Film jest zabawny, ale rozmawiamy poważnie. O tym, jak przemysł filmowy traktuje młode dziewczyny. O tym, czy aktorzy powinni mówić o polityce. – Dobrze, gdyby nie było już tematów tabu – zgadzają się Emma Giegżno i Paulina Gałązka, odtwórczynie ważnych ról w komedii „Na bank się uda”.
„Na bank się uda” to komedia kryminalna, ale nie taka, do jakiej przyzwyczaiła nas polska kinematografia. Na ekranie oglądamy trzech starszych panów, którzy w walce o godne życie na emeryturze nie cofną się przed niczym. Oczywiście w ramach dżentelmeńskiego kodu honorowego… Film Szymona Jakubowskiego to parada sław: Marian Dziędziel, Lech Dyblik, Adam Ferency, Maciej Stuhr i Józef Pawłowski. Ale światło fleszy kradną aktorki Paulina Gałązka („Drogi wolności”, „Skazane”, „Powidoki” Andrzeja Wajdy) i Emma Giegżno („Belfer”, „Underdog”). Nie dlatego, że są takie ładne, a dlatego, bo silne.
Tuż przed premierą filmu zaprosiliśmy je do rozmowy, w której wspominają pracę na planie i odpowiadają na ważne pytania.
Ostatnio bardzo dużo się mówi o sytuacji kobiet w przemyśle filmowym. Mam wrażenie, że w Polsce ta dyskusja nie jest zbyt gorąca. Jak zatem wygląda branża z punktu widzenia młodej, ale tak jak ty, Paulino, doświadczonej aktorki?
Paulina Gałązka: Na pewno łatwo jest wpaść w jakąś szufladę. Mam bardzo delikatne rysy twarzy i bez trudu gram emocje. W związku z tym zawsze dostawałam role wrażliwych, cierpiących, ale i silnych bohaterek. Rzadko ktokolwiek się mną interesował w rolach komediowych czy bardziej „groźnych”. Dlatego tak bardzo się cieszę z roli Olgi w „Na bank się uda”. Była to dla mnie prawdziwa gratka – zagrać dziewczynę z podwórka, wizerunkowo zbliżoną do Yolandi z Die Antwoord. Łobuziarę ze zdecydowanym poglądem na świat, na system, społeczeństwo, ekonomię. Przy tym wszystkim Olga ma w sobie ciepło, empatię. Wystarczy spojrzeć, jak świetnie się dogaduje z pokoleniem dziadków. To bohaterka zbudowana trójwymiarowo. Być może dlatego, że wcześniej Olga miała być Kubą?
A jak to wygląda z twojej perspektywy, Emmo? Masz za sobą przeszłość w modelingu. To bagaż, który czasem przeszkadza.
Emma Giegżno: Od zawsze pracuję z przekonaniem, że superrola nie spada z nieba. Zdarzają się szczęśliwe zbiegi okoliczności, ale jednak zazwyczaj ktoś kogoś poleca, ktoś szepce słówko. Tak to działa. Dlatego staram się dużo grać, nie boję się seriali. Może nie da się wiele na takim planie przeżyć, ale na pewno można się dużo nauczyć. Wracając do tego, jak jestem postrzegana – to tak, ciężko jest mi się przebić przez pierwsze wrażenie, że jak ładna, to pewnie nic mądrego nie powie. Będzie tylko stała i dobrze wyglądała. Modelingu nie traktuje się jak poważnej pracy. Często, gdy przychodziłam na casting w sukience, słyszałam: „Ohoho, witamy, dzień dobry panience!”. Takie: „Ale się wystroiła!”, jakby moim celem było ich poderwać. Długo to była norma. Na szczęście ostatnio to się już nie zdarza. Może to kwestia tego, że nie jestem już po prostu laską świeżo po szkole, coś już zrobiłam. A może mojej pewności. Wiem, co chcę powiedzieć, zagrać. Już nie stoję pasywnie, nie czekam.
Przypomina mi się taki parodystyczny film wyprodukowany przez brytyjską aktorkę Gemmę Arterton, który jakiś czas temu krążył w internecie. Oglądamy wyobrażony casting. Aktorka co chwilę słyszy: „Dobrze grasz tę rozpacz, ale bądź bardziej sexy”. Jak jest w Polsce?
PG: Nigdy w życiu nie używałam mentolu [środek używany, by wywołać łzy – red.]. Umiem płakać, kiedy trzeba, mam bardzo plastyczną twarz. Nie raz zdarzyło mi się usłyszeć w bardzo emocjonalnych scenach cierpienia, żebym mniej marszczyła twarz.
Czyli „płacz ładniej”?
PG: Tak. Ja tego wtedy akurat nie odbierałam negatywnie. Polski rynek trochę przypomina brytyjski. Dużo jest plotkarskich gazet, a ludzie w internecie czują, że mogą powiedzieć wszystko, na każdego wylać pomyje. Grałam kiedyś w serialu „Skazane”, też bez użycia mentolu. Pamiętam, jak ludzie pisali potem na fanpage’u: „Ale ona okropnie wygląda, jak płacze”! Kiedy w dziewiątym miesiącu ciąży uciekałam przed mordercą, pod fotosem z tej sceny pisano, że mam minę jak srający kot. Dosłownie! Tacy „fani”. W związku z tym trochę rozumiem twórców seriali czy filmów, z którymi pracowałam, że chcieli, żebym płakała ładniej. Taki jest po prostu polski rynek.
EG: W szkole aktorskiej mieliśmy takie powiedzenie przed egzaminem: „Jak coś nie wyjdzie, to po prostu gramy ładnie i sexy, śmiesznie i sexy”. Żart, ale nie do końca. Bo wiadomo, że co by nie było, to jak będzie sexy, i tak się spodoba. Pokażemy nogę czy pomalujemy usta, to powiedzą: „Ach, jakie piękne mamy studentki, cudownie nam zagrały”. Myślę, że my, aktorki, musimy same w sobie znaleźć dystans. Choć też nie za dużo. Przecież nie można przyzwalać na to, co straszne. Warto pamiętać, że nie jestem tylko ciałem. Co to znaczy, że mam płakać ładnie? To jest moja wrażliwość, moje emocje, one mogą być albo prawdziwe, albo sztucznie wykreowane, jak na zdjęciu. Jeśli robimy zdjęcie, proszę bardzo. Ale jeśli to jest żywy materiał, film, to już całkiem inna śpiewka.
Przy „Na bank się uda” takich problemów nie było. Trafiłyście chyba na ekipę marzeń?
PG: Duża część ekipy to ludzie z Krakowa, którzy często razem pracują i dobrze się znają. Atmosfera, standardy, zapewnienie nam satysfakcjonujących okoliczności tworzenia roli, przepływ informacji – wszystko było tu na najwyższym poziomie.
EG: Mogłyśmy też proponować, dawać dużo od siebie. Z reżyserem Szymonem Jakubowskim wymieniałam mnóstwo e-maili na temat swojej postaci, Mai. Wymyślaliśmy niestworzone rzeczy, które nie mają odzwierciedlenia w filmie, ale są we mnie, bardzo mi pomagały. Szymon nigdy niczego z góry nie blokował, tylko ewentualnie wprowadzał modyfikacje: „Słuchaj, jest fajnie, ale może spróbujmy trochę inaczej?”. Partnersko.
Co to znaczy, że mam płakać ładnie? To jest moja wrażliwość, moje emocje.
Miałyście też dzięki „Na bank…” okazję pracować z legendami kina. Jakie to uczucie?
PG: Gram wnuczkę Mariana Dziędziela. Spełnienie marzeń! Na ekranie tworzymy tandem. W krótkim czasie trzeba było zbudować relację miłości i swobody, ale też podkreślić poczciwość tych ludzi, żeby było jasne, że my jesteśmy owcami w świecie wilków. Marian jest po prostu super! To była z mojej strony miłość od pierwszego wejrzenia. Podpatrywałam, byłam bardzo czujna na to, co on robi, starałam się za każdym razem adekwatnie reagować. On, gdy miał jakąś myśl, to mi ją przekazywał. Nasi trzej starsi panowie, którzy grają główne role – Adam Ferency, Lech Dyblik i Marian Dziędziel – nie mają kompleksów. Są wspaniałymi mężczyznami, którzy traktują młodych aktorów jak partnerów. Nigdy nie dali nam poznać, że jest między nami różnica doświadczeń. To było, w dobrym tego słowa znaczeniu, spotkanie z mistrzami, którzy dawali mi odczuć, że ja jestem tak naprawdę ich partnerką, koleżanką z pracy. Oby więcej takich spotkań.
Emmo, ty pracowałaś z Maćkiem Stuhrem, który gra w filmie prokuratora Słotę, karierowicza i oportunistę.
EG: Tu nie mieliśmy razem wielu scen, ale spotkaliśmy się wcześniej przy „Belfrze”, więc trochę go znałam. Już wtedy zrozumiałam, że to człowiek, który kocha młodych. Pokazywał nam film, który zrobił ze studentami Akademii Teatralnej, dużo rozmawialiśmy poza planem o nas, o świecie. Bez żadnego poczucia wyższości, niższości, kompleksów.
Maciek często zabiera głos w sprawach politycznych i społecznych. Wiele osób ma do niego o to pretensje. Nieprzerwanie trwa dyskusja: czy aktor powinien, czy nie powinien mówić? Czy ma być przezroczysty, czy jednak korzystać z platformy, jaką daje mu sława?
EG: To jest bardzo ciekawe. U mnie ten temat pojawiał się już w szkole, na drugim, trzecim roku. Maja Ostaszewska, Magda Cielecka czy właśnie Maciek reagują na to, co dzieje się dookoła. Ja też nie wstydzę się o tym rozmawiać. O pewnych rzeczach trzeba głośno mówić. Pochodzę z bardzo politycznej rodziny, tata nauczył mnie, że to są istotne tematy.
PG: Mówimy o aktorach topowych, którzy mają pozycję i mogą ryzykować. Jest ich garstka. Mamy mały rynek filmowy w Polsce, jest bardzo wielu młodych aktorów po szkołach filmowych, którzy są bezrobotni. Oni nie mogą sobie pozwolić na głoszenie własnych poglądów. Żeby móc mieć poglądy, trzeba mieć luksus. To wiadomo od czasów rewolucji francuskiej.
EG: Fajnie by było, gdyby można było oddzielić aktora, jego wybory, propozycje i człowieka, obywatela, patriotę lub niepatriotę, Europejczyka, Polaka. Czasem to może się łączyć, a czasem sobie przeszkadzać. Dziwię się moim znajomym, którzy mówią, że chcieliby się odciąć od polityki. Widzę rzeczy, które dotykają mnie, moją rodzinę, i się z tym nie zgadzam. Więc czemu ja jako Emma, nie jako aktorka, mam nie wyrażać swojego zdania?
Nie raz zdarzyło mi się usłyszeć w bardzo emocjonalnych scenach cierpienia, żebym mniej marszczyła twarz.
„Na bank się uda” ma też społecznikowskie zacięcie.
PG: Mam męża Skandynawa, widzę, jak może wyglądać dojrzałe społeczeństwo obywatelskie, na przykład w Norwegii. Odkryli tam ropę i nikt jej nie rozkradł, nie było żadnej korupcji, przekrętów. To zasób, który procentuje na korzyść całego państwa, wszystkich obywateli. W Polsce, mimo że mamy ustrój demokratyczny, możliwych jest bardzo dużo oszustw, szwindli, przez co cierpią ludzie, którzy powinni być chronieni. Podoba mi się, że moja postać mówi: „Fuck the system”. Nie ma w niej zgody na tę niesprawiedliwość, że całe życie ciężko pracujesz, jak nasi główni bohaterowie, a potem nie wystarcza ci na leki, na podstawowe potrzeby. I ten film też trochę o tym jest. Tylko że nasi bohaterowie nie czują się uciśnieni przez życie, nie poddają się. Są rockandrollowcami. Próbują coś z tym zrobić, wziąć sprawy w swoje ręce.
EG: Moja bohaterka pracuje w policji. Jest dosyć wycofaną dziewczyną, która nie ma chyba jeszcze poglądów na swój temat. Rozpięta gdzieś pomiędzy światami, szuka prawdziwej siebie, próbuje ustalić, co jest dobre, co jest złe, który bohater jest w potrzebie, któremu trzeba pomóc, a którego trzeba zniszczyć. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
Wasz film przywraca bardzo kiedyś popularny w Polsce gatunek komedii kryminalnych.
PG: Rzeczywiście. Ale mam wrażenie, że „Na bank się uda” nie odwołuje się bezpośrednio do kultowych filmów z lat 2000., 90., do produkcji z Maćkiem Stuhrem w rodzaju „Poranek kojota” i „Chłopaki nie płaczą”.
EG: Chodzi o coś więcej niż tylko o to, żeby się pośmiać, a potem cytować chwytliwe dialogi. Ten film mówi prawdę o systemie, o człowieku. Też o tym, co się dzieje w naszym kraju. Czy jesteśmy chronieni, czy czujemy się bezpiecznie? Czy mamy gwarancję, że na stare lata będzie nas stać na godne życie?
Czy kino komercyjne może mówić o takich poważnych rzeczach i nie stracić humoru?
EG: Myślę, że ono właśnie może to robić najlepiej. Wbrew temu, co zwykliśmy myśleć, więcej prawdy jest często w żartach niż w poważnych rozmowach. Po czasie dochodzi do nas, że to, z czego tak się chichraliśmy, wcale nie było śmieszne albo dotyka czegoś o wiele głębiej.
PG: Uważam, że im więcej kina rozrywkowego, które będzie dawało refleksję i jakąś myśl, tym lepiej. W USA przecież takie filmy dostają główne Oscary. Monty Python był przecież świetną satyrą na ówczesne realia, punktował wszystkie słabostki. A przy tym śmieszył do rozpuku.
Monty Python często też pozwalał sobie na bardzo odważne żarty. A czy w polskim kinie są tematy tabu? Ostatnio, ze względu na klimat polityczny, znowu wiele mówi się o tym, co to jest film „propolski” i „antypolski”.
PG: Fajnie by było, gdyby nie było tematów tabu. Ja bardzo dobrze reaguję na czarny humor. Naprawdę lubię balansować na jego granicy jako aktorka. Granice są ciekawe. Śmieję się sama z siebie i uwielbiam to. Ale żeby to było powszechne podejście, potrzebny byłby dystans w całym polskim społeczeństwie. W Polsce niby jest wolność słowa, ale tak naprawdę nie do końca.
EG: Uważam, że aktor powinien dotykać różnych punktów. Może właśnie najmocniej tych drażliwych. Żeby, po pierwsze, trochę nauczyć społeczeństwo poczucia humoru i dystansu właśnie. Brakuje nam dystansu. Jak jest dystans, to tematy tabu znikają. A po drugie, może to pozwoliłoby nam się wyleczyć z różnych traum. Jest ich tak dużo, że może już pora, by je wreszcie poodcinać.
Paulina Gałązka – ur. 1989, absolwentka wydziału aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Znana m.in. z seriali „Drogi wolności” i „Skazane”
Emma Giegżno – skończyła wydział aktorski Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Grała m.in. w drugim sezonie serialu „Belfer” i fabule „Underdog”.
„Na bank się uda”, reż. Szymon Jakubowski; Producent: Ekipa – Ewa Lewandowska i Tomasz Mandes; Dystrybucja: Next Film, na ekranach od 15 sierpnia 2019 roku
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.