O blaskach i cieniach zawodu aktorki, aktorskich związkach, byciu córką znanego ojca i marzeniach artystycznych opowiada nam – krótko po premierze „Dziadów” w warszawskim Teatrze Polskim – aktorka Marta Dąbrowska.
Za tobą niedawna premiera w Teatrze Polskim w Warszawie, czyli „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. Jakie to uczucie zderzyć się teraz, w 2019 roku, z jednym z najważniejszych polskich tekstów poetyckich?
To było niezwykle interesujące doświadczenie. Pracowałam z Januszem Wiśniewskim już po raz drugi. Pierwszy raz spotkaliśmy się przy „Quo Vadis”, również w Teatrze Polskim, i wtedy byłam zaskoczona wszystkim. To reżyser wizjoner, u którego widać wpływ teatru Tadeusza Kantora. Jest niesamowicie plastycznym detalistą, który w sekundę dostrzega najmniejszą niespójność kostiumu ze scenografią i całościowo ze swoją wizją.
Bardzo się cieszę, że mogłam zagrać w „Dziadach”, bo przecież nie wiadomo, czy po raz drugi będzie mi to kiedykolwiek dane. Przyznam ci się, że w liceum męczyłam się trochę z romantyzmem, ale wynikało to z niedojrzałości. Nie rozumiałam tych mistycznych doznań, nie mogłam przejść przez tę całą martyrologię. Dopiero gdy wróciłam do tej epoki jako dojrzały człowiek i zagłębiłam się w literaturę, to dotarła ona do mnie z pełną siłą.
To imponująca rozmachem inscenizacja, 50 osób na scenie. Jak się pracuje przy takiej olbrzymiej produkcji?
Reżyser miał szczegółowy plan pracy przy tym szalonym przedsięwzięciu. Pracowaliśmy scenami. Dopiero pod koniec pracy, bliżej premiery, odczułam tę ogromną liczbę osób w obsadzie, a najbardziej mnie to uderzyło, gdy wychodziliśmy do braw. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę ze skali tego przedstawienia. Grają w nim wybitni aktorzy, tacy jak Jadwiga Jankowska-Cieślak, Wiesław Komasa.
Jak trafiłaś na deski tej sceny?
W okolicach 2008 roku robiłam zastępstwo w roli Anioła w „Pastorałce” Jarosława Kiliana i tak już zostałam. To mój pierwszy i jak dotąd jedyny teatr. Uwielbiam to miejsce i nasz zespół.
Czy zostanie aktorką było ci pisane genetycznie i naturalnie? Czy był to wpływ domu? Nie mogę nie wspomnieć o twoim ojcu Waldemarze Dąbrowskim.
Zawsze jestem o to pytana, a niektóre gazety podpisują mnie nawet „Marta Dąbrowska, aktorka, córka Waldemara Dąbrowskiego”, i to jest słabe. Oczywiście jestem dumna z taty i jego osiągnięć, ale już nie mam siły ani ochoty o tym mówić. Poza tym – jak to jest być córką ojca? Normalnie, po prostu.
Muszę trochę podrążyć, czy łatwo było i jest być córką tak zasłużonego dla polskiej kultury człowieka. Czułaś w szkole teatralnej presję lub wręcz odwrotnie, taryfę ulgową?
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie było takich sytuacji. Po latach dotarły do mnie informacje o dość niemiłych w sumie rzeczach, ale dowiedziałam się o tym dopiero po skończeniu szkoły teatralnej. W szkole nie czułam presji. Na pewno nie od koleżanek i kolegów studentów. Nie czułam też, że jestem traktowana jakoś specjalnie czy wyjątkowo z racji tego, kim jest mój tata.
Byłaś na fajnym roku, m.in. z Katarzyną Dąbrowską, Martą Żmudą, Pawłem Domagałą. Jak wspominasz ten czas?
Mieliśmy niesamowicie zgrany i świetny rok. Trzymaliśmy się razem, nie było animozji, kłótni czy rozłamów. Do tej pory mam z kilkoma osobami stały kontakt. To były wspaniałe cztery lata mojego życia i cudowna przygoda. Jednocześnie to bardzo trudne, wymagające, ale i pouczające studia, szczególnie w moim przypadku. W szkole teatralnej każdy walczy o siebie. A ponieważ nie byłam wybitną studentką, musiałam włożyć w to więcej pracy niż inni.
Dlaczego zostałaś aktorką?
Dzięki rodzicom od dzieciństwa miałam styczność z tym światem. Z początku sprzeciwiali się mojemu wyborowi. Wiedzieli, że to bardzo trudny zawód. Okazało się, że to prawda – aktorstwo to niełatwa sprawa.
Dlaczego?
To piękny zawód, ale doświadcza się w nim wielu rozczarowań. Mniej więcej dwa lata temu już właściwie zaczynałam pięć bardzo interesujących produkcji. W ciągu miesiąca okazało się, że żadna z nich nie dojdzie do skutku z różnych, nie tylko finansowych powodów. Wtedy dotkliwie poczułam, jak niewiele ode mnie zależy. Dopóki fizycznie nie wejdziesz na plan i nie siedzisz w kostiumie w garderobie, to nigdy nie wiesz, czy to się tak naprawdę wydarzy.
A co z tremą?
Nie nazywałabym tego tremą. Ja mam ataki paniki. Przed wejściem na scenę trzęsą mi się nogi i ręce, mam wrażenie, że nic nie pamiętam. Wchodzę na scenę i na szczęście powoli to mija. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jak się nie ma tremy, to coś nie tak.
Jak traktujesz aktorstwo? To tylko zawód, który wykonujesz w teatrze lub na planie filmowym i po spektaklu zamykasz drzwi, czy sposób na życie, bo aktorem jest się cały czas?
Dla mnie to zawód. Nie jestem aktorką cały czas, nie lubię grania w życiu. Mam umiejętność oddzielenia pracy od życia. Inaczej można by zwariować. Po spektaklu lubię wieczorem wracać samochodem do domu. To chwila tylko dla mnie, nawet nie słucham muzyki, tylko jadę w ciszy. A jak wchodzę do domu, to wkraczam do innego świata i już. Choć czasami trudno mi zasnąć, bo wciąż mam w sobie tę sceniczną adrenalinę.
Uważasz, że uroda pomaga ci w zawodzie?
Jak każdy jestem chyba trochę próżna, ale nie potrafię o tym rozmawiać. Chciałabym dostać rolę prawdziwej czarownicy, zagrać brzydką, złą wiedźmę, bo często obsadzana jestem w rolach atrakcyjnych bitches. To fantastyczne wyzwanie dla aktorki.
Twoje autorytety aktorskie, mentorzy?
Uwielbiam słuchać uwag profesora Wiesława Komasy. Są zawsze w punkt. Poza tym on kocha ludzi, ma olbrzymią klasę i bije od niego niesamowicie dobra energia i ciepło. Wreszcie mogę to publicznie powiedzieć: „Panie profesorze, bardzo żałuję, że nie miałam z panem zajęć w szkole teatralnej”.
Przy „Dziadach” z przyjemnością słuchałam jego uwag, które płyną prosto z serca. W szkole bardzo lubiłam zajęcia z panią Anną Seniuk. Była bardzo wymagająca, miała do mnie zawsze dużo słusznych uwag, ale wiele się od niej nauczyłam.
To banalne, ale aktorsko niezwykle cenię Meryl Streep. Nie znam osoby, która twierdzi inaczej. Bardzo podoba mi się aktorka z serialu „Crown” Claire Foy, no i Olivia Colman w „Faworycie”.
Które ze swoich spektakli dobrze wspominasz i do nich tęsknisz?
„Gwiazdy na porannym niebie” w reżyserii Andrzeja Pieczyńskiego. Piękna sztuka opowiadająca o kilku dniach z życia moskiewskich prostytutek, które na czas trwania olimpiady w 1980 roku zostały deportowane ze stolicy. Chciałabym go kiedyś obejrzeć z perspektywy widza. Wspaniale napisana i wyreżyserowana sztuka z genialnymi rolami kobiecymi.
Cudnie wspominam również pracę z Pożarem w Burdelu. Zrobiliśmy wspólnie dwa odcinki w naszym teatrze: „Ucieczkę z Kina Polskość”, gdzie wcieliłam się w Melanię Trump, i „Duchy. Musical Spirytystyczny”. Uwielbiam pracować z burdelowcami – świetna atmosfera, artystyczna i aktorska wolność, luz i energia. Przy tej pracy poduczyłam się też improwizacji.
A marzenia zawodowe? Z jaką rolą chciałabyś się zmierzyć?
Boję się o tym mówić, żeby nie zapeszyć. Czekam teraz na dużą rolę w filmie kostiumowym o wielkim polskim kompozytorze. Marzę o tym, żeby to się udało. No i czekam, aż mnie zaangażuje Ridley Scott (śmiech).
Jesteś związana z Samborem Czarnotą, który też jest aktorem. Jedna znana aktorka powiedziała mi swego czasu, że nie życzy nikomu związku z aktorem, aktorką. Jak myślisz, dlaczego?
Być może dlatego, że aktorzy często są postrzegani jako skupieni tylko na sobie szaleńcy. W tym zawodzie ego musi być mocniej rozwinięte niż w innych i może dlatego jesteśmy tak odbierani przez ludzi niezwiązanych ze środowiskiem. Mam oczywiście duże ego, ale raczej w granicach normy. Myślę, że nie zadręczam sobą otoczenia i nie muszę być zawsze w centrum uwagi i grać przy stoliku w kawiarni.
Z Samborem zachowujemy dużą higienę psychiczną, ale nie mamy mocno skoncentrowanych na sobie charakterów.
A jakim on jest aktorem?
Nie miałam jeszcze okazji mówić o tym w żadnym wywiadzie, więc chętnie teraz to zrobię. Sambor jest bardzo dobrym aktorem, no i ma talent pedagogiczny. Przygotował parę osób na egzaminy do szkoły teatralnej i wszystkie zdały. Bardzo lubię jego rolę w filmie „Biała sukienka” w reżyserii Michała Kwiecińskiego. Jestem też niezmiennie zachwycona jego kreacją w rewelacyjnym spektaklu „Ich czworo” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej w teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi.
A jak on ciebie postrzega jako aktorkę?
Nie wiem. Jego musisz o to zapytać.
Niedawno zostałaś matką. Jak macierzyństwo zmieniło twoje życie, jeśli zmieniło?
Bardzo zmieniło. Jestem niesamowicie zakochana w moim synku Jasiu. Mam wrażenie, że jestem dojrzałą mamą, miałam 33 lata, gdy go urodziłam. Natomiast życia zawodowego macierzyństwo nie zmieniło tak, jak sądziłam, że zmieni. W serialu grałam do ósmego miesiąca ciąży, a po porodzie szybko wróciłam do pracy. Nie umiałabym tylko siedzieć z dzieckiem w domu.
Chciałabyś, żeby twój syn został aktorem?
Chcę, żeby był szczęśliwy i robił to, na co będzie miał ochotę. Natomiast wiem, że jego dziadek marzy, żeby Jaś został piłkarzem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.