Sebastian Barry, dwukrotny finalista nagrody Bookera, w „Dniach bez końca” zabiera nas w przejmującą podróż do trzewi piekieł. Na dzikich pustkowiach XIX-wiecznej Ameryki, wydzieranej przez wojennych bękartów z rąk rdzennych mieszkańców, krew mordujących i mordowanych wsiąka w ziemię, raz paloną słońcem, raz smaganą mrozem.
W tym przerażającym świecie, w którym życie nie jest warte więcej niż źdźbło trawy tratowanej przez wychudzone muły, jedyną wartością pozostaje miłość. I chociaż brzmi to jak najgorszy banał, to właśnie bezwarunkowe uczucie i przywiązanie sprawiają, że cokolwiek ma sens. Cóż z tego, że to miłość niemożliwa…
Jeden z najbardziej uznanych współczesnych pisarzy anglojęzycznych oddaje w nasze ręce pełnokrwistą, dosłownie, powieść, która może przywodzić na myśl połączenie „Trylogii pogranicza” Cormaka McCarthy'ego, „Tajemnicy Brokeback Mountain” Annie Proulx z „Klatką dla ptaków” Mike’a Nicholsa. Brzmi absurdalnie? Być może, ale czyta się znakomicie.
Barry porusza kwestie bezsensu i okrucieństwa wojny, niezbyt chlubnej historii budowania podwalin jednego z największych imperiów na świecie, irlandzkiej emigracji, a także gejowskiej tożsamości. A wszystko to opisuje językiem niemalże poetyckim, chociaż historię opowiada ustami młodego żołnierza Thomasa McNulty’ego, irlandzkiego imigranta, który przybywa do Stanów, uciekając z ojczyzny przed Wielkim Głodem.
Thomas jest prostym, ale wrażliwym chłopakiem, któremu nieobce są zachwyt nad pięknem przyrody czy zaduma nad koleją rzeczy i ludzkim losem. Widział jednak zbyt wiele, przeżył zbyt dużo, by buntować się przeciwko swojemu losowi. Wykonuje rozkazy, bo tak trzeba. Jest wdzięczny, że żyje. O swoim życiu opowiada ze swadą łebskiego chłopaka. Nie bez cierpkiego poczucia humoru, które sprawia, że „Dni bez końca” emanują swoistym urokiem. O ile można mówić w tych kategoriach o powieści, na której kartach co chwila dochodzi do brutalnych mordów. Ich ofiarami padają rdzenni Amerykanie, konfederaci, żołnierze Unii, dzieci, kobiety i wojownicy. Bez taryfy ulgowej.
Ta pierwszoosobowa, dygresyjna narracja, wykorzystująca mowę zależną (w powieści nie ma w zasadzie klasycznie rozumianych dialogów), na początku może budzić opór. Szybko jednak to, co wydawało się słabością, okazuje się siłą. czytelnik zaczyna mieć wrażenie jakby słuchał kamrata, który przy ognisku opowiada swoje losy. Dzięki temu naprawdę przerażający obraz tamtych czasów dostajemy przefiltrowany przez ówczesną mentalność i swoisty stoicyzm bohatera, przez co nabiera on zupełnie innego wymiaru. A gawędziarski styl tłumi do pewnego stopnia koszmar historii, dzięki czemu jesteśmy w stanie w ogóle jej wysłuchać.
Thomas jest wdzięczny, że przygarnęło go wojsko, chociaż to robota najgorsza z najgorszych. Dobrze strzela i jest lojalny wobec swojego oddziału. Walczy z Indianami, walczy z konfederatami. Chociaż często nie rozumie, po co w ogóle każą mu to robić. Nie narzeka na żołnierską dolę, ale najszczęśliwsze momenty w jego życiu to te, gdy może występować na scenie. Przebrany za damę. Bo Thomas znacznie lepiej czuje się w sukniach niż w mundurze. Zwłaszcza jeśli towarzyszy mu piękny John Cole. Jego „pierwszy i jedyny” przyjaciel w Ameryce, wierny druh, nieodłączny kompan i miłość jego życia.
Bo poza wszystkim innym, a może przede wszystkim, „Dni bez końca” to historia miłosna. Dwaj żołnierze, którzy przechodzą przez piekło, biorą ślub i adoptują małą indiańską sierotę, tworząc rodzinę. A poznają się już jako dzieciaki pod krzakiem, gdzieś w Missouri. Razem zdobywają pierwszą pracę, jedyną, do jakiej mają wystarczające kwalifikacje. „Potrzebni czyści chłopcy” – głosi tabliczka wywieszona na szynku w górniczym miasteczku Daggsville. „Pasujemy jak ulał do połowy tego zapotrzebowania” – stwierdza John Cole. I tak zaczyna się ich przygoda z szynkiem Titusa Noone'a, barmana, który postanowił zapewnić górnikom rozładowujące napięcie tańce. A że kobiet w Daggsville brakowało, trzeba było radzić sobie inaczej. Thomas i John dostali kiecki, podwiązki, peruki i piersi z waty, by stać się całkiem niezgorszymi dziewczynami. W wieczornych tańcach towarzyszyli górnikom do czasu, gdy ich nastoletnia uroda zaczęła przemijać i stali się mężczyznami. Wtedy musieli ruszyć dalej. Fordanserzy zaciągnęli się do kawalerii. Piekło wojny przetrwali tylko dlatego, że wciąż trzymali się razem.
W tym świecie dla spokojnej, dojrzałej, najgłębszej miłości homoseksualnej miejsca nie było. Brakowało na nią nawet słów. Barry przyznaje, że historia Thomasa i Johna została zainspirowana relacją jego syna, któremu zresztą książka jest dedykowana. Gdy ten jako 16-latek wyznał rodzicom, że jest gejem, Barry odetchnął z ulgą. Wszystkie dotychczasowe napięcia między nimi zniknęły, a syn stał się szczęśliwym człowiekiem. Pisarza zachwyciło czyste uczucie, jakim darzył on swojego ukochanego. – Mówi się, że heteroseksualni powinni być tolerancyjni względem homoseksualistów. Ale może to błąd? Może powinniśmy im zazdrościć – zastanawiał się pisarz w jednym z wywiadów.
„Dni bez końca”, trzymając w napięciu, wzruszając i bawiąc, są jak dobra hollywoodzka produkcja, którą zresztą najprawdopodobniej się staną. Prawa do ekranizacji zostały już kupione.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.