– Wiele moich koleżanek znalazło tu partnerów, mężów, odnalazło wiarę w miłość. Ja – przeciwnie. Przez kilka lat spotykałam facetów, którzy ciekawi i uczciwi byli jedynie na ekranie smartfona – mówi kolejna bohaterka naszego cyklu o miłości w czasach aplikacji. Uciekła z Tindera, ale czasem tam wraca.
Niedawno obchodziłam 30. urodziny. Tindera zainstalowałam na ostatnim roku magisterki. A właściwie zainstalowała go na moim telefonie przyjaciółka, która miała już wtedy za sobą kilka udanych randek ze studentem medycyny (dziś są już małżeństwem, a w lutym na świat przyjdzie ich pierwsze dziecko). Po niemal czteroletnim związku i przelotnych romansach, które kończyły się, zanim na dobre się zaczęły, postanowiłam spróbować. Nie byłam jednak w stanie określić, czego oczekuję od Tindera: seksu, przygód, historii, które potem mogłabym opowiadać w towarzystwie, czy może związku. – Wszystko wyjdzie w praniu – tłumaczyłam sobie. W głębi duszy marzyłam jednak, że i mnie uda się spotkać kogoś, z kim zwiążę się na dłużej.
Jestem graficzką, ale także programistką. Moi przyjaciele śmieją się więc często, że nieustannie ścierają się we mnie artystyczna i racjonalna natura. Takie miałam też podejście do aplikacji – podchodziłam do niej z luzem, bez zbędnych oczekiwań. Gdy jednak przychodziło co do czego, byłam pierwszą, która angażowała się w relację.
Z początku byłam zafascynowana tym, jak wielkim zainteresowaniem darzą mnie faceci (wszyscy jesteśmy na swój sposób prości i próżni), moje poczucie własnej wartości osiągnęło poziom daleko wykraczający poza znaną mi skalę.
Mogłam przebierać w mężczyznach, a to było coś, co w realu do tej pory było mi obce. Przystojniacy zawsze gotowi na dziki, niezobowiązujący seks, hipsterzy o inspirującej liście zainteresowań, podróżnicy i surferzy. Szybko się przekonałam, że na Tinderze nie należy oceniać książek po okładce. Przystojniacy okazywali się słabi w łóżku, pozujący na intelektualistów hipsterzy nie potrafili zbudować zdania, a podróżnicy byli nudni jak flaki z olejem. Odinstalowałam aplikację.
Zdziwiłam się, gdy się zorientowałam, że brakuje mi adrenaliny, podekscytowania, seksu i nutki tajemnicy. Tinder jednak stał się ważnym elementem mojego życia uczuciowego i erotycznego. Zatem wróciłam.
Wtedy poznałam Karola, studenta dziennikarstwa, który z moim „typem” nie miał nic wspólnego. Rozmawiało nam się świetnie, więc po dwóch dniach zdecydowaliśmy się na spotkanie. Widywaliśmy się trzy miesiące, zanim wreszcie wylądowaliśmy u mnie. Kolejnego dnia – u niego. Miał przepiękne, ciepłe mieszkanie. – Widać tu kobiecą rękę – śmiałam się. Do śmiechu nie było mi jednak, gdy odkryłam, że miałam rację.
Jak mogłam się nie zorientować przez tyle czasu? Widać, mogłam. Dobrze spędzało nam się czas, widziałam, że być może mam do czynienia ze świetnym materiałem na partnera, ale też nie śpieszyło mi się do konkretyzowania planów. Nie naciskałam, byśmy zdefiniowali relację. On oczywiście też nie. I kto wie – może jeszcze długo sądziłabym, że po prostu wzajemnie się sobie przyglądamy, gdybym na którejś z imprez nie spotkała go w towarzystwie dziewczyny. Nawet nie czułam się zdradzona. Było mi głupio. Tak jakbym celowo zapolowała na zajętego faceta.
Podobne historie powtarzały się później kilkakrotnie. Za każdym razem, gdy zaczynałam się emocjonalnie angażować w relację z Tindera, okazywało się, że jestem tą „drugą”. Wiedziałam podświadomie, że to mężczyźni, którzy spotykali się ze mną i rozkochiwali mnie w sobie za plecami swoich dziewczyn, byli świniami. Chcąc nie chcąc, czułam się jednak współwinna. I nieszczęśliwa, że zawsze jestem w zapasie. Moje poczucie własnej wartości znów osiągnęło poziom daleko wykraczający poza znaną mi skalę, tyle że w przeciwną stronę. To był sygnał, by wyjść z Tindera.
Nie odinstalowałam aplikacji, ale prawie z niej nie korzystam. Czasami przeglądam z ciekawości, czasem Tinder jest moim narzędziem w walce z samotnością, która dopada mnie podczas podróży. Wiem jednak, jak łatwo wykreować w przestrzeni aplikacji nieprawdziwą osobowość. I jak łatwo kontynuować to w realu. Znam dużo historii z Tindera, które zakończyły się happy endem. Moje akurat nie. Nie czekam na księcia z bajki. Jest mi dobrze ze sobą, wiem, co podoba mi się w innych. Zdaję się na przeznaczenie, ale już raczej w realu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.