Aha, miasteczko nazywa się Ciężkowice. Jest takie na mapie Podkarpacia.
Pisarz w zasadzie robi to samo, co Waldemar. Poza tym, że jeszcze pisze. Nie daje rady przyjąć dobrych rad, by wreszcie stworzyć bestseller, bo mówi, że nie umie. Ale – co w miasteczku wiadomo – już zauważono go w Warszawie, na świecie, a nawet w Łodzi, co rozpuszczają na rynku i w szynku plotkarskie języki. Naraża to Pisarza na niedogodność wykluczenia, bo kto chciałby się z nim spotkać, skoro każdego może opisać.
Waldemar Bawołek jest precyzyjny w nazywaniu uczuć, umie uważnie patrzeć i cierpliwie słuchać
A może Waldemar i Pisarz to jeden człowiek? Wszak noszą w sobie bardzo podobne uczucia. Nie spodziewają się znikąd prawdziwie bratniej ręki, a raczej szyderstw i połajanek. No i kochają się w jednej dziewczynie, Rozalce, lekko próżnej, wymagająco zalotnej i radośnie sprawnej w tym, o czym wszyscy wiemy. Pragnie jej Waldemar, tak samo pragnie Pisarz, pragną obaj, a Rozalka skutecznie zachęca do pragnień. Ile jest w tej Rozalce zmysłowości! Najczęściej oglądamy ją w scenach gorących i dosłownych. Czasami Waldemar i Pisarz myślą, że ją kochają. Czasami – że nie, choć zdaje się, że miłość w Ciężkowicach jest silniejsza od obojętności.
Waldemara i Pisarza otaczają ciągle ci sami ludzie, a zimne piwo z pianką smakuje im tak samo – „uniwersalna, powszechna gromada i równie uniwersalny smak”. Jak wiele jest takich Ciężkowic, a w nich takich Rozalek, dla których dwóch zakochanych chłopów to w sam raz, a czasem za mało?
Waldemar i Pisarz to różne postaci, skoro – jakby nie było – Waldemar jest sakramencko zazdrosny o Pisarza. O siebie przecież by nie był, nawet w delirium tremens. Na dodatek Pisarz od samego początku nie żyje. Wybrał sobie kwiaciarnię na miejsce śmierci, własnego trupa złożył między wieńcami. W miasteczku zastanawiają się, czy Pisarz strzelił samobója, a może ktoś mu pomógł? Może zabiła go Rozalka, za to, że ją zwodził? Może Waldemar, bo zazdrosny o Rozalkę?
Tajemnicy śmierci nie rozwikłamy. Za to dowiemy się o wielu ciekawszych i bardziej straszliwych rzeczach z książki „Skrawki dla Iriny” Waldemara Bawołka, rodem rzecz jasna z Ciężkowic. Na przykład skąd, do cholery, w tytule ta Irina, skoro to Rozalka zaćmiewa ciężkowickie męskie głowy.
Niewielka to książka, podobnie jak wcześniejsze pisania Bawołka, laureata literackiej nagrody Gdyni, bodaj najlepszego w Polsce pisarza zajmującego się klimatem właśnie takich Ciężkowic. Choć to dalece nie wszystko, gdyż Bawołek umie zamieniać Ciężkowice we wszechświat, co z tego, że z jednym szynkiem i jednym kościołem. Jest znawcą ludzi niepasujących „do gromady”, czy to pisarz, czy fizyczny od wylewania asfaltu i dźwigania pniaków topoli.
„Gromada” – ta złożona z najbliższych, połączona więzami krwi, oraz ta dalsza, obsługująca swą obecnością festyny na rynku – nie akceptuje i nie toleruje Waldemarów i Pisarzy. Kopie ich w zadki i szczuje psami. Bowiem uważa tylko swoich, a najlepiej, żeby byli to swoi bez właściwości. Lecz z drugiej strony, inni są dla niej jak zimna woda w upał. Bez innych „gromada” nie pożyje, bo w końcu skąd ma się dowiedzieć, że pospolitość i miałkość to cnoty do obnoszenia, puszenia się i podziwiania.
Znam Waldemara Bawołka, przegadaliśmy swoje, choć zbyt często mu przerywałem, o czym wiem po lekturze „Skrawków dla Iriny”. To książka bardzo intymna, autoironiczna i z wielkim dystansem autora do siebie, do pisania, do Ciężkowic i świata.
Bawołek jest precyzyjny w nazywaniu uczuć, bo umie uważnie patrzeć, cierpliwie słuchać, a potem rymować jedno z drugim. Ma łagodną duszę, a z tego wysnuwa prawo, by pisać, co myśli, więc nie ucieka przed zdaniami obrazoburczymi: „Nie chce mi się nawet mówić, po co tłumaczyć synowi zawiadowcy stacji w Przylasku, że przez cały dzień pisałem – nie zrozumie”.
Tylko patrzeć, jak rzucą mu się do gardła za takie nieprawomyślne herezje. Lecz z Bawołkiem oraz z Waldemarem/Pisarzem nie będzie tak łatwo. Chciałbym zobaczyć tych zakrztuszonych własną słusznością poprawnościowych krytyków, te umęczone gnaniem za postępem krytyczki, jak zarzucają Bawołkowi, że gardzi, pisze z klasistowską pogardą, może nawet snobuje się na osobnego z Ciężkowic, więc uważa, że wolno mu jeździć po ludzie w te i we w te. „Gromada” jest „gromadą”, nawet jeśli się za nią nie uważa. Tłumaczenie dla tłumaczenia jest bez sensu, jeśli po drugiej stronie nie ma zrozumienia. Bawołek wie, jak odmalować konterfekt „gromady”. Zawsze admirowałem jego pisanie. A od „Skrawków dla Iriny” jeszcze bardziej.
Waldemar Bawołek, „Skrawki dla Iriny”, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.