Zakończony niedawno miesiąc mody upłynął pod znakiem feminizmu, #metoo i praw kobiet. Najważniejszym zadaniem projektantów staje się więc wzmacnianie u klientek wiary w siebie.
O ostatnim nowojorskim tygodniu mody mówi się, że był najbardziej zróżnicowanym w historii. Chodzi nie tyle o trendy, ile o diversity, czyli różnorodność rasową, seksualną czy wiekową, która w Stanach Zjednoczonych odgrywa tym większą dziś rolę, że krajem rządzi człowiek, którego trudno posądzić o jakiekolwiek równościowe sentymenty.
Znienawidzony przez elity i wszelkie mniejszości Donald Trump niechcący przysłużył się więc zauważalnemu wzrostowi liczby kolorowych modelek na wybiegach. Policzono, że „już tylko” co druga była biała. Jak w „The Telegraph” skonstatowała Victoria Moss, można było się tego spodziewać także ze względu na wrześniowe wydanie amerykańskiego „Vogue’a” z Beyoncé na okładce, a Rihanną, Ruth Neggą czy Lupitą Nyong'o w środku. Ponadto spekulowano, że częstszy niż zazwyczaj widok innych ras w pokazach to efekt ogromnej popularności „Bajecznie bogatych Azjatów”, najbardziej kasowej komedii romantycznej ostatniego dziesięciolecia w USA.
Projektantów w Nowym Jorku chwalono więc tym razem nie tylko za kolekcje, ale i za to, na kim je pokazali. Michael Kors zapunktował za „całe spektrum etniczności”, reprezentowane przez Blesnyę Minher, Alyssę Traore, czy Karly Loyve. Ralph Lauren, którego firmie właśnie stuknęła pięćdziesiątka, za przypomnienie, że moda nie ma wieku. Legendarny kreator zaprosił na wybieg trzy pokolenia – od wnuczków do dziadków. Rihanna dodała czwarte, to jeszcze nienarodzone. W pokazie jej kolekcji Fenty wzięła udział Slick Woods w zaawansowanej ciąży. Zaraz po pokazie pojechała na porodówkę. Carol Lim i Humberto Leon, może bardziej znani z szefowania Kenzo, na pokazie swojej macierzystej marki Opening Ceremony oddali z kolei głos – w przenośni i dosłownie, zważywszy na mały speech Sashy Velour – mniejszościom seksualnym. Velour, znana z programu telewizyjnego „RuPaul’s Drag Race”, w towarzystwie czterdziestu koleżanek po fachu, innych przedstawicieli LGBTQ oraz samej Christiny Aguilery zamieniła pokaz w konkurs drag queen, imprezę i – jak odnotowały zachwycone media – od razu w afterparty.
A sama moda? Projektanci postanowili odreagować polityczną i społeczną (a także, co tu kryć, ekonomiczną) sytuację Ameryki sukniami na wielkie wyjścia z dziesiątkami metrów falban z tafty i szyfonu (Rodarte, Carolina Herrera), także takimi, które można nazwać couture z cukierni (choćby Marc Jacobs), zdobnymi, bufiastymi, bezwstydnie wystawnymi i różowymi.
Róż, tym razem neonowy, w towarzystwie neonowych pomarańczy i zieleni, to także hit sezonu. Milly czy Prabal Gurung proponują, by nosić go jako jeden dominujący w stylizacji kolor, albo by zestawiać ze sobą blokowo. Barwą przyszłej wiosny ma być też intensywna żółć.
Lata 90., ku rozpaczy niektórych, nadal bardziej są in niż out. Nowojorskimi pokazami zawładnęły więc spodnie z obniżonym krokiem, koszulki na ramiączkach i czapki typu bucket (noszono je zawzięcie dwie dekady temu po obu stronach Atlantyku, od sceny madczesterskiej i Oasis po hiphopowców, Lauryn Hill i Justina Timberlake’a), nie bez powodu znane w języku bułgarskim jako „idiotki”.
Wraca szydełkowanie. Niby kojarzone z garderobą naszych babć, względnie ozdobą ich stołów i telewizorów, ale realizacji trendu bliżej do mody sprzed dekady. To wtedy właśnie knitting guerrillas, czyli szydełkowa partyzantka, podbiła Zachód (i Wschód), obszywając całe miasta, od znaków drogowych po mosty. Szydełkowe kreacje proponowali wówczas m.in. Marc Jacobs, Giles Deacon czy nasza Gosia Baczyńska, a za robótki wzięli się m.in. Sarah Jessika Parker, Madonna czy Russell Crowe. Ba, co najmniej od tamtego czasu popularyzowane jest – w wąskich, co prawda, kręgach – dzierganie z włosów własnych czworonogów. „Lepszy jest sweter z psa, którego znasz i kochasz, niż z owcy, której nigdy nie spotkałeś”, głosił podtytuł jednej z książek poświęconych szydełkowaniu. Wiosną i latem 2019 roku sierść będzie nam (im?) jednak oszczędzona, ale u Michaela Korsa, na przykład, zdarzyły się modele stworzone na szydełku od stóp do głów. „To, co kocham w tym stylu, to fakt, że cudownie pasuje na wiosnę. Możesz nosić szydełkowe ubrania na plażę, podczas letnich wieczorów i wszędzie pomiędzy”, cieszyła się fashionweekowa wysłanniczka „Forbesa”, Sarah Boyd, doceniając w szczególności topy na ramiączkach w czarno-białe pasy u Oscara de La Renty.
Spośród nowojorskich trendów wyróżniały się także jedwabne chusty na głowę. U Korsa czy Leli Rose przybierają zarówno formę turbanów, niczym za dawnych dobrych lat 20., jak i chust wiązanych u dołu (niczym u rosyjskich babuszek czy u królowej Elżbiety II). Te drugie, wiązane jak na okładce płyty piosenkarki Mitski, tegorocznej nadziei muzyki pop, zdają się jednak wygrywać.
Poza tym, jak to w Ameryce, nadal przewija się temat Dzikiego Zachodu i związanego z nim romantyzmu: frędzle (u Coach 1941, R13 i Toma Forda), dużo dżinsu i skóry. Oraz powrót sukienki polo (m.in. u Bossa i Prabala Gurunga) i cieniowanie – m.in. u Prabala Gurunga czy R13 w duchu DIY, jak u hipisów.
Trendem wartym zauważenia, co pokazali Tory Burch, Kate Spade czy Michael Kors, jest też koordynacja koloru i stylu, gdzie torebkę dobiera się do sukienki, a do nich buty, czyli coś, co w ostatnich latach było uważane za staroświeckie i niekreatywne, a dziś uchodzi za świeże i odkrywcze, jak to zwykle w przypadku mody bywa.
Londyn czekał na kolekcję Burberry, pierwszą, która wyszła spod ręki Ricarda Tisciego. Ale nowy projektant nie jest jedynym powodem, dla którego ta marka wzbudzała wyjątkowo silne emocje. Po serii kłopotów (głównie z wypłacaniem wysokich pensji i nagród nieudolnemu prezesowi), niepopularnych decyzji (jak choćby zamknięcie wielu salonów na świecie, w tym wszystkich trzech w Polsce) i skandalu ze spaleniem na przestrzeni ostatnich pięciu lat niesprzedanych ubrań o wartości 90 milionów funtów, pojawienie się Tisciego miało zakończyć złą passę. I rzeczywiście, projektant obiecał zerwać z haniebnymi praktykami, dzięki czemu żadna z nadwyżek magazynu nie pójdzie już do pieca. Co więcej, zobowiązał się, że Burberry nie będzie używać naturalnych futer. Przede wszystkim jednak przekłuł nieco balonik marki. Pokaz bez strefy VIP, przy relatywnie cichej muzyce i świetle dziennym, z dziećmi przyjaciół Tisciego i jego familii z rodzinnej Apulii, rozrabiającymi przed i po pokazie, to dla marki nowość. Tisci przywrócił stary logotyp TB (od Thomasa Burberry’ego, założyciela marki), pobawił się firmową, burberry’owską kratką i dokonał próby zdefiniowania brytyjskiego stylu, od klasycznego krawiectwa po punk. Łącznie 134 sylwetki, których pochód zaczął się, jakże by inaczej, od flagowego produktu, czyli trenczu. Wyszło jednak średnio, w czym spora zasługa przekombinowanych propozycji męskich. W tych damskich, jak zauważył Women’s Wear Daily, także zjadła go własna ambicja. Klasyczne garnitury czy płaszcze się broniły, ale streetwear, który w zamierzeniu miała utrzymać przy marce młodego odbiorcę, ale też zadowolić klientów bez względu na kraj i kulturę, z której się wywodzą (w sumie jak na globalną markę przystało) okazał się nietrafiony.
W czym zatem, jeśli niekoniecznie w Burberrym, będzie chodzić brytyjska (i nie tylko) ulica? Na przykład, w sukienkach o fasonie peleryn, zdobnych niczym suknie ślubne jak u Molly Goddard, albo minimalistycznie prostych, jak u Emilii Wickstead. Albo w sukienkach z głęboko wyciętym dekoltem w literę „V” jak u Ashisa czy Christophera Kane’a. Względnie ten dekolt ozdobi kombinezon jak u Victorii Beckam. „Evening Standard” napisał, że Beckham „ewidentnie wyszła już ze świata Spice Girls”, wskazując na biały garnitur jako jeden z hitów jej najnowszej kolekcji. Z dopasowaną marynarką, szerokimi spodniami fantazyjnie obwiązanymi podobnie szerokim pasem i koronkową bluzką do kompletu stanowić będzie, zdaniem gazety, obiekt westchnień wszystkich szykownych, pracujących kobiet, marzących, by nawet biegnąc na autobus czuć się przewiewnie. I napisano to bez ironii. Owszem, „Evening Standard” to tylko darmowa popularna londyńska popołudniówka. Która inna jednak gazeta może mieć takie wyczucie, czego pragnie ulica?
Projektanci tygodnia mody w Londynie, co w sumie nie dziwi, zważywszy na odbywające się nieopodal tego miasta imprezy z rodzaju wyścigów w Ascot, o dress codzie na spotkaniach z rodziną królewską już nie wspominając, zaproponowali też woalki. Umajone kwiatkami, jak u Simone Rochy i przechodzące na całą sylwetkę, tj sweter i spódnicę, albo krótkie, z czarnego gładkiego tiulu, wiązane pod szyją, jak u Erdem. Względnie, przechodzące w welon ekscentrycznej panny młodej jak u Mary Katrantzou.
Sama Katrantzou, niegdyś po prostu obiecująca projektantka z Grecji, a dziś jedna z większych gwiazd imprezy, obchodziła dziesięciolecie działalności. Hucznie i nietypowo, bo w mekce gwiazd brytyjskiej alternatywy, czyli w w klubie Roundhouse na Camden, za to przy muzyce skomponowanej specjalnie na jubileuszowy pokaz przez jej rodaka, Vangelisa. Sławę przyniosły jej tyleż fantazyjne, co niezwykle precyzyjne, cyfrowe nadruki. Doczekała się już nawet przydomku „Królowa Printów” i własnych wystaw im poświęconych. W Roundhouse zaprezentowała znacznie więcej. Tematem kolekcji było…kolekcjonowanie. Znaczków, butelek perfum, banknotów, owadów czy pocztówek, dla przykładu. Zabawiła się nimi tworząc nowe wzory, faktury i ozdoby. Jak słusznie zauważyła Sarah Mower z brytyjskiego „Vogue’a”, hitem była jednak przezroczysta, dmuchana marynarka/bolerko z imitacją korali i wodorostów w środku, założona na tiulową suknię oprószoną kwiatami.
Kwiaty, choć zważywszy na wiosnę to żadna nowość, także będą miały swoje pięć minut. W Londynie zaakcentowane zostało to jednak silniej niż w pozostałych stolicach mody. Wyróżnia się długi za kolano sportowy płaszcz Richarda Quinna, zapinany na suwak, z kołnierzem, pokryty herbacianymi różami oraz trójwymiarowe, różowe kwiaty na asymetrycznej sukience Petera Pilotto.
Jeśli jednak kwiaty wydają się komuś nadrukiem zbyt banalnym, może spróbować ponosić… twarze. Przełożone na bluzki, T-shirty, spódnice czy koszule zdjęcia (w tym czarno-białe retro, zmarłych), względnie reprodukcje portretów, to jedno z must have sezonu. Do nabycia u Simone Rochy, Ports 1961 czy u Burberry’ego. Wygląda to dość osobliwie, by nie powiedzieć, że momentami upiornie, ale i tak bardziej przystępnie niż w inspirowanej Christine F. i jej głośnymi „Dziećmi z dworca Zoo” kolekcji Rafa Simonsa na obecny sezon.
W Mediolanie komentowano powrót kombinezonów. Mowa o boiler suits, czyli tych roboczych, bardziej kojarzonych ze strojem ochronnym niż seksownym outfitem rodem z legendarnego Studia 54. Kombinezony na przyszły sezon są luźne, mocne, z zakasanymi, jak to przy robocie, rękawami i podwiniętymi nogawkami. Wygodne i praktyczne. Nic dziwnego, że skojarzono je – zwłaszcza w stylizacji z trampkami – z power dressingiem i #metoo. Bo, zdaniem komentatorów, to nie szpilki i mini, jak kobiety sukcesu chcieliby widzieć mężczyźni, lecz wygodne rzeczy na co dzień, są wyrazem kobiecej siły. I kobiecości, która nie jest dziś już synonimem seksapilu.
Kombinezony mogą być czarne, zapinane na suwak, z wydłużonymi rękawami i nogawkami, jak u Jil Sander, od trzech sezonów kierowanej przez małżeństwo Luke’a i Lucie Meierów. Warto zauważyć, że punktem wyjścia przy tworzeniu całej tej znakomicie przyjętej kolekcji w ogóle był uniform jako współczesny strój. Stąd też m.in. obszerne garnitury i wielkie torby, „składane niczym poduszka, w sam raz by zmieścić w nich wszystko, co potrzebne na cały dzień”, jak odnotowała Lisa Armstrong z „The Telegraph”.
Max Mara postawiła na kombinezon asymetryczny, z jednym ramieniem. Drugie, dla zabawy i symetrii, przepasała saszetką. Giorgio Armani w linii Emporio zaproponował z kolei kombinezony w granacie, dla obu płci: dla kobiet w zestawie z sandałami, dla mężczyzn z trampkami. Te modele najbliższe były klasycznie rozumianemu ubiorowi roboczemu. „Taki kombinezon nie wyklucza się jednak z glamourem. Zrób włosy, załóż marynarkę i już znakomicie wyglądasz na spotkaniu czy kolacji. A jakby co, to wszystko i tak da się podkręcić wielkimi kolczykami”, uznała Armstrong.
A co poza tym w Mediolanie? Świecidełka! Aplikacje, błyszczące detale, inkrustowania, pojawiły się na kozakach dużo powyżej kolana u Philippa Pleina i w jego body, w cekinowych spódnicach Sportmaxu, na tiulach asymetrycznych sukienek u Versace czy w spektakularnych, złotych i srebrnych żakardach u Dolce & Gabbany. Po drugie, siatka. Dolce & Gabbana zrobili z niej czarną suknię i wzmocnili gorsetem, u Ferragamo została upleciona z rzemyków w sukienkę na ramiączkach, ozdobioną u dołu koralikami. Etro wykonało z niej kapelusz, a Giorgio Armani po prostu siatkę na zakupy, mniej więcej taką jak u nas nosiło się za PRL-u. No i szaleństwo nadruków. W szczególności tych wyglądających jak maźnięcia pędzlem, rysunki kredkami lub kredą, wyklejanki niczym z ZPT-ów czy bohomazy flamastrem. Nie zawiedli Etro czy Jeremy Scott u Moschino (ten drugi oskarżony zresztą o kradzież pomysłu przez młodą projektantkę Eddę Gimnes), ale i Missoni, Jil Sander czy Marni, które pod dowództwem Francesca Rissa zebrało w tym sezonie najwięcej pochwał.
„Dla wielu z nas ten pokaz był hitem tygodnia: uwodzicielski, uduchowiony i łatwo rozpoznawalny. I to w czasach, gdy moda sprawia wrażenie przemysłowej i zimnej”, komentowała w „Vogue’u” Nicole Phelps. Inspirowany sztuką, eklektyczny i mocno zdobny, z odwołaniami do szat greckich, New Looku i dekonstrukcji, jednocześnie wyglądał zaskakująco „użytkowo”.
Podobała się też kolekcja Missoni, przyszykowana na 65-lecie firmy, nie tyle retrospektywna, ile uświadamiająca, jak istotna i oryginalna jest to firma na mapie włoskiej mody. Oraz Prady, pełna nawiązań do lat 60. i mody surferskiej, z tunikami o linii A, sukienkami baby doll, dżersejowymi płaszczykami i klimatem gdzieś pomiędzy uczennicą a guwernantką („fantazja rave’owca spotyka uczennicę w stylu retro”, napisała Elsa de Berker z portalu „Fashionista”), oszałamiająca przy okazji różnorodnością wzorów. Kolekcja została uznana za jedną z najlepszych w karierze jej szefowej. Jak mówiła przez pokazem Muccia, zależało jej na zderzeniu kontrastów: potrzeby wolności i coraz większej emancypacji z jednej strony, z drugiej zaś, skrajnego konserwatyzmu. Oba te sprzeczne zjawiska, zdaniem projektantki, definiują współczesne społeczeństwa.
Mimo swojego fatalnego ostatnio PR-u w propozycjach na przyszły sezon znów znajdziemy plastik. Przezroczyste płaszczyki Anteprimy, Moschino czy Fendi (podobnie zresztą jak winylowe propozycje Adeama, duetu Badgley Mischka i Marca Jacobsa w Nowym Jorku) może nie skończą w oceanie, bo za drogie, z pewnością jednak – ze względu na swoje rozmaitej proweniencji dodatki i detale – nie dadzą się łatwo przerobić na polar.
Redaktorzy zastanawiali się ponadto, czy wzory zwierzęce są „new black”? I uznali, że owszem. Dolce & Gabbanie zdarzyła się sukienka cała w ptactwo domowe i lamparty, sylwetki Roberto Cavallego, choć tym razem nie wyglądały, jakby do ich stworzenia wystrzelano całe zoo, zwracały uwagę subtelnymi tygrysimi nadrukami na garsonce, Tod’s zaś na celownik wziął węża i zastosował wzór jego skóry w marynarce, pasku, apaszce i torebce.
Sporo szumu wywołały też szorty cyklisty, z luźną koszulą, ale i ze szpilkami, jak u Fendi albo ze sneakersami, za to z czarnym, długim żakietem, jak u Roberta Cavallego (plus w Paryżu, u Chanel). Tym samym kolarstwo stało się kolejną (po tenisie, jeździe konnej, żeglarstwie, biegach itd.) dyscypliną sportową, której wpływy sięgają już nie tylko w casualu, ale i stroju półformalnego.
Tematem tygodnia w Paryżu była pierwsza kolekcja Hediego Slimane’a dla Celine, pisanej już bez akcentu nad drugim e, bo Slimane postanowił „odświeżyć markę”. Na tym jednak, jeśli poczytać, co napisali krytycy, odświeżenie zakończył. I pokazał to, co zwykle. „Marka, która niegdyś wiedziała, czego pragną kobiety, dziś zionie toksyczną maskulinizacją”, uznał w „Business of Fashion” Tim Blanks. I nie był w krytyce odosobniony. „Dwa lata temu, gdy pan Slimane odchodził z mody, świat był inny. I kobiety były inne. One ruszyły do przodu, on nie”, skomentowała w „New York Timesie” Vanessa Friedman, tytułując recenzję cytatem z ABB-y, „Mamma Mia! Here We Go Again”. Lisa Armstrong dodała: „Przesłanie z pokazu Slimane’a? Kobiety, idźcie sobie, nic tu dla was nie ma”. Złośliwy portal Dietprada, który zorganizował nawet plebiscyt na najbardziej zjadliwą krytykę kolekcji, skwitował natomiast, że „w porównaniu z Anthonym Vaccarello i Alexandrem Vauthierem i ich inspiracjami latami 80., Slimane to sieciówka”.
Spektakularna klapa kolekcji Celine przyćmiła tym samym kosztowność pokazu Chanel. Karl Lagerfeld wnętrza Grand Palais tym razem zamienił w plażę. A raczej w kawałek nadmorskiego kurortu, na którym usadził m.in. samą Pamelę Anderson, jak na gwiazdę „Słonecznego patrolu” przystało, i który wypełnił luksusowymi letniczkami w szortach czy kostiumach kąpielowych, nieskromnie przystrojonych wszelkimi możliwymi akcesoriami z paskami krzyczącymi logo włącznie.
Oczywiście, znalazło się też miejsce na stroje koktajlowe i nieśmiertelne chanelowskie klasyki z kostiumami na czele. Po prawdzie kolekcja na wiosnę nie różni się szczególnie od kilku, a nawet kilkunastu pokazanych w poprzednich sezonach. Lagerfeld to bodaj jedyny projektant z dożywotnim kontraktem, a że mimo swoich 85 lat zachowuje zadziwiającą gibkość i witalność, szybko zmian w Chanel się nie doczekamy. Co dziwne, zważywszy, że z taką umową o pracę niczego nie ryzykuje i mógłby porwać się na ekstrawagancję. Chyba, że o czymś nie wiemy. Latem szefowie marki raczyli – co nie zdarza im się często – upublicznić wyniki finansowe. Obroty za 2017 rok doszły niemal do 10 miliardów dolarów, i to przy zachowaniu polityki sprzedażowej, wyłączającej ubrania i dodatki z handlu w sieci. Spekuluje się, choć szef finansowy marki Philippe Blondiaux gorąco temu zaprzecza, że ujawnienie danych może być pierwszym krokiem ku wejściu na giełdę lub przymiarkami do wystawienia firmy na sprzedaż. A wtedy sytuacja Lagerfelda może się skomplikować.
Rewersem pokazu Chanel była prezentacja Thoma Browne’a. Jej motywem przewodnim także był nadmorski kurort. Ale w krzywym zwierciadle. Celem, jak mówił sam projektant, było posunięcie stylu preppy do ekstremum. Czy mu się udało? Z pewnością. Płaszczyk niczym z plastikowej ceraty w owoce, narzucony na kraciasty żakiet niczym ze stołówkowego obrusa. Bieda-spódniczka (także w banany) plus mitenki w motywy łódek żeglarskich. A do tego maska, jakby przedszkolak malował Hannibala Lecktera. Modelki w pół drogi między klaunem a psychopatyczną nastolatką z lat 50. Wszystko jak z sennego koszmaru dziecka. I pomyśleć, że wyszło to spod ręki projektanta, który niedawno sprzedał pakiet kontrolny swoje marki szacownej Zegna Group za pół miliarda dolarów. „Co klient ma sądzić o masce niczym wafelek od loda, płaszczu jak ukwiał i kapeluszu na wzór plastra arbuza?”, zastanawiała się Robin Givhan z „The Washington Post”.
„Agresywnie piękna, ale zadziwiająco, użytkowa”, komentowano z kolei nową kolekcję Ricka Owensa. Androgyniczni modele – wojownicy, drapowane skóry, elementy rzeźb, denim i ogólne wrażenie rytualności strojów – czyli the best of projektanta. Plus jedwabne suknie z brudnej amerykańskiej flagi, dla przykładu. „Trudno taki pokaz zignorować”, pisała o show Ricka Owensa Vanessa Friedman w „New York Timesie”. Zwłaszcza, że płonący podczas pokazu model Wieży Tatlina (mającej przyćmić wieżę Eiffela konstrukcji autorstwa Władymira Tatlina, planowanej w Sankt Petersburgu jako pomnik na cześć Kominternu, do której budowy ostatecznie jednak nie doszło) stanowił jedną z najbardziej osobliwych scenografii paryskiego tygodnia mody.
Gości paryskiego fashion weeku w zdumienie wprawiła również obserwacja, że seksapil jest w zdecydowanym odwrocie. Owszem, w Paryżu, tak jak i w innych stolicach stylu, zaproponowano na przyszły sezon transparentności. U Sainta Laurenta pod kierownictwem Anthony’ego Vaccarella modelki chodziły po wybiegu w szortach i przezroczystych sukienkach, co miało pewnie nawiązać do rewolucji seksualnej, z którą mistrz YSL był utożsamiany. Ale takie propozycje przyjęto chłodno. Eksponowanie piersi, jak napisała redaktor „Women’s Wear Daily", Bridget Foley, było niestosowne, „zwłaszcza teraz, gdy tyle mówi się o szacunku dla modelek”. „Jeśli ubrania z góry obliczone na uznane ich za seksowne nie sprzedają się, może to znak, że definicja słowa sexy zmienia się w coś bardziej zniuansowanego”, zauważyła z kolei Sangeeta Singh Kurtz z „Quartzy”.
Niuansów, jak to zwykle w paryskiej modzie, było mnóstwo. U Balenciagi więcej krawiectwa, a mniej sportu, więcej rozsądku niż szaleństwa (patrz: co najmniej pół tuzina płaszczy jeden na drugim w ubiegłym sezonie, w tym jeden, choć ostentacyjnie różowy). U Loewe zaś zamszowe pachworki, pidżamowe garnitury z lejącej satyny z kamizelką ze strusich piór, spadochronowe spódniczki khaki czy koronkowe suknie. U Alexandra McQueena zaś znane już odniesienia do stroju wiktoriańskiego oraz tego z czasów króla Jerzego i Artura połączono z inspiracjami strojem typowym dla takich wydarzeń, jak chrzest, ślub czy pogrzeb. I z feminizmem. Przykład? Bluzka niczym szatka do chrztu, gorset ze skóry i łańcuchów zdobiący zarówno garnitury, jak i romantyczne sukienki. Odczytanie: „kobieta jednocześnie eteryczna, jak i silna i odważna”, jak skonstatowała Carrie Goldberg z amerykańskiego „Harper’s Bazaar”.
Nie wszystko się podobało. Hedi Slimane nie był wszak jedynym, któremu wręczono rózgę. Podobny los spotkał Oliviera Rousteinga z Balmain. „Co dokładnie żołnierze #balmainarmy w majtach z papierowych toreb, kurtkach o ramionach tak ostrych, że mogącymi wykłuć oko i w futurystycznych mozaikowych mini z wizerunkiem Sfinksa mają wspólnego z solidarnością i umacnianiem głosu kobiet?”, ironizowała Vanessa Friedman z „New York Timesa”. Dostało się też Virgilowi Ablohowi za Off-White, którego pastisz mody sportowej, falbaniaste suknie wieczorowe i tiulowe spódnice krytyczka nazwała „modowym karaoke”. Jak pisała Friedman, „o ileż łatwiej, gdy celem są po prostu ładne ubrania. Gdy nie ma ideologii na siłę, a moda jest przyjazna. Na przykład, gdy zakładasz dużą, kołyszącą się marynarkę, ale nie chcesz trzepotać nią na wietrze. Stelli McCartney się udało”.
Udało się także Chloé z charakterystycznymi, greckimi sandałami, szalami w nadruki i w ogóle całą „piękną kolekcja celebrującą sztukę bycia sobą”, jak pisali krytycy, podkreślając, że właśnie na tym polega niewymuszony szyk. Serca podbiły też wyraziste wzory u Valentino podpatrzone u fowistów pokroju Henriego Matisse’a. Oraz cyganeryjne szale, chusty i inspirowane nimi kombinezony i sukienki (jak u Chloé i Loewe) i łączący folk z rockiem styl à la Janis Joplin (u Isabel Marant czy Saint Laurenta). A także okrągłe rękawy u Valentino, czy debiutującego w Paryżu Gucciego.
Trudno jednak powiedzieć, by Alessandro Michele w stolicy Francji pokazał coś nowego. To nadal zachwycający, zdumiewająco charakterystyczny i łatwo rozpoznawalny repertuar dobrych sklepów vintage. A konkretnie ponad połowa tysiąca ubrań i dodatków! „Maksymalizm Gucciego osiągnął taki pułap, że modelka w wielowarstwowej stylizacji w kolorze wściekłego różu, spętana boa z piór wygląda wręcz zgrzebnie”, skomentował nie bez cienia ironii włoski „Vogue”.
Badania przeprowadzone przez UBS Group AG na trzech tysiącach konsumentów w Europie, USA i Chinach wykazały, że właśnie Gucci, obok Louisa Vuittona, to ulubione marki millennialsów. Dlaczego to ważne? Bo to oni odpowiadają dziś za 85 proc. wzrostu obrotów rynku dóbr luksusowych. Vuitton ma większe obroty. To najbardziej dochodowa marka luksusowa świata, z obrotami rzędu ośmiu miliardów euro. I pewnie dlatego to ona właśnie zamykała paryski fashion week, a zarazem cały miesiąc mody. A nie po to się go zamyka, jak w „Guardianie” zauważyła Jess Cartner Morley, by nie wykorzystać okazji i nie dodać czegoś własnego do dyskursu na temat mody i, szerzej, kultury. Nicolas Ghesquière, którego kolekcję dla Louisa Vuittona pokazano na dziedzińcu Luwru, powiedział, że pokaz jest wynikiem jego obsesji na punkcie dodawania kobietom siły i pewności siebie. Efekt? Modernistyczne, niemal futurystyczne podejście do klasyków burżuazyjnego stylu: sukienek o linii A, wąskich spodni, lejących suknie i marynarek.
„To jedyna narracja mojej twórczości, bez żadnej opowieści”, rzekł Ghesquière. Wygląda, że głównym trendem przyszłej wiosny i lata będzie po prostu być kobietą.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.